sobota, 7 maja 2016

Etap P8A: Studzianna - Inowłódz

Jest maj, ciepło i bezchmurne niebo - coś fantastycznego! Obudziłem się o 6 rano. Tak mnie to zaskoczyło, że nawet nie wziąłem pod uwagę, że mogę zdążyć na autobus o 7-ej i tym sposobem mieć o dwie i pół godziny dłuższy dzień na wędrowanie. Trudno. Za to teraz już ciepło i milutko. W autobusie do Odrzywołu siedziałem w podkoszulce. Teraz trzeba się jakoś dostać na start etapu, do Poświętnego-Studziannej. Rozkłady są zgodne: nie ma nic aż do 15-ej, idę więc na "okazję", w ostateczności licząc na własne nogi.

"Podążaj za swoim szczęściem, a drzwi otworzą się tam, gdzie ich wcześniej nie było" (Joseph Campbell). Gdybym zraził się tym, że nie ma autobusu do Studziannej, to bym tam... nie dojechał autobusem. Pierwszy kierowca, który się zatrzymał, podwiózł mnie tylko 2 km - akurat tyle, ile było trzeba, żebym właśnie dochodził do pierwszego przystanku w chwili, gdy nadjechał tam nieprzewidziany rozkładem autobus z Lublina do Ciechocinka. Machnąłem - zatrzymał się, i już za chwilę byłem u celu. Niebo nagradza śmiałków.

Studzianna. Kwitną bzy. Żar się z nieba leje. Zanosiło się, że bazyliki znowu nie zwiedzę, bo trwała msza, część ludzi stała na dworze. Przeczytałem na tablicy przy placu kościelnym dokładny opis szlaku oddziału majora "Hubala". Wygląda na to, że co prawda byli pierwszym oddziałem partyzanckim, ale przez całą zimę wcale nie walczyli, tylko szwędali się między lasami i parafiami. Może liczyło się to, że w ogóle są - dodawało otuchy innym. Spojrzałem znów w stronę kościoła - ludzie zniknęli, mogę wejść do środka. Zwiedziłem, zrobiłem parę zdjęć, także podchodzącemu do wszystkich niemowie, który wyraźnie mnie o to prosił. Chyba jednak niestety nie wystąpi w blogu, bo zdjęcie wyszło niewyraźnie.


Kościół przystrojony na majowe - i na ślub
Słynnego obrazu Świętej Rodziny nie zobaczyłem - zakryty płytą na gł. ołtarzu, odsłaniany tylko na specjalne okazje. Wyjaśnił mi to ks. Włodzimierz, który zobaczywszy muszlę na moim plecaku, rozpoznał we mnie pielgrzyma św. Jakuba. Śpieszył się do swoich spraw, ale odprowadził mnie do otwartego dziś Centrum Turysty i Pielgrzyma i postawił mi kawę, "bym miał siły dojść do Santiago". Nie wiem, czy dotarło do niego, że idę po kawałku, oddzielnymi etapami, a nie jednym ciągiem. Ale pielgrzym to pielgrzym, a gest - to gest! A fakt, że lubię zacząć etap od kawy (w Hiszpanii w zasadzie zawsze) - już drugi dziś niespodziewany dar! Poczułem się bardzo zadbany.

Po oknach widać, że mury grube jak w zamku. Co tu było? Pierwsza w Polsce pielgrzymkowa pieczątka. Na ścianie plakat patrona Centrum - "San Filippo Neri - il profeta della gioia". Prorok radości? W takim razie to mój patron! Ksiądz zaliczył mnie do "szaleńców Bożych" - a ja po prostu kocham życie. Czy to szaleństwo?
 Wyruszam w drogę przez wieś. Za szosą dróżka do Anielina.

We wsi parterowo-poddaszowe domki. Najsensowniejsze chyba ostrzeżenie przed psem: "Zanim otworzysz furtkę, pomyśl, czy cię wpuścimy". Okolica piękna. I ten spokój - w obejściu młoda kobieta z niemłodą już matką i kilkuletnim dzieckiem. Kuca na całych stopach, jak ludzie w plemionach żyjących blisko natury. Praca też wre: słychać pracę jakiejś piły tarczowej, jakiejś tokarki. Na polu źdźbła zielone, gęste i już wysokie. Po prawej stronie drogi, na skraju lasku poustawiane głazy jak niemi świadkowie jakiejś przeszłości.

Ciepło jak w Hiszpanii we wrześniu 2014. Zmieniam buty na sandały, spodnie na krótkie. W Anielinie dwie skrzyżowane półkłody - w sam raz miejsce na podobiadek: resztkę wczorajszego ryżu z warzywami. Przewodnik się dezaktualizuje - droga "żwirowa" jest już do końca wsi wyasfaltowana (żwirowe zostały pobocza), dopiero tam kończy się nawierzchnia. Cały czas słychać skowronki. W lesie za wsią odzywają się i inne ptaki.

Szlak skręca. Niespodziewanie zerwał się wiatr od prawej strony - wąska ściana rzadkiego lasu nie chroni. Mauzoleum hubalczyków. Czczą ich bardzo. Widać ruch oporu jest bardzo ważny - nawet jeśli militarnie nie ma sensu (choć może miał? odciągał część wojska z frontów), ocala ducha narodu.


Zagradzające ścieżkę dwa zwalone drzewa wykorzystuję jako miejsce na odpoczynek, herbatkę i ciepły posiłek. Spotykam jadącego z przeciwka młodego rowerzystę z twarzą zasłoniętą chustką. Obniża chustkę i pyta, czy daleko do jakiejś cywilizacji ;) Pocieszam go, że rowerem to pewnie tylko z 5-10 minut. Ucieszył się - jedzie aż z Tomaszowa. Czyli przede mną zapewne dłuższy kawałek przez las. Nadciągnęły chmury.

Gdzie ten dzięcioł?


Ptaki, szum wiatru i subtelna woń dzikiego bzu. Wysokie sosny i niskie, za to świetliście zielone brzozy. Na skrzyżowaniu leśnych dróg chyba zmyłka (pierwszy raz dzisiaj): z przewodnika wynika, że dalej prosto, z czerwonym szlakiem, a tymczasem żółta strzałka na drzewie po prawej ("ta" strzałka, nie rowerowa czy konna!) pokazuje w lewo, tak samo jak szlak konny. Poszedłem według strzałki, ale niebawem zwątpiłem, zawróciłem i poszedłem prosto. No oczywiście! Kilkaset metrów dalej - strzałka jest. Ach, ta maniera rysowania strzałki poziomo, kiedy szlak wiedzie prosto! Dobrze, że w przewodniku jest dokładny opis.
Jeśli znaki w terenie traktuje się tylko pomocniczo - wtedy jest OK.

Widząc Pilicę, schodzę ze szlaku, żeby zobaczyć ją z bliska. Płyną dwie kaczki, brzeg trawiasty. Rzeka jest rozwidlona - po tej stronie wyspy płytka jak Świder. Ale nurt jest pewnie w drugiej, szerszej części. Gdyby było tak gorąco jak 2 godz. temu, pewnie przeszedłbym w bród na wyspę. Tymczasem tylko patrzę. Zagaduje mnie wędkarz. Przyjechał na szczupaki, ale nie ma wielkich nadziei, bo "woda prześwietlona" (cokolwiek to znaczy). Mówi, że nigdy nie biorą dwa razy w tym samym miejscu.

Po prawej Pilica, po lewej pagórki. Las, gdzieniegdzie odradzający się po zrębie. Znów się rozpogadza, zresztą ani na moment słońce nie przestało przyświecać, nawet gdy nade mną piętrzyły się ciemne chmury. Mijam stos gałęzi pokrytych mchem - nie, to czyjś szałas! (opuszczony). Nieopodal kilka następnych. Survivalowcy? Harcerze?

12 czy 13 km, a mam wrażenie, jakbym szedł już ze 30. Ale przecież nie o kilometry tu chodzi, tylko o bycie TU. Docieram do "kolonii domków letniskowych". Las bez poszycia (nie brakuje za to mchów, wrzosów, chyba nawet jagodziny widziałem). I coraz cichszy. Głosy ptaków z każdej stronny, ale z daleka i nie za gęsto.

Młyn wodny, ojciec z córką na rowerach. Ludzie ucztują przed domkami i na werandach. Niektóre domki bardzo prowizoryczne, baraczki podobne do kontenerów. Ale są szklane okna, jest las dookoła, słońce, rzeka niedaleko - czego więcej potrzeba?

Dzikie bratki

Na brzegach tej leśnej ulicy niezapominajki i krzewinki poziomek - jeszcze nie kwitną. Za kolonią - na łąkę... To nie łąka, to torfowisko. Pewnie zbliżam się do Pilicy? Czarny grunt wgniata się pod stopami. Ptaszki świergoczą blisko i nisko. A teraz szeroka, sucha polana - i jazgot samochodów, bo na pewno zbliżam się do szosy.

Inowłódz. Na stacji benzynowej wybija 18-ta. A więc szedłem ze średnią prędkością 2,5 km/h, mimo że nie robiłem dłuższych postojów! Było jednak wstać o szóstej rano! Już nie dojdę dziś do Spały (taki był plan) - może to i lepiej, bo nogi coraz wyraźniej mówią: dość. Przy drodze "Letnia Galeria" w domu podpisanym "Brzustowska nr 2 na Simcinowie".


W dół, do mostu, przechodzę przez Pilicę. Prosta, romańska bryła kościoła św. Idziego (Egidiusza) góruje nad okolicą. Podobno powstał jako wotum Władysława Hermana w podzięce za narodziny jego syna Bolesława, który przeszedł do historii jako jeden z najdzielniejszych choć niekoniecznie najsympatyczniejszych czy najbardziej cnotliwych królów Polski (formalnie tylko książę).

 
 
 Domy przy Pl. Kazimierza Wielkiego, zastępującym Inowłodzowi rynek.

Słoneczne późne popołudnie w parku nad Pilicą. Tratwa z zadaszeniem przypomina, że w dawnych wiekach stąd spławiano drzewo, powiązane właśnie w tratwy, aż do Gdańska. Ponieważ do autobusu zostało dużo czasu, zobaczyłem też niedawno rozbudowane ruiny zamku Kazimierza Wielkiego. Dominuje charakterystyczny czerwony piaskowiec - z podobnego zbudowano kościółek św. Idziego. Ale chyba i czerwony granit... sztukowany kawałkami cegieł i przekładany grubymi warstwami zaprawy. Ciekawa technika.

Po drodze do zamku, w domu z osobliwą przybudówką ogłaszają sprzedaż koziego mleka i serów.
Wstępuję na frytki do budki nad Pilicą. Ceny warszawskie, ale ten aromat... i widoki: od strony mostu na rzece szerokie, szumiące bystrze. Dalej Pilica się uspokaja. Pięknie. Choćby te kolory nieba!

Powrót ułożył się niespodziewanie: po 19-ej już nie sposób wydostać się w stronę Warszawy, z jakąkolwiek przesiadką. W Tomaszowie nic, na szczęście kierowca busa zaczekał, i zawiózł mnie dalej - do Łodzi Kaliskiej... gdzie za dziesięć dziesiąta też już nie było do rana żadnego połączenia ze stolicą! Całe szczęście, że w Łodzi są przyjaciele...


Poprzedni etap na tej trasie

2 komentarze:

  1. Kliknęłam ot tak sobie na "następny blog" na mojej stronie i co zobaczyłam: wędrowanie szlakiem jakubowym "Droga wzywa".
    Kilka lat temu zainteresowała mnie bardzo Camino. Później mi przeszło, a dzisiaj myśl wędrowania znowu wraca i pewnie nie przez przypadek trafiłam na Twoje wędrowanie, ale póki co nie wyruszę do Santiago de Compostela, poczytam "Droga wzywa".

    Aha, pożyczyłam od Ciebie sentencję z tego posta "Podążaj za swoim szczęściem, a drzwi otworzą się tam, gdzie ich wcześniej nie było" (Joseph Campbell) i wrzucę ją na swojego.
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Miło mi :) Dobrej lektury. Pamiętajmy: Camino zaczyna się od naszego domu...

    OdpowiedzUsuń