niedziela, 21 maja 2017

Etap P7B: Drwały - Kępa Polska - Białobrzegi



Gdybym nie wiedział, że najdłuższą wsią w Polsce jest Zawoja pod Babią Górą, obstawiałbym Białobrzegi.
 
Ale wcześniej usłyszałem "Buen camino!" - chyba po raz pierwszy na polskiej trasie. A na pewno po raz pierwszy zostałem zaproszony na obiad. Ale o tym dalej, bo dzień długi.




Ranek niedzielny cichutki jak makiem zasiał. Zbudziłem się 15 minut przed budzikiem. No ale przecież spałem pod lasem, pod świętym obrazem i z głową na wschód. Po miękkiej pościeli bolą mnie plecy - tai-chi na trawie przed domem przynosi ulgę.

Wieczorem, gdy mocowałem się z sandałem, pękła mi klamerka od paska. Od biedy da się przyczepić na rzep, ale rano dosyć chłodno, więc dam okazję adidasom. Po smacznym śniadanku z zapasów, niespiesznie ale i bez zbytniego guzdrania się, szykuję się do drogi. Szlak idzie chyba tą ulicą, ale wrócę się upewnić. W dalszej części wsi kolejny elegancki, betonowy słupek z muszelką.

Znów słonecznie, choć niebo lekko przymglone, jakby nie mogło się zdecydować: utworzyć obłoki czy nie? Wzdłuż drogi otwierają się kolejne zalesione jary. W jeden z nich schodzę, bo kręta droga z płyt mi się spodobała, a zresztą górna, prosta, okazała się prowadzić tylko do gospodarstwa.
Jednak i tak zgubiłem szlak. Droga, którą szedłem, choć malownicza, też okaże się ślepa. Tymczasem patrzę na wielkie psy pozamykane w ciasnych, osiatkowanych kojcach, jak w zoo. Inne za to biegają swobodnie, wybiegają na drogę ku przechodniom. Jedne i drugie szczekają zajadle. Pewnie im się nudzi?

Ludzie mnie zawrócili. Tam była kiedyś droga, ale zarosła... Jak pan nie zna, to pan chyba nie trafi.
A słonko się wznosi i przygrzewa. Zdjąłem szalik, którym - w braku apaszki - osłaniałem dolną część twarzy od wiatru. Niebawem następne części garderoby.
Drogą przez las, czymś w rodzaju jaru, dochodzę do Marianki. Tam, na skrzyżowaniu przy wiejskiej świetlicy, odnajduję szlak: żółta strzałka, namalowana na słupie latarni. Dalej prosto, przez wieś i znów las, a za nim w poprzek szosa. Z mapy mogłoby wynikać, że tu w lewo. Ale czy to o tę szosę chodziło? Znak jest, ale znów tak niejednoznacznie namalowany, że nic nie mówi. Idę w lewo. To był chyba błąd. Ale kto pyta, nie błądzi długo. Ludzie kierują mnie na leśną drogę do Podgórza, gdzie miałem się znaleźć.


Las jest piękny, pogoda też, ptaki koncertują na potęgę. Rzucam się na żółciutki piasek na skraju drogi. Skojarzenie z plażą jest oczywiste. Cudnie! Nie pomyślałem tylko, że aparat, choć w kieszeni, może załapać piasku. Przy nast. okazjach obiektyw niebezpiecznie trzeszczy, na szczęście tylko przez jakąś godzinę. A na kolejnej szosie, już w Podgórzu, za mną idzie grupka nastolatków. Jeden udaje (udatnie!) ujadającego psa. W sklepie (na szczęście czynnym, mimo niedzieli) zaopatruję się w jogurt i pieczątkę. Szlak za wsią znowu skręca w las.


Z drzewa Ktoś
Słońca nie widać, ale z kompasu wynika, że idę na zachód. Czyli dobrze.
 
Zanim w Zakrzewie zacznie się teren zabudowany, ukazuje się rozległa nekropolia. A wśród niej - kościół z ciemnego drewna. Tchnie powagą i tajemnicą. We wsi czuję, że energia jest jakby podniesiona. Może sprawiają to te pagórki, a może usytuowane na nich domy? A może po prostu taka energia miejsca. I czuję, że aż do Kępy Polskiej już tak będzie.

Stałem i pisałem te słowa, gdy usłyszałem: "Buen camino!". Odruchowo odpowiedziałem gracias i się obróciłem. Wyszedł do mnie brodacz o młodym wyglądzie (później się okazało, że sam już ma dorosłe dzieci), zagadnął i zaprosił mnie na obiad! Jego żona specjalnie dla mnie usmażyła jajecznicę i zrobiła kanapki, poczęstowali mnie też ciastem (znowu sernik!) i baryłkami z likworem. Dom ciekawie urządzony, nieproste kąty, łukowate przejścia, dużo przestrzeni. Dowiaduję się, że Darka też wciągnął Szlak. Dwa lata temu przeszedł Camino Frances, w tym roku wybiera się na portugalskie. Jak miło spotkać bratnią duszę i być przygarniętym, poczęstowanym kalorycznym pożywieniem i ludzkim ciepłem! Jakoś lżej się idzie po tym obiedzie, choć z plecaka nic nie ubyło. Żałuję, że się nie odwdzięczyłem resztą maminego ciasta orzechowego.




W Kępie Polskiej odbijam od szlaku, żeby wstąpić do barokowego kościoła. Metalowa furtka z jękiem ustępuje, kościół ustrojony flagami z wizerunkiem MB Częstochowskiej, ale zamknięty. Za to na plebanii mi otwierają i oferują nie tylko pieczątkę. Ksiądz zapytał, czy mam wodę i chętnie uzupełnił mi zapas (a właśnie się kończyła), a gosposia chciała mi nawet kanapki zapakować, ale przecież dopiero co zostałem ugoszczony do syta. Czyż nie miałem racji, że w tych stronach dobra energia?

- W tamtym roku szły [po Camino] dwie panie. A pan skąd?
- Z Warszawy.
- To jedna z tych pań była z Otwocka.

A oto przede mną rozciąga się Wisła, dziś po raz pierwszy. "W Kępie Polskiej ... przybyło 1" - pamiętacie?  Właściwie, tu widoczna jest tylko jedna, węższa odnoga. Za nią obszerna wyspa, o dopiero dalej, niewidoczny, główny nurt. Siadam na trawiastym brzegu, zadzwonię do mojej miłej.
 

Za Kępą Polską droga oddala się od brzegu, Idę nią. Znowu uciekł mi szlak. W końcu wyszedłem na wał przeciwpowodziowy.

Początek Białobrzegów. Zaczynam pytać - o "mojej" agroturystyce nikt nie słyszał, ale kierują mnie dalej. Okazuje się, że Białobrzegi to nie jedna wieś ale 2 albo 3, rozrzucone na dość długim odcinku i porozciągane. Idę, idę i nic. Zasięgam kolejnego języka. Wyskakuje do mnie maleńki piesek, a za nim ogromny młody mężczyzna, widać, że pakuje. Też nie kojarzy nazwy, ale domyśla się, gdzie to będzie: - To pewnie w tych następnych Białobrzegach.

Bierze kamyk i układa mi na asfalcie mapę. Zapamiętuję te wskazówki. Będę je pamiętać aż do celu, choć okaże się on niezupełnie tam (ale niedaleko). Mnemotechnika wizualna, którą zaproponował, pomaga!

Słońce już nisko, gdy docieram do "tamtych" Białobrzegów, o bardziej letniskowym charakterze. Dochodzę główną ulicą do końca i... nic. Dlaczego agrogospodarz się dekuje? Nikt we wsi go nie kojarzy..Jeszcze raz zaglądam w notatki. Dopiero teraz orientuję się, że mam zapisany adres! Pytam miejscowych i w końcu znajduję tę krętą ulicę. Numery nie całkiem po kolei, ale to pryszcz. Gospodarz już czeka na mnie niemal w bramie, od razu wie, że to ja.

Piękna posiadłość, i urządzona z pomysłem, choć miejscami jeszcze nieład. Ogólnie jednak - idealne miejsce na niewielki zlot czy sympozjum: 20 miejsc noclegowych, przestronna jadalnia i kuchnia do dyspozycji gości, kilka przestrzeni, w których można się spotykać równocześnie w podgrupach, w tym część na powietrzu, a niekoniecznie pod gołym niebem. Miejsce na ognisko. I nieduża pasieka, czyli świeży miód. A za płotem las.

 

.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz