Biletomat przeniesiony, zdążyłem tylko kupić kawę – i skromnie poratować kogoś zbierającego na bilet. Swój kupiłem w pociągu – pani konduktor sprzedała mi bez dopłaty. Na Widzewie przesiadka – niestety, mój się minimalnie spóźnił i tylko usłyszałem hałas odjeżdżającego pociągu do Łęczycy. Następny za 3 godziny, nieco wcześniej można... przez Kutno, za 30+ zł. Ale do Zgierza mogę za 40 minut, za jedyne 3 złote. Może stamtąd będzie jakiś PKS? Tymczasem kupuję zapiekankę z pieca (a nie mikrofali) – lekka, cudownie chrupiąca i z dobrą energią sprzedawczyni.
Pociąg ŁKA jedzie chyżo i ma doskonałe resory. A za oknem słońce i zieleń. W Zgierzu wewnętrzne prowadzenie powiedziało mi, żeby nie wstępować do żadnego sklepu, nigdzie się nie zatrzymywać, póki nie znajdę przystanku autobusowego w stronę Łęczycy. Posłuchałem. Z pomocą kobiet, znalazłem (jedna nawet wyszła ze sklepu rybnego, żeby mi pokazać, gdzie mam iść). Przeczytałem rozkład: będzie bus za pół godziny... No to rozglądam się za sklepem, i w tym momencie podjeżdża prywatny bus. Dokąd? Łęczyca! Rozkłady rozkładami, a intuicji trzeba słuchać, ot co!
Okolice Łodzi to mnóstwo zieleni. A jeszcze teraz, w maju, jest to zieleń młoda, jasno zielona i niesamowicie bujna. W Ozorkowie niespodziewany postój: bus złaoał gumę. Ale kierowca z innym młodym mężczyzną sprawnie się nią zajmują. Słońce niesamowicie jasne. To jest ten kolejny pochmurno-deszczowy dzień?
Po tanich i dobrych lodach na łęczyckim rynku, wychodzę w kierunku Tumu (gdzie będąc 3 lata temu, nie poprosiłem o pieczątkę, chcę to nadrobić dziś) i wchodzę w park. Aleja Grabowa – od rosnących tu grabów, albo od nazwiska założyciela ogrodu – ponoć niejakiego Grabowa właśnie. Gruchają gołębie, świergoczą kosy i inne ptaki. Ale muszę wrócić w to samo miejsca – innego wyjścia z parku nie ma. Kierowca sam się zatrzymał na widok wędrowca, z własnej inicjatywy podwiózł mnie pod samą kolegiatę. W drodze opowiedział mi swoją historię. Jemu także może przydać się moja modlitwa.
Wnętrze kolegiaty tym razem podziwiałem tylko przez kratkę, ale na plebanii ksiądz podstemplował mi paszport, w pośpiechu, bo właśnie jest u niego biskup.
Po powrocie do miasta, kolejny dar: dziś zwiedzanie zamku-muzeum za darmo! Kolekcja wszystkiego zewsząd. Przedostatnia sala poświęcona różnym przedstawieniom miejscowego ducha opiekuńczego – dobrotliwego czarta Boruty. A na samym końcu mocne wrażenie: woskowa postać staruszki naturalnej wielkości, w ponurym czarnym stroju z kosturem i groźnym obliczem. Przebiegają mnie dreszcze, a niby to tylko prezentacja stroju ludowego.
W drodze na Sierpów, gdzie mam nocleg, rzuca mi się w oczy wypasiona restauracja „Kargul”. Może by tak kawa? Tym razem intuicja mi przyzwala (wcześniej ciało wyraźnie mówiło: „Lepiej nie”). I słusznie: kawa niedroga, a właśnie przyda mi się trochę posiedzieć. Odkąd przybyłem do Łęczycy jakieś 3-4 godz. temu, prawie cały czas na nogach. A przede mną kolejne 4-6 km.
Pokropiło, gdy wychodziłem z Tumu, teraz znów się zanosi... Spacer trochę szosą, trochę przez wsie. Po drodze bez, który czułem, że wolno mi zerwać. Na powitanie łaskawej gospodyni, co za nocleg zażyczyła sobie tylko modlitwę. No i jestem w zajeździe – na nocleg tej klasy na pewno bym sobie nie pozwolił, gdybym miał za niego płacić! (chyba, że by nie było innego wyjścia). Stylowe mebelki w kolorze drewna wiśni, a łóżko z zagłówkiem plecionym. Widok na jakiś wielki magazyn, ale to chyba jedyny mankament. Posilam się wszystkim, co zabrałem i kupiłem po drodze. Tylko picia brakuje, czajnika nie ma na wyposażeniu. A trzeba było usłuchać, jak napis na kapslu napoju jabłkowo-miętowego radził: „Wróć po drugi”!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz