czwartek, 17 maja 2018

Etap P7C: Piątek - Łęczyca


Dziś prawie nie pada, choć wciąż jeszcze "grozi". Z samego rana miła niespodzianka: gospodarz chce ode mnie tylko 20 zł. Pakuję na w pół podsuszone rzeczy. Przeczekuję intensywny ale przelotny deszcz. Wracam się do centrum miasta, na Rynek w Piątku. Geograficzny środek Polski. Jest "Orlen", a więc będzie kawka. Na wynos. Kościół zamknięty. Ogrodzenie dookoła też. A jednak są ludzie na ganku zadbanej plebanii. Wołam, którędy tam się można dostać. Dają mi znaki na migi, i już po chwili dołączam do czekających.
Mieli długą sprawę: cmentarz podmywają wody gruntowe, a szczęśliwie akurat pojawił się też grabarz. Przyszło trochę poczekać - obszedłem kościół dookoła, zobaczyłem też, że można usiąść na ławce obok naturalnej wielkości posągu polskiego papieża. I zrobić sobie z Nim fotkę. Kawa z Janem Pawłem II.



W końcu jednak wyrwałem się i wszedłem do kancelarii:
  - Przepraszam, ja tylko na moment...
Ksiądz od razu wiedział, o co chodzi:  - Po pieczątkę?
Właśnie. Raz po raz zgłaszają się do niego w tej sprawie, przeważnie rowerzyści.


 Środek Polski


Tak zaopatrzony, rozglądam się za szlakiem bursztynowym. Jest, ale nie wiadomo, w którą stronę wychodzi na Łęczycę, bo przez środek miasta przechodzi w poprzek. Idę więc znów na azymut. Troszeczkę nadłożyłem drogi, przez Goślub, gdzie wg jednego ze źródeł znajduje się z kolei środek ciężkości Polski.




Ślady bolesnej historii wszędzie w Polsce
 Potem do głównej drogi i prosto: Janowice - Stawy - Nowy Gaj...



Wreszcie ukosem w stronę Góry Świętej Małgorzaty (miejscowość gminna). Doszedłem do początku tej wsi.

I co dalej? Drogi są trzy, a nigdzie nie widzę ani urzędu, ani kościoła, i wszędzie płasko jak stół. To dlaczego Góra? Wreszcie dostrzegłem w głębi, za polami zadrzewiony wzgórek - jedyne, co tu przypomina górę. W dodatku, sponad drzew wynurza się coś jakby dach. Pewnie kościół!
Kieruję się w tamtą stronę, z nadzieją, że gdzieś tam znajdę też urząd gminy, a w nim - WC. Bo właśnie tam mnie teraz gna, coraz bardziej.
Tak, udało się. Małe centrum miejscowości, urząd otwarty, można bez problemu skorzystać. A potem, już spokojnie, lekko, wejść na wzgórze, od którego cała miejscowość i gmina wzięła nazwę.

 Na górze - wypielęgnowane kwiaty słodko pachną, a kościół ma przyjazny, zaokrąglony kształt, z oknami za ołtarzem. Dzwonię do drzwi ładnie ozdobionej plebanii. Myślę, że nikogo nie ma i już chcę chować paszport, ale właśnie wtedy w drzwiach ukazuje się ksiądz w starszym wieku.




Z Góry boczną, gminną drogą przez Podgórzyce do Tumu. 5,5 kilometra, jak informuje drogowskaz dla amatorów "końskiej dawki przygody". Lokalna specyfika architektoniczna: budynki, w których z klasyczną czerwoną cegłą sąsiaduje inna - podobnego kształtu i rozmiaru, ale... z białego kamienia.




I oto Tum, czyli pierwsza Łęczyca. Gród i opactwo z XI wieku znajdowały się właśnie tam. Do dziś przetrwała jedynie kolegiata - największa budowla romańska w Polsce. I jedna z najbardziej zasłużonych. Kiedy była fundowana, Łęczyca stanowiła jeden z najważniejszych grodów w rodzącej się Polsce - położonym centralnie, między Wielkopolską a Mazowszem, i administracyjnie włączona do dzielnicy senioralnej, czyli przyszłej Małopolski - a kolegiata służyła w razie potrzeby za twierdzę. Tam prawdopodobnie zebrał się w 1281 pierwszy ogólnopolski sejm. A wkrótce potem był najazd Litwinów. Kościół zdobyli, ludność częściowo wzięli w jasyr, częściowo wycięli w pień. Niebawem znowu najazd - tym razem Krzyżaków. Być może to po tych najazdach Łęczyca-gród nigdy już się nie odrodziła. Miasto i nowy zamek lokowano nieco na zachód, po drugiej stronie Bzury.




Ale póki co, jestem tu, w miejscu zwanym obecnie Tumem. Imponująca, kamienna bryła kościoła pomaga sobie wyobrazić dawną świetność tego miejsca. Nadchodzi pani kościelna i wpuszcza mnie do środka. Tu jeszcze bardziej przemawia do mnie mowa wieków i ich dostojeństwo. Nad bocznymi skrzydłami krużganki. Nad główną nawą biało-czerwone proporce. Z głośnika płyną mnisie śpiewy.





Po drodze mijam skansen: wiatrak, bielone chaty kryte strzechą. Nie zatrzymuję się, chcę mieć pewność, że zdążę na pociąg.





 Doszedłem na rynek (po drodze odnajdują się żółte strzałki). Rynek malowniczy i rozległy, jak przystało na Królewskie Miasto Łęczycę.









Jest dopiero po piątej. Pociąg za półtorej godziny, dojście powiedzmy z pół - co ja będę robił tak długo? Kupuję sobie pudełko surówki. Szwędam się tu i tam.


Związani z Łęczycą bohaterowie odrodzenia zjednoczonej Polski:
Założyciel zamku, Kazimierz Wielki
Władysław Łokietek
(jeśli dobrze kojarzę)
 


W końcu pytam o drogę i kieruję się na dworzec. Po drodze kupuję w sklepie wuzetkę - cena typowa, ale wielkość co najmniej ze dwa razy taka, a smak... poezja! Żeby w Warszawie umieli tak robić to ciastko! Mijam też pana o kuli, z pieskiem i kotem truchtającymi zgodnie obok siebie. Wystarczy słowo, a może tylko spojrzenie, żeby zaczął mi opowiadać historię ich wielkiej, wiernej i, jeśli mu wierzyć, namiętnej miłości ("piesko-kotka i koto-suczka"). Oraz własnych niezwykłych przygód, burzliwych wypraw młodości, po całej Polsce, a nawet komarkiem do NRD. Nieco zaniedbany wygląd, ale i kipiąca energia zdają się poświadczać tę przeszłość obieżyświata.


Gdy wreszcie docieram na barokowy dworzec, dowiaduję się, że nie bez kozery Opatrzność przyprowadziła mnie do Łęczycy wcześniej niż planowałem. Kolejny raz zlekceważyłem taki znak. Gdybym bez zbytniej zwłoki skierował się na stację, załapałbym się na osobowy do Kutna. A może i stamtąd do Warszawy też osobowy. A tak - pozostają mi pośpieszne (na szczęście, ten pierwszy niedrogi). Na stacji drzwi same się otwierają. Myślę, że nocą, gdy jest pusto, wrażenie musi być piorunujące. Drzwi otwierają duchy, a kasa nieczynna. Dwudziesty pierwszy wiek! Myślałby kto, że największy kłopot ze znalezieniem ludzi do pracy.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz