piątek, 12 lutego 2016

Etap wewnętrzny: Dom

Minionej jesieni wracałem z Camino z jedną wyraźną myślą: zrobić porządki, stworzyć przestrzeń w swoim mieszkaniu, uwolnić je od zbędnych rzeczy, od zaległości pochłaniających przestrzeń i uwagę, hamujących energię. I oto, zaledwie po czterech miesiącach ;) pomysł ten dojrzał do wykonania.



Ostatecznego impulsu dostarczyła mi książka, odkryta u przyjaciela. Zdziwiłem się, co u niego tak czyściej i bardziej przestronnie, mimo że teraz muszą się tam zmieścić dwie osoby a nie jedna - i podzielił się swoim sekretem: książka Marie Kondo The Life-Changing Magic of Tidying Up. Jakbym właśnie czekał na tę książkę! Później przypadkiem dowiedziałem się z internetu, że jest już i polskie wydanie, Magia sprzątania. Sprowadzenie jej z magazynu "Matrasa" zajęło tylko jeden dzień roboczy (w moim wypadku - weekend; u mnie wszystko idzie wolniej). Już ze dwa tygodnie temu zarezerwowałem sobie ten dzień - i oto nadszedł! Jak święto, to święto. Kupiłem na dobry początek pizzę za 30 zł (zjadłem połowę), a wieczorem pudełko wedlowskiego ptasiego mleczka. Też zjadłem od razu połowę...

Z jednego zarezerwowanego dnia zrobiło się kilka, rozrzuconych na przestrzeni kilku tygodni. Ale z każdym takim dniem - do przodu! Pierwszego dnia ubrania, drugiego - obuwie i książki, trzeciego opakowania, potencjalne prezenty, dokumentacja lekarska, plakaty, przypinki... i tak dalej. Zasada jest prosta: zachowaj tylko rzeczy, które wzbudzają iskrzącą się radość, gdy na nie patrzysz i bierzesz je w ręce.

Do kategorii rzeczy, wymienianych przez M. Kondo, dodałem własną kategorię: rzeczy do celów bardzo specjalnych. Takie jak te koszule, które nazywam „szamańskimi”. Niezupełnie wzbudzają radość w tej chwili, ale są nośnikami szczególnych mocy, które czasami są potrzebne i cenne:
  • koszulka z emblematem Orkiestry Na Zdrowie (prezent od J. Kleyffa)
  • koszulka z Malcolmem X. (prezent od bliskiej przyjaciółki).
Mogę używać ich na specjalne okazje, kiedy potrzebuję dostępu do określonych mocy.
Ale zauważyłem też, że ta sama koszula wywołuje radość albo nie, zależnie od tego, gdzie na nią patrzę, czy słońce wyjdzie zza chmur, w jakim jestem nastroju... Jak tu się połapać?


Jedna z tych, co wzbudzają radość, a jednak już pora się rozstać...


Pamiątka z wakacyjnych wędrówek bez namiotu
Jest też koszula (szarokraciasta, z metką „Weekend”), która budzi radość i ból równocześnie (przetarta, znoszona, dziura na łokciu – ale jest mi bliska). Co z taką począć? Gdybyż istniały domy spokojnej starości dla koszul!
Tę podpinkę (noszoną osobno, jako „cużkę” czy serdak/kamizelkę) też lubię. Ale z drugiej strony, symbolizuje dla mnie kapciowatość. Nie widzę jej w życiu, jakie chcę od dziś wieść!
Radość wzbudzana przez poszczególne rzeczy bywa też różnoraka! Inna jest radość z eleganckiej białej koszuli, inna z wesołego kolorowego tee-shirtu czy z flanelowej z indiańskimi motywami, czy z przydługiej kurtki z indyjskiej bawełny, z motywami przywołującymi na myśl górskie wędrówki.
Ta różowa koszula... - oczywiście, wzbudza radość! Ale mam poczucie wzajemnego zmęczenia. Po prostu chyba nasz czas już minął. Mimo, że wciąż wzbudza radość! Czuję potrzebę zakończenia czegoś... czyżby związku z kolegą, z którym śpiewaliśmy razem w zespole? (ten żółty sweter też odejdzie. Prawie 17 lat to wystarczająco długo!)
A ta ciemnoczerwona koszula w różnokolorowe cętki – przysparzała mi największej!!! radości. Ale teraz, nie dość, że pognieciona, ma podarty łokieć, bardzo podarty... Chyba nie pójdzie ze mną dalej.
I tak się trudno rozstać – z tą kraciastą, porządną koszulą też. Ta koszula mnie wiernie wspiera. Może już nie chcę jej nosić, ale kiedy będę potrzebował takiego wsparcia... (jak członek rodziny albo przyjaciel, którego fochów już nie ma się siły ani ochoty znosić, ale gdybym się znalazł w opałach, na niego właśnie mógłbym liczyć).
Niektóre rzeczy są ładne – i nawet jeszcze nie zniszczone – a jednak czuję, że w życiu, do którego idę, po prostu nie pasują. Słuchajmy głosu intuicji!

I tak w końcu sterta rzeczy do rozstania się jest znacznie mniejsza od tej, która zostaje. Coś nie tak? Czuję, jakbym nie zdał egzaminu.

Koszule, to koszule – ale swetry jeszcze bardziej stapiają się z moją tożsamością, z tym jak siebie widzę! A tymczasem trzeba się ze wszystkimi porozstawać, bo dziurawe, postrzępione, poplamione w niespieralny sposób... Ze wszystkimi naraz! Szok! A ten sweter – pamiątka... Symbolizował dla Luśki okres jej dorastania. A teraz dla mnie – bardzo podobnie, choć metrykalnie to ona jest młodsza o trzynaście lat. Mam dziwne wrażenie, że nosząc go – ciągle jestem Luśką sprzed lat. Nastolatką, zawiniętą w barwy rasta, chowającą się w za dużym swetrze. To po prostu nie ja. Dlatego oddam go. Ale przedtem wypiorę. Stresujące zajęcie.

 
Segregowanie spodni okazało się mniej bolesne niż koszul i swetrów – mniej sentymentów: w tę albo w tamtą! Marynarka, która mi służyła do pracy z ludźmi przez ponad 20 lat, w niej zielony plastikowy grzebyk – też pewnie od takiego czasu. Pora się rozstać!

Moje bannery z różnych demonstracji. Kij i tablica mocno trzymają się razem – solidna robota! Z butami i kapciami poszło dosyć szybko. Niektóre już wyraźnie „dojrzały” do wyrzucenia. Przy okazji odkryłem nieużywaną parę półbutów – będą jak znalazł na wiosnę. Z niewielkim obcasem, więc mógłbym w nich tańczyć flamenco.

Posegregowałem książki „na wystawę” niby logicznie – i nie poznaję własnego księgozbioru, dziwię się samemu sobie: jakoś nieswojo! Sprzątanie książek okazało się znacznie trudniejsze niż ubrań. I też mi zajęło cały dzień!  

Rozmieściłem na nowo książki, mapy, dokumentację medyczną, niektóre bibeloty. A inne rzeczy stają się po prostu bezdomne – właściwie nigdzie nie ma dla nich miejsca. Identyfikatory z dawnych konferencji – jedne wreszcie wyrzucę, inne powklejam do dziennika. Porządek w opakowaniach. Zwykle dzwony biły, gdy kończyłem jakiś etap Camino, docierałem do sanktuariów. I teraz też dzwony biły – w chwili, gdy wyrzuciłem ostatnią dużą partię papierów i toreb plastikowych!

 Rekordowe znalezisko: dwa sztuczne ognie (w oryginalnym opakowaniu), których data ważności upłynęła równo 44 lata temu! No i grzebień kąpielowy, ten który kogoś tak zachwycił na warsztacie szamańskim jakieś 20 lat temu.

Odkryłem listy, czekające na odpisanie – jeden dwanaście lat, drugi (właściwie pocztówka) osiemnaście, a trzeci równo dwadzieścia lat!

Dyskietka z pierwszym chyba moim płatnym tłumaczeniem, sprzed prawie 22 lat! To ono wtedy, niespodziewanie, otworzyło mi drogę do prestiżowego, niszowego wydawnictwa, a lata później – do kolejnego. Bye-bye!

Po sprzątnięciu biurka, wyrzucam z lodówki przeterminowane leki – niektóre o 12 lat! - i od razu czuję się zdrowszy. W końcu obyłem się bez tych leków przez te wszystkie lata!

Kuchnia. Filiżankę, która mi się niezbyt podobała (miałem ją po A.) a B. – owszem, postanowiłem jej wysłać jako prezent urodzinowy (i pożegnalny). „I remember you liked it”, napisałbym. Umyłem ją starannie, wycierałem i już miałem nieść do pokoju z rzeczami do oddania, gdy nagle wyślizgnęła mi się z rąk, upadła i rozbiła się w drobny mak! Co za pożegnanie – widać, jej duchowi opiekuńczemu (albo którejś z dziewczyn) nie spodobał się ten pomysł. 30-letnia enerdowska maszynka do robienia gofrów – jej jeszcze mam zamiar użyć! Już dawno marzyła mi się impreza gofrowa, może na ogrodzie – tak jak się robi imprezę grillową.


Żegnam mój pierwszy śpiwór, pamiętający „lato miłości” sprzed trzydziestu lat, pamiętną wyprawę do Częstochowy, gdy urwałem się spod kurateli rodziców i siostry zakonnej, i zafascynowany dołączyłem do zlotu hipisów na „świętej górze śmieci”, jak to dosadnie określił poznany wtedy brat duchowy, nawiązując do stanu higieniczno-estetycznego Jasnej Góry w okresie zmasowanego docierania pielgrzymek.


Nie wierzyłem autorce, ale rzeczywiście: nawet przy moim zachowawczym stylu wyrzucania, wyniosłem już co najmniej ze dwadzieścia wiader (prawie cztery duże pojemniki) papierów i przedmiotów plastikowych oraz kilka dużych toreb ubrań i pościeli (więcej czeka jeszcze na oddanie – w zeszłym roku co chwila była u nas jakaś zbiórka używanej odzieży, prowadzona przez tę czy tamtą fundację; w tym roku, jak na złość, jeszcze ani jedna).


Gdy skończę z porządkowaniem, czekają mnie nowe zadania: urządzić na fejsbuku wirtualną garażową wyprzedaż, pójść do szklarza, bo mi wypadły z zawiasów i się rozbiły (a przy okazji zrobiły dziurę w podłodze) szklane drzwiczki od biblioteczki, zanieść stary komputer i pen-drive'y do odzyskania danych itd. itp.

2 komentarze: