poniedziałek, 2 października 2017

Etap P25: Kryształowice - Ślęża


Dziś zostało mi niespełna 10 km do miasteczka Sobótka, i jeszcze kilka na szczyt góry. No i trzeba będzie dojść do miejsca, skąd jeżdżą jakieś autobusy - najpewniej z powrotem do Sobótki. Wychodząc, napotykam gospodarza w pełnym rolniczym rynsztunku. Życzy sobie, żeby mu "pomachać tam z góry!"
 



Wyruszam o 8-ej, jak na hiszpańskim Camino. Słońce, świergot ptaków i szum wiatru w listowiu wysokiej topoli. Rześko, A ja idę w sandałach (i grubych skarpetach), bo buty mi nie całkiem zdążyły wyschnąć. Umieściłem je na plecaku, otworami do zewnątrz - słońce i wiatr będą mi je suszyć.
Już widać Górę (wczoraj przez całą noc nie mogłem jej wypatrzeć). Góruje nad okolicą. Odtąd mogę wybierać drogi, kierując się jej widokiem. Ale nie zaszkodzi popytać, zresztą zaraz (w Mirosławicach) wchodzę na drogę, która była na moim pierwotnym planie, jeszcze zanim namierzyłem ten nocleg w Kryształowicach. Nazwy i kierunki ulic się zgadzają. Uwielbiam ten poranny nastrój świeżości. Zwł. gdy jest tak słonecznie, a parkany i domy tak białe jak w Hiszpanii.
 
Ślęża - góra Silingów (Ślęgów) i odwieczne miejsce mocy. Przez pewien czas (w wiekach średnich) góra nazywana była Sobótką. Może od ogni sobótkowych, które tam niegdyś widywano. A najstarsza zapisana nazwa wsi u jej podnóża brzmiała: Sabath. Co ciekawe, chrześcijańskie pielgrzymki na Ślężę odbywały się w Zielone Świątki, czyli dzień zesłania Ducha Świętego. Płomienie  nad głowami apostołów kojarzą się z żywiołem ognia.

Pierwsze śniadanie miałem bardzo lekkie - sałatka z pomidora z olejem i cebulką użyczonymi przez mamę pana Krzysztofa. Proponowała mi pierożki z kaszą i mięsem, ale moja intuicja nie zareagowała na tę ofertę entuzjastycznie. A sklepu na razie nie widać. Ale może to i lepiej, żeby na początku dziennej wędrówki mieć lekki żołądek. Rozpalić porządnie piec, zanim zacznie się wrzucać grubsze polana...


Rogów Sobócki. Piekarnio-cukiernia. Przed nią jakaś stylizowana studnia i stragan z ciekawymi figurynkami. Wszystko ładne i przyciągające wzrok. W środku duży wybór wypieków - tych powszednich i tych słodkich. I ekspres z kawą oraz stoliki! Jednak dla mnie to nie jest moment na kawę. Zadowalam się rogalikiem i "grahamką".


  1. Napisane, że krzyż pokutny. Ale wg mnie to raczej pręgierz, pamiętający chyba czasy Piastów Śląskich
Flaga kibiców Śląska Wrocław do złudzenia przypomina baskijską flagę ikurriñę.  Przypadek?

Dziś idę głównie brzegiem szosy. Droga jasna i oczywista, góra przede mną wznosi się coraz wyżej. Nasza góra Fuji. A tu wciąż jeszcze płasko, co podkreśla jej wzniosłość. Nad chodnikiem, ułożonym w pewnej odległości od jezdni, zwieszają się pokaźnych rozmiarów wierzby płaczące. Powiewają kilkumetrowymi warkoczami.

Mam wrażenie, że im bliżej gór(-y), tym bardziej ludziom się chce. Chciało im się nawet ustawić ławkę z prawdziwego zdarzenia - przy drodze, w szczerym polu! Na administracyjnej granicy Sobótki. Dopiero w tym miasteczku płaski dotąd teren zaczyna się wznosić.

Pierwsza dziś kawa - "sprawiedliwa", na orlenie. Zaglądam do kościoła gotyckiego, słynącego cudownym obrazem św. Anny Samotrzeć, sprowadzonym ponoć aż z Kijowa w XII wieku.

I do barokowego, z przyjaźniejszą mi energią choć przesadnie jak na mój gust wystrojonego - okazuje się, że pw. św. Jakuba. Nie darmo tędy, z wierzchołka Ślęży do Środy Śląskiej, wiedzie Ślężańska Droga tego Świętego. Obok tablica upamiętniająca fakt, że za papieża Franciszka doszło do kanonizacji Jana Pawła II i Jana XXIII.





Nie mogę się dopatrzeć szlaków turystycznych, oprócz tych archeologicznych, znaczonych sylwetkami niedźwiedzi. Po drodze na rynek wstępuję do cukierni - pyszny miniaturowy ptyś za 50 gr!




Jaskrawe słońce grzeje. Ostatnie mgnienia lata. Raz jeszcze odczepiam nogawki spodni, rozbieram się do koszulki (choć z opaską na głowie i apaszką na szyi, bo wiatru porywy). Pijąc kawę na rynku, przy inkrustowanym kamykami stoliku, czuję się bardzo wakacyjnie, jak w jakichś Włoszech. Zagryzam kromką naprawdę ciemnego chleba - nieprzyzwoicie drogi, ale faktycznie pełnoziarnisty.




 
 
Już wiem, którędy iść. Po prawej stronie ulicy ustawili z kawałków skał "Aleję Sław Kolarstwa". Rzeczywiście, mieliśmy ich niemało, wszystkie znane mi nazwiska, prócz wielu innych. Tylko gdzie Królak?




 
 
 
Czerwony szlak na szczyt, prosto jak w mordę strzelił. Nade mną szumny las, droga coraz bardziej kamienista. Tu bezapelacyjnie przydadzą się górskie buty, Na szczęście, już wyschły. Po drodze jedna z pań z przeciwka na moje dzieńdobry odpowiedziała "Buen Camino".





Po dwóch godzinach marszu pod górę, wierzchołek. Wieje, nawet tu, gdzie osłaniają ze wszystkich stron budynki - kościół, schronisko, krzyż, altana dla turystów... A co dopiero na wieży widokowej w najwyższym miejscu, gdzie po wąskich schodkach trzeba gramolić się bez plecaka. Wszystko w dole, na pierwszym planie lasy w jesiennych barwach, z przewagą klonu. Ze szczytu trzy różne szlaki, ale ja wrócę po swoich śladach, bo właśnie tak prowadzi Ślężańskie Camino.
Schronisko i wieża nadajnika

Dawny zamek na Ślęży
Na sam wierzchołek (718 m n.p.m. + wys. wieży widokowej)


Widok z samej góry w kierunku północnym

Ciekawa scena: pod wmurowanym tu na kamiennej podmurówce krzyżem wielki biały pies pozuje do zdjęcia swoim państwu. Usiadł tam i siedzi, wyprostowany jak kamienny lew przed jakąś rezydencją - nieruchomo,  już kilka minut. Zachowanie, jak na psa, niezwykłe. Zaiste, miejsce mocy.
P.S. Pies (albo krzyż w jego towarzystwie) nie dał mi się sfotografować. Po prostu nie ma tego zdjęcia, choć je zrobiłem!



Kościółek, choć odbudowany ledwie dwa lata temu, znów w remoncie. Transparent na jego murze: "Witamy pielgrzymów na świętej górze Ślązaków". Nic dodać, nic ująć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz