Zdążyłem po pieczątkę na plebanię, chyba razem z klasztorem – budynek prawie tak wielki jak kościół, wyglądem przypomina nowoczesny blok mieszkalny. Ksiądz na plebanii o łagodnym, stonowanym głosie, oprócz pieczątki zaproponował mi:
– Coś słodkiego? – i przyniósł całą misę czekoladek. Wziąłem jedną, ale dodał mi jeszcze garść:
– Te są szczególnie dobre. A te – kawa...
Dziś dzień Zesłania Ducha Świętego. Kościół, i tak strojny, dziś szczególnie przystrojony. Ludzi pełno, choć w maseczkach. Wysłuchałem czytań, śpiewów i kazania – krótkiego a treściwego.
Na rynku jarmark – obok obrazów wskazujących drogi do Boga, pełny asortyment uzbrojenia dla najmłodszych fighterów: wszelkie możliwe modele pistoletów automatycznych i wozów bojowych. Dla miłośników tradycji oręża – miecze. Nigdzie (chyba nawet w Muzeum WP) nie widziałem takiego nagromadzenia broni. 50 metrów stąd modlitwa „...obdarz nas pokojem”, a tu... Si vis pacem, para bellum?
Wokół rynku wystawa malowideł reprezentujących różne narody - ta dziewczyna symbolizuje Ukrainę |
Przechodzę na lewy brzeg Warty.
Zwiedzam dziedziniec zamku arcybiskupów gnieźnieńskich. Kawiarnia w Domu Pracy Twórczej obok i ta w hotelu „Kasztel Rycerski” czynne dopiero od południa – dla ludzi zzewnątrz – goście hotelowi raczą się śniadaniem, jeden, siedzący z dziewczyną, pyta mnie:
– Do Composteli?
Pierwsze kilometry wśród Zieleni szosą turecką. Tuż obok las, w lesie jeziorka, starorzecza. Wszedłem w gąszcz, który niebawem się rozrzedził, a w końcu – leśna droga. Tu ptaki słychać głośniej niż auta, co chwila przejeżdżające szosą.
Cud! Przedzierając się – znowu bezdrożnie – przez las, zgubiłem okulary od słońca. Gdzie? Szukaj igły w stogu siana. Jednak poprosiłem, żeby się znalazły. Zostałem poprowadzony do wąskiego przejścia przez rów, którym wcześniej przechodziłem – i właśnie tam leżały!
A za chwilę: chciałeś kawę? Masz kawę. Na stacji paliwowej – i tanio, i smacznie. Słychać świerszcze wśród otaczających stację wysokich traw.
Wieś Człopy spokojna. Mimo bliskości szosy, od której ulica oddala się łagodnym ukosem. Jak ładnie wygląda świat w słoneczny dzień majowy! Na drugą stronę szosy i w nieuczęszczany asfalt, na południe, a potem w prawo i w las. Nie słychać żadnych psów ani samochodów. Tylko ptaki i rechot żab. Wśród tutejszych lasów dużo stojących wód.
Minąłem skrzyżowanie z drogą, której nie ma na mapie. Słonecznie, na niebie obłoki, wiatr to się wzmaga, to przycicha. Lasy i łąki – zaiste: zielone świątki.
Chyba mapa była trochę naciągana. Droga miała inaczej prowadzić. Ale wyszedłem dokładnie tu, gdzie chciałem!
Zatrzymał się przede mną młody chłopak samochodem, zainteresował się, czy mi czego nie potrzeba. Powiedziałem, że noclegu ma dziś w okolicach Dobrej. On powiedział, że z miłą chęcią by mnie wziął do siebie, ale właśnie wyjeżdża. Zapewnił mnie, że w Dobrej jest hotel i wytłumaczył drogę tak dokładnie, że nic nie zrozumiałem. Ale chwilę później zadzwoniłem pod numer, który zapisałem jeszcze w domu, i już miałem nocleg załatwiony. Tym razem, nie omieszkałem zapytać, ile będzie mnie to kosztować. – Normalnie biorę 50 zł od osoby, od pana poproszę 35”. Zniżka dla pielgrzyma, chyba.
Pogoda wciąż cudna a ja spokojną drogą wśród pól i łąk z głośnymi świerszczami oraz lasów z ptakami.
Wieje solidnie. Łopocą skrzydła wiatraków prądotwórczych. Stanąłem pod brzozami, pozwalam pieścić twarz powiewającym, pachnącym listkom. Moje wędrowanie w tym sielskim krajobrazie kojarzy mi się ze Stachurą: „Dla wszystkich starczfy miejsca / pod wielkim dachem nieba, / na ziemi, której ja i ty / nie zamienimy w bagno krwi...”
Stąpać lekko, iść w nieskończoność, zapominać o zabiegach – to był ideał Steda. Prawda, Sted?
W sześćsetletnim mieście Dobra są parki i stawy. I młodzież gra w kosza. I dzwoniły dzwony na wejście. Promienie słońca migocą w maleńkich falach na stawie.
Starsi nawet nie odpowiadają na pozdrowienia, za to dzieci i nastolatkowie na rowerach sami pozdrawiają. Jeden młody nawet zapytał, dokąd idę.
– Do Santiago de Compostela.
Zdziwił się niepomiernie, ale szybko odzyskał rezon:
– Będę się za pana/ciebie modlił (nie pamiętam dokładnie, jak powiedział, ton wskazywał raczej na „ciebie”).
– Dzięki!
Umilam sobie czas lodami włoskimi, i już zmierzam do Linnego. Jak dobrze, że zmieniłem buty! Stopy mnie tak bardzo bolały – w sandałach nie bolą (prawie). Żółcą się pola kwitnącego rzepaku. Cicha dróżka przez pola zmienia się w drogę motocyklistów. Na czym kto może – najważniejszy wiatr w twarz i dużo warkotu.
Przy krzyżu zasięgam języka i okazuje się, że muszę zrobić „kolano” aż do głównej szosy, bo to tam. Przynajmniej nie szedłem nią tak długo (tyle że w sumie dwa razy dłużej). Za to jutro będzie bliżej. W górze zbierają się ciemne chmury, ale na dole nie widać, żeby z nich padało.
Przy dojściu do szosy - dawny cmentarz żydowski. Złośliwie zniszczony przez hitlerowców. Udało się zidentyfikować nazwiska niektórych pochowanych. Jest też tablica opisująca wcześniejsze, "poprawne" stosunki między miejscową ludnością chrześcijańską (gł. polską, częściowo niemiecką) a żydowską. Umowa przewidywała m.in. że synagoga nie będzie wyższa od kościoła, żydowskie sklepy i karczmy będą zamykane na czas mszy, a na największe święta gmina żydowska będzie przekazywać chrześcijanom symboliczny czynsz w postaci funta pieprzu, funta imbiru, łuta goździków i łuta szafranu oraz rodzynków, oraz pewnej ilości prochu strzelniczego, papieru i łoju do lamp. W okresie międzywojennym "niestety, nie obywało się bez szkolnych szykan...".
Gospodyni znajduje dla mnie pokój z działającą żarówką (za to łazienka w pokoju i TV to oczywistość, standard już w każdym miejscu!). Okno z widokiem na... pochyły dach sąsiedniego budynku czy przybudówki. Po prostu, czyste flamenco! Ale jest ciepła woda, jest czajnik, jest łóżko i szafa. A te wszystkie wygody kosztują mnie tylko 35 zł i „zdrowaśkę”. Za gospodynię i za jej brata, który „po pierwszej szczepionce wylądował na wózku”. Ile ja znam osób już zaszczepionych? Dziesięć? Dwadzieścia? A tu...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz