niedziela, 23 lipca 2017

Etap P15A: Las - Przedbórz - Wielgomłyny: Buen camino - cafe y vino!

Dziś obudziłem się bladym świtem, jeszcze przed ptakami, Rozum się buntuje: mam się zrywać tak wcześnie?! Po co? Dopiero po dłuższym czasie dotarło do mnie, że ta pobudka może mieć jakiś cel. Np. dojść do Przedborza, zanim zacznie padać. Albo umknąć przed polowaniem (te strzały w oddali!). Uczę się polegać na intuicji i pobudkach anioła-stróża
Wczesny wymarsz się w końcu przydał, żebym doszedł do braci paulinów zanim pójdą wszyscy spać. A jak wynikało z opisu jednego z pielgrzymów, to miało być tylko 11 km od Przedborza, Może najkrótszą drogą - tak. Ja przeszedłem pewnie ze dwa razy tyle.
Ale po kolei.


Las o świcie (4:45).

Las po świcie (5:15).

Zacząłem iść uważnie, przez pewien czas świadom kontaktu stóp z ziemią przy kolejnych krokach, słyszeć głosy ptaków. Niebawem jednak znów wciągnął mnie wewnętrzny dialog. Ponieważ dopadło mnie poczucie, że nic mi się nie udaje, dla kontrastu i odporu zacząłem wyliczać największe swoje życiowe osiągnięcia. Okazało się, że większość przejawiła się w pełni w ostatnich 12 latach. Nieźle!

Staw, czyj s prywatny, strzeżony przez dwa pokaźne psy i przyczepę kempingową

. Idąc za głosem intuicji, odnajduję drogę z  żółtą strzałką. A potem ją zostawiam, idąc za śpiewem ptaka. Trafiam nad rzekę. Chyba Pilica. Ale to znaczy, że żółta strzałka była mylna! Albo zabrakło następnej - jak zwykle, na rozstaju. Przed przejściem na drugi brzeg ma być Przedbórz! Zawracam, idę na czuja. Przynajmniej, więcej ładnych widoków.  



Na początku wsi przygoda z dwoma pieskami, które wybiegły do mnie z wojowniczym nastawieniem. Miałem okazję przekonać się o sile duchowej ochrony, gdy tylko o nią poprosiłem. Ja stałem w miejscu, a pieski cofnęły się, potem jeszcze dalej, a w końcu gospodyni stanowczym głosem je odwołała do domu.

 

 
 
 Przedbórz. Myślę o śniadaniu, widzę oberżę. Z tablicy koło drzwi dowiaduję się, że właśnie stąd pochodziła pierwsza polska mistrzyni olimpijska, dysk-menka Halina Konopacka. Jajecznicy ani kaszy tu nie dostanę, dziewczyna za ladą proponuje mi kugel - miejscowy specjał,  z ziemniaków zmieszanych z mięsem i jeszcze czymś. Ale też uprzejmie informuje, gdzie jest restauracja z bardziej typowymi daniami. Znajduję ją za mostem przez Pilicę.
 
Przedbórz ma wyraźny, staromiasteczkowy charakter. W zabytkowej ceglanej budowli supermarket "Lewiatan".
A w restauracji jest wszystko, czego potrzebuję (jajecznica ze szczypiorem, zielona herbata, a także łazienka, by odbyć toaletę poranną i umyć wczorajsze naczynia). Ceny jak w Warszawie, ale porcje zacne. Spożywam na tarasie. jako jeden z pierwszych gości w tę pogodną niedzielę.
Gdy się pakuję, kupiwszy w "Lewiatanie" baterie i coś do zjedzenia, mała dziewczynka coś kupuje. Słyszę głos ekspedientki:
  - 34 grosze.
Nie widziałem, co mała kupiła. Zaciekawiony, zwracam się do sprzedawczyni:
  - Co można kupić za grosze??
  - Marchewkę.
 






Dopiero po dziewiątej, a już upał. Na wieczór zapowiadają burze - ale może znów mnie ominie?Szlak prowadzi ponoć drogą wzdłuż prawego brzegu Pilicy. I już wyprowadziłby mnie z miasteczka, ale przecież chcę zobaczyć kościół z XIV w. (właśnie wierni zbierają się na mszę, każdy wchodząc przyklęka) oraz
"zabytkowy rynek", jak informują drogowskazy/ Zabytkowy? Jest co prawda studnia jak w Kazimierzu, ale kto przy zabytkowym rynku stawia klockowate bloki?!
Jest jednak także stara studnia oraz podcienia, w których orzeźwiam się kefirem i smaruję się olejkiem z filtrem.
 
 
Nie wiem, jak dokładnie przebiega szlak, więc idę szosą na południe, na szczęście względnie mało uczęszczaną. I oto pierwsza oferta podwózki, plus wskazówki, jak zoptymalizować trasę do Wielgomłynów? (Po co ja idę do tych Stanowisk? Aha, tam jest kościół pw. św. Jakuba, Ale nocować tam nie będę, i trzeba się potem wracać).
  - W Dobromierzu skręcasz na Krzętów...
Obiecuję, że wezmę rady kierowcy pod uwagę. Na przestrzeni kilometra jeszcze dwie osoby się zatrzymują i proponują, że mnie podwiozą. To jest kraina!  Iść jest OK, poza tym, że skwar, a ja nie mam wody. Nie chciałem o nią prosić tam, gdzie były sklepy, a potem nagle miasteczko się skończyło.... Kierowców też nie poprosiłem, nie "zajarzyłem".  Cały czas tylko las, chwilami udaje mi się iść leśnymi ścieżkami i przecinkami równoległymi do szosy. Wreszcie droga ukośna w bok, w stronę Pilicy. A przy niej szereg domów. Wchodzę tam, skąd dobiega głośna muzyka pop, nie bacząc na tabliczkę z psem (kto by tu instalował dzwonki przy furtce?) , Dzwonię do drzwi - raz, drugi, trzeci. Dostałem wody źródlanej, i to całą butelkę. Tylko co ja z taką ilością zrobię? Przecież nie będę niósł dodatkowego kilograma? Wlewam do bidonu, ile wejdzie. Postanawiam "zatankować" ile się da, a resztę butelki zostawić przy drodze dla następnego wędrowca. O, nawet jest ławeczka i stolik przy którymś z kolejnych domów...

Strzałek nie było i nie było, szedłem za swoim wyczuciem kierunku i upodobaniem... i oto strzałka jest! Wyraźna, nie do pomylenia. A dookoła las, głęboka cisza.  Znów mi się udaje (chwilami) iść uważnie.

Stanica harcerska "Biały Brzeg". Głosy dzieci (zuchy?) Dookoła liczne rodzinne samochody. Wygląda jakby rodzice poprzyjeżdżali (masowo!) do swych pociech w odwiedziny. Albo zmiana turnusu. Za stanicą rozstaje i znów bezskutecznie rozglądam się, którą drogą iść. Pomyślmy: Jedna droga w stronę Pilicy, druga w stronę szosy, to trzecia pewnie będzie w sam raz, ze strzałkami czy bez.


Droga rozwidla się i zakręca, ale stale piaszczysta i rozpalona. Tylko z rzadka słońce chowa się za obłokami. Potrzebuję odpoczynku. Marzy mi się jakiś bar. Ale nie ma, tylko sosnowy las prawie bez poszycia. Usiądę na chwilę, pomedytuję.

Kluczę, wybieram drogi pomiędzy szosą a Pilicą, raz mnie tu bardziej ciągnie, raz tam...Tymczasem się zachmurzyło i podniósł się wiatr. Przyjemnie chłodzi. Kieruję się tam, skąd słyszę odgłosy szosy. Nie, to nie szosa, to tylko kombajny pracowały. Teraz odjechały i znów cisza, a ja pośród pól. Dzisiejszy etap przypomina mi Tierra de Campos na osławionej mesecie. Pola, pola (tu także lasy), a wiosek żadnych nie widać.

Spiesząc się przed nadciągającym deszczem, w końcu trafiłem do zabudowań - i zaraz tablica z nazwą miejscowości. Właśnie ten Dobromierz, do którego miałem dojść! Deszcz mnie dogania. Ale przecież mam pelerynę i pokrowiec na plecak. Zresztą jest wiata przystanku autobusowego, gdzie rozpracowuję  półkilową torebkę ogórków kiszonych, kupioną w pobliskim sklepie (chyba pierwszy od Przedborza!). Plus, oczywiście, orzeszki - mój główny "dopalacz". Deszcz maleje do mżawki, chwilami nawet przerywanej.

Idę dalej. Ale... ktoś mnie woła od furtki, którą właśnie minąłem. Pyta, czy daleko idę. Zaprasza do stołu. Nie daję się długo prosić, mówię, że kawy bym się napił. I tak deszcz przeczekuję pod dachem przed domem, gdzie dołączam do biesiady. Ojciec, syn i jego   szwagier przyjmują mnie bardzo życzliwie i gościnnie. Nie tylko kawą i zajmującą rozmową. Mocnych trunków nie pijam, no to... znajduje się hiszpańskie wino dla pielgrzyma, jakby specjalnie czekało na tę okazję! Kawa i wino ku pokrzepieniu zdrożonego - wszystko o czym skrycie dziś marzyłem! No tak: przecież niedziela to na moim Camino dzień spełniania marzeń i ludzkiej dobroci! Młodzi pracują w Norwegii, wpadli do rodziców na urlop. Są ciekawi i otwarci na ludzi. Z miejsca zapraszają mnie do siebie, gdybym kiedy wyskoczył na daleką północ...

Kawa i wino - dwie proste przyjemności, które koiły ducha i ciało na Szlaku w Hiszpanii, a czasami i w Polsce. Tymczasem deszcz minął, wyszło przepiękne słońce, a do Wielgomłynów (znowu) jakieś 12 kilometrów). Z kolacji nie skorzystam, czas najwyższy w drogę!
Według ich wskazówek (pokrywających się z tym, co rano mówił mi kierowca) trafiam bez trudu. Choć nie bez pomylenia drogi. Jeszcze w samym Dobromierzu poszedłem prosto, zamiast skręcić w lewo z głównym asfaltem. Trochę się zdziwiłem, gdy droga z asfaltowej przeszła w jakby polną, jeszcze bardziej - gdy po prostu skończyła się wielką łąką. Musiałem nadłożyć ze 40 minut, wracając prawie do punktu wyjścia.
 
 

 Przed Krzętowem dołączyły znaki Szlaku, które zahaczyły o wieś Stanowiska
(kościół pw. św. Jakuba)

Dalej już jak po sznurku, w Krzętowie most na Pilicy, minąłem tamtejszy kościół i kapliczkę.
 Niebawem (ale już po zmroku) zaczynają się Wielgomłyny. Ale do klasztoru szedłem jeszcze ze 3 albo 4 kilometry, choć droga prosta. Zapytywani rowerzyści upewniali mnie, że idę w dobrym kierunku, wyjdę prosto na klasztor. Tylko czy ktoś mi otworzy o tej porze? Obszedłem dookoła kościół i zabudowania - gdzie tu jest wejście? Znalazło się. I jakieś światło się pali. Dzwonię. Drzwi nie otwierają się od razu.
  - Kto tam?
  -Pielgrzym.
Teraz otwiera mi mężczyzna bez habitu. Proszę o nocleg, choćby najskromniejszy.
  - To ja muszę zapytać proboszcza.
Wyszedł proboszcz - i bez ceregieli zaprosił mnie do specjalnej salki, którą mają wydzieloną dla pielgrzymów. Po raz pierwszy (w naszym kraju) odważyłem się poprosić o nocleg w instytucji kościelnej. I go otrzymałem. I nawet nie chcieli zapłaty, mogłem wziąć prysznic a rano zostałem poczęstowany kawą i kanapkami. Za te ostatnie podziękowałem, na obecnej diecie nie jadam takich rzeczy, ale kawa na początek dnia się przyda. Od razu z mlekiem, a więc biała. Choć nie tak jak pauliński habit, w którym rano ukazał mi się proboszcz. Ten ich strój prezentuje się jakoś tak szczególnie godnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz