wtorek, 26 stycznia 2016

Etap P7A: Krzemienica - Studzianna

Dziś, w 2. rocznicę mojego wędrowania Szlakiem Santiago, znów jestem na polskim Camino. Wiwat komunikacja! Dzięki punktualności maszynisty pociągu i kierowców trzech kolejnych autobusów, szczęśliwie dotarłem na początek dzisiejszej trasy, i to co do minuty: o 8:52.

Z Krzemienicy do Strzemesznej. Na niebie mleko, nad ziemią lekka mgła. Sielski spokój, gdyby nie ciągły szum pobliskiej szosy ekspresowej. A tu teraz przejeżdża traktor, bardzo głośny – ale on przejedzie, i już znów cicho, gdyby nie ta szosa...



Jeszcze Krzemienica

Spojrzenie za siebie
Tablica sołtysa co najmniej dwuznacznie świadczy o kondycji wsi i/lub jej mieszkańców

Dorodna huba - pierwszy z cudów przyrody, dostrzeżonych dzisiaj
Chyba nie pada, ale kropelki skraplają mi się na twarzy, gdy idę. Wilgotność chyba sięga 100%. Temperatura balansuje w okolicy zera: na piaszczystej drodze trochę topniejącego śniegu, trochę błota, trochę lodu. Wybieram śniegowe pobocze koleiny, żeby się posuwać pewnym krokiem. Wiatru zero.

Dobrze, że założyłem kalesony, bo przy długim marszu nawet nieznaczne ziębnięcie niechybnie by się skumulowało.

Dochodzę do asfaltu, pusto wśród pól, teraz zacina lekka mżawka. Opodal ze mgły wyłaniają się cztery sarenki, pomykają w kierunku drogi, którą idę. Teraz przez nią przechodzą.

Dzisiejszy etap oznakowany jest przyzwoicie, z wyjątkiem jednego czy dwóch miejsc, ale o tym później. Jeszcze lepiej zaś, drobiazgowo, opisany w przewodniku – z dokładnością do charakterystycznej kępy drzew, przed którą trzeba skręcić. Gdzie mam wątpliwości, wystarczy, że jeszcze raz dokładnie przeczytam wskazówki.


Od tego miejsca droga polna

Teraz zupełnie polną drogą (może nawet miedzą? Pod śniegiem nie widać wyraźnie), w większości pokrytą lodem (pole podeszło wodą, a potem zamarzło). Mój dłuższy postój (żeby to zapisać) zaalarmował psy. Na szczęście, są w ogrodzeniu a kiedy nadal stoję w bezruchu i nie zwracam na nie uwagi, uspokajają się. Idę obok dróżki przez łąkę, bo trawa topi lód i jest mniej ślisko.

Ociepliło się. Mniej lodu, więcej wody i zdejmuję rękawiczki, bo za gorąco (potem jedną zgubię, bo włożyłem do bocznych kieszeni kurtki). Charakterystyczna dla tej okolicy jedna ściana budynku zbudowana z polnych głazów. Ociosanych, żeby były prawie równe.

Droga, zgodnie z obietnicą przewodnika, wchodzi w las i nieznacznie się wznosi. W lewo ukosem odchodzi dróżka. Strzałka na drzewie po prawej wyraźnie wskazuje w lewo. Ale opis upomina, że idziemy z pomarańczowymi kropkami (szlak konny albo rowerowy) – które wiodą prosto! Komu wierzyć?

Stawiam na przewodnik. Nieraz już spotkałem się z tym, że strzałka pozioma ma niby oznaczać, że idzie się dalej prosto. Tak jest i tym razem! A można było narysować ją do góry (tak jak na znakach drogowych) albo, jeśli w lewo, to na bocznej powierzchni drzewa, czyli równolegle do kierunku ruchu (a nie na frontalnej), żeby było widać, że dalej prosto. Pan znakowacz znowu bawi się z pielgrzymami w podchody.


Kto to wydziobał albo wyłupał?
Niebawem szlak naprawdę zakręca i przecina niski zagajnik czy raczej szkółkę leśną. Tu śnieg nieco wyższy niż na łąkach. Obiecuję sobie, że ani słowa więcej o oznakowaniu szlaku. Wilgoć w powietrzu: przechodzę przez mgłę. Dookoła rdzawe pnie i ciemnozielone korony sosen. Znów bezwietrznie. I prawie cicho (tylko basowy pomruk szosy gdzieś daleko w tyle). Czasami ćwierknie lub zaszczebiocze ptak.
A teraz kawałek po mchu, który wynurzył się spod śniegu. Ferma pod lasem. Zdaje się, że jedna z wielu w okolicy. Po drodze mijałem kurnik (sądząc po małych okienkach i cipcipaniu piskląt). Prosta, asfaltowa droga do Rzeczycy. Ciepły posiłek w ostatniej chwili – woda z termosu jeszcze troszeczkę ciepła. Dalekie horyzonty. Szum wiatru.


Z podtopionej łąki spływa rwący strumyk, ginie w rowie. Na ul. Zielonej nadreprezentacja domów w kolorze jasnozielonym. Zwiększyłem tempo. Dopiero połowa drogi, a czasu już ponad połowę zużyłem. W Rzeczycy kościół daje się obejrzeć tylko zzewnątrz. Szlak prowadzi w lewo, w dół i w górę ulicy.










 

Łęg. Zbliżając się do rzeki Pilicy, czuję wzbierającą dobrą energię. Taka okolica, czy po prostu tak na mnie działa przebijający się dziś po raz pierwszy słoneczny blask?



Mysiakowiec. Pies szczeka, kogut pieje. Parterowa „willa” pod nazwą „Kępa Mysiakowska”.
Przed mostem znowu zmyłka – ale to chyba ktoś inny malował konkurencyjne strzałki, prawie żółte, na białym tle (te „nasze” są bez tła albo na niebieskim). A na Pilicy – łabędzie! A za Pilicą – las. Ależ to ogromna rzeka! Przez taką jeszcze (na Camino) nie przechodziłem – no, może Ebro w Logroño.

 

Doszedłem od Warszawy do Pilicy! Teraz czuję, że moja droga naprawdę idzie daleko. W nagrodę – kromka makowca, kontemplując rzekę.

Ciąg dalszy Mysiakowca. W obejściach wozy konne, brony, studnie – prawdziwa wieś! A dookoła las sosnowy (z domieszką brzozy). Cisza. Historycznie biorąc, to już Małopolska. Teraz kroczę wzdłuż drogi, po miękkim gruncie roztopionej łąki, a powietrze swojsko zalatuje obornikiem. Karmię oczy zielenią borów, łąk i pól lucerny. Śnieg prześwituje tylko tu i ówdzie.


 
Teraz, w lesie, znów trochę więcej śniegu, ale na drodze śnieg dwoma rzędami posypany czymś ciemnożółtym - piaskiem albo trocinami, i do tego chropowato wyrzeźbiony jakimiś oponami, więc idzie się po tym całkiem nieźle. Droga, choć szeroka, malowniczo wije się pośród lasu. Ruch prawie żaden: w ciągu godziny mija mnie jeden czy dwa samochody.
Teren lekko faluje – czuć, że to już nie równiny Mazowsza. Znowu może to słońce, a może ta rzeźba terenu sprawia, że czuję podniesienie energii.
Herbatka w kafejce "Pod Sosną" (w towarzystwie grzybów)
Tartak w Poświętnem
 
Poświętne. Dziwuję się wyglądowi tutejszych domów – nie podejmuję się opisać. Każdy inny. W każdym razie podobają mi się intensywne kolory i często nietypowe kształty okien. Bramy pootwierane na oścież – nawet tam, gdzie straszy napis: „Jeśli on cię nie zagryzie, to ja cię zastrzelę” - z podobiznami psa i rewolweru.



 
Studzianna. Znów dzwonią dzwony w momencie, gdy dochodzę do sanktuarium. Pierwsze drzwi dają się otworzyć i zza drugich popatrzeć na wnętrze kościoła. W środku mój wzrok przyciąga wyobrażenie gołębicy na tle okrągłego, połyskującego jasnym fioletem witrażu. I liczne postacie aniołów – na zewnątrz i wewnątrz. Słynny obraz Świętej Rodziny może mi będzie dane zobaczyć następnym razem.



Choinka vis a vis sanktuarium
Naprzeciwko sanktuarium Centrum Turysty i Pielgrzyma, czynne od czwartku do soboty. Ciekawe, czy zimą też. Może następnym razem.

 
Oprócz sanktuarium ciekawe w Studziannie są małe domki przy ul. Głównej. Niektóre widać że bardzo stare. Niektóre jeszcze drewniane.

 
Zdążyłem na przystanek PKS. Mimo, że przyjechał (i pojechał) 6 minut przed czasem. A jeździ raz na dobę (!) Miałem szczęście. Dziś wieczorem, i to dość wcześnie, będę w domu.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz