Portal pogodowy chełpiący się największą sprawdzalnością zapowiadał, że będzie trochę słońca, trochę chmur, ale deszczu to raczej nie. Tymczasem już w drodze pociągiem na początek etapu padało, i to długo. Na szczęście się wypogodziło, zanim dojechałem na miejsce.
Na rynku w Dobrzyniu spożywam wczesny obiadek z tego, co udało się zdobyć w miejscowej "Mili". Całkiem całkiem: pasta z ciecierzycy, buraczki i świeże rzodkiewki. Pluszcze fontanna. Na ławkach typowe towarzystwo miasteczkowe. W górze cicho grzmi.
Szlak Św. Jakuba wyprowadził mnie z Dobrzynia, ale potem na własną rękę odbiłem w lewo, bo nie chciałem dojść do głównej szosy. Chyba idę taką trasą, jaką wczoraj sobie wybrałem na mapie Google. Potem jednak był zakręt prostopadle w prawo, więc nie wiem, czy w sumie zaoszczędziłem sobie odległości, czy wręcz przeciwnie. Idę żwawo, bo choć wujek G. podawał odległość nie większą niż 24 km, na drogowskazie pod kościołem było, że 30. Dziś tempem chyba dorównuję Kamińskiemu!
Bujna zieleń ugorów, kwiaty polne na skraju pola, szeroki widok, zwł. w stronę Wisły. Tu i ówdzie dzika róża o prawie białych kwiatach, często dziki bez w pełnym rozkwicie. We wsiach, w przydomowych ogrodach peonie buchają różowymi i białymi kulistymi płomieniami. Dojrzewają pierwsze owoce na przydrożnych czereśniach. Ostatnie kwiaty rzepaku żółcą się wśród strąków. Strój letni mi wystarcza, mimo pokropywania. Mimo pokropywania jest ciepło i przeważnie słonecznie. Tylko na kawałku nieba nieduże, ciemne chmury.
Odnalazł się szlak. Przed przejazdem przez płyciutki strumyk zatrzymuję się, by pochodzić po wodzie i ciało orzeźwić. Potem dalej, przez wsie i pola. Melodyjne głosy ptaków zachęcają mnie do oderwania się od rozpędzonych myśli. Pomału "ląduję". Wczuwam się w odgłosy, zapachy, dotyk słońca i łagodnie chłodzącego wietrzyku. Co to? Znowu kropi? A słońce nie przestaje przygrzewać, a ptaki śpiewać. Szlak w tej okolicy bardzo dobrze wyznakowany, cały czas prosto i przeważnie razem ze szlakami rowerowymi - ogólnopolskim i lokalnym. Co znaczą inicjały "D K" po obu stronach muszelki? "Droga Kujawska" czy "Dobrzyń - Kruszwica"?
Znowu czuję na sobie krople. Chyba od tego zraszacza, co o ponad sto metrów stąd wyrzuca chmurę rozpylonej wody wysoko w górę. A jednak wiatr przywiewa krople aż tu, bo deszcz to nie może być - w tej chwili nie ma chmur ani nade mną, ani w stronie, z której wieje wiatr. Znowu grzmi.
W Grochowalsku szlak robi dziwne obejście i dociera do drewnianego kościoła (otwarty na oścież! Rzadkość) od drugiej strony, tj. od zachodu. I co dalej? Muszelki są, ale jedyna strzałka się odkleiła i leży na ziemi, cała zapiaszczona od strony kleju. Dwa znaki ktoś zamalował - zostały tylko niebieskie kwadraty.
Zasięgam języka pani sklepowej, która wyszła przed sklepem. Nie orientuje się co do szlaku jakubowego, i najpierw radzi dojść na północ do szosy. Ale ja właśnie nie chcę szosą. Ano, to tędy (na zachód) też dojdę, tyle że drogi polne i nie całkiem proste.
Poszedłem. Główna droga polna niebawem skręca w lewo, ale mniejsza idzie dalej naprzód. Idę prosto. Niesłusznie: droga kończy się czyimś gospodarstwem, co mi uświadamia wybiegający naprzeciwko piesek. Już dobrze, nie musisz mnie odprowadzać aż do tamtej drogi!
Poszedłem tą główną, wypatrując, gdzie by można skręcić w prawo, znów na zachód. I właśnie wtedy dopadł mnie deszcz. Zdążyłem jeszcze pod drzewem przyodziać się w moją kusą pelerynę, od Łęczycy aż po ramię rozdartą z jednej strony, ale to akurat nie szkodzi: łatwiej się zakłada i można się wygodniej opatulić. Notatki chowam do wyższej (niestety, luźniejszej) kieszeni, bo część spodni wystaje i moknie.
Droga skręca w pożądanym kierunku. Pada niestrudzenie. Trzeba będzie w ogóle schować notatki do plecaka, póki nie zmokły... Zaraz, a gdzie one? Wypadły mi z kieszeni, wraz z czapką! Wróciłem się ze dwieście metrów - są. Ale właśnie mokre i w ponad połowie już rozmyte. A tak chciałem temu zapobiec! Ledwo schroniłem się pod rozłożystą wierzbą, żeby zrobić porządek z papierami i przepakować się - przestało padać! Figlarna ta pogoda.
Moje notatki |
Znowu spokój i tylko słychać szczebiot skowronków. Pola buraków, kwitnących truskawek, zagony zielonych jeszcze porzeczek.
Kolejna ślepa droga - tym razem wyprowadza mnie przez małą wioskę na łąkę. Pachnie siano, świeżo skoszone. Zawracam, skręcam w drogę na północ, która znów okazuje się ślepa. Trawersuję skrajem pól i łąk, co nie jest łatwe, bo ludzie jakoś odeszli od zwyczaju zostawiania miedzy między polami. Wszystko zaorane i obsiane. Jak nie zboże, to lucerna, czasami bliżej nieokreślona, mieszana trawa. Posilam się w wygodnej, wyłożonej kawałkami dywanu "ambonie", przy okazji przeczekując kolejną, tym razem bardzo przelotną, falę deszczyku. Przedostaję się do najbliższej asfaltówki (czy też smołówki), nią idę w stronę większej szosy. Tu krajobraz bardziej urozmaicony: jary, wzgórza - wszystko zielone. Ale aparat schowałem głęboko, gdy znowu zaczynało padać.
Widok z "ambony" |
Znowu słońce i gorąco. Peleryna na mnie dosycha, bo nie chcę mokrej pakować do plecaka. Niebo błękitne, jakby nigdy nic. Nie dowiedziałem się, czym jest podwłocławskie Origanum - byle prędzej do mety etapu, żeby zdążyć na ostatnie pociągi!
Po betonowych płytach, zakręcającym parowem w dół ku Wiśle (pardon, ku Jezioru Włocławskiemu), potem jakimś metalowym mostem pontonowym przez stojący dopływ albo zatoczkę. Szuwary i rzęsa. Dobrze, że zapytałem o drogę młodzież z rowerami - nie poszedłem do przystani, tylko w prawo i pod górkę, i wiem, że to dobra droga.
Znowu wyszedłem na jakąś miejscowość letniskową. To Zarzeczewo. I dobrze, że chłopcy wspomnieli mi, iż tu już będą autobusy MPK.
- Ja nie pytam o autobusy MPK, tylko o most przez Wisłę! - żachnąłem się.
A jednak w końcu skorzystałem z autobusu linii nr 9, na samym krańcu Zarzeczewa (Kulin), po przebyciu pieszo bardzo długiej drogi (kilka przystanków). Decyzja podjęta niechętnie, ale jedyna słuszna, bo od stacji dzieliły mnie jeszcze ze dwie godziny drogi, a do pociągu miałem zaledwie godzinę. W domu dopiero dowiedziałem się, że dotarłem do samej granicy miasta. Dzięki temu autobusowi, będę mógł zacząć kolejny etap z tego samego miejsca, i przejść najpierw przez cały Włocławek. Ale wtedy już pójdę jednym ciągiem do Kruszwicy (dwa lub trzy dni).
Jak będziecie kogoś pytać o połączenie kolejowe z przesiadką (jak ja jednego młodego na stacji we Włocławku), upewnijcie się, jaki rodzaj pociągu. Miał internet w telefonie i uczynnie podał mi dwa połączenia - to drugie miało być o kilka zł tańsze, bo pierwszy pociąg do Kutna osobowy. Z Kutna tak czy tak Intercity. Nie zauważył tylko, że ten późniejszy to ekspres. Trzy razy (!) droższy. Po skrupulatnym rozważeniu wszystkich opcji, postanowiłem spędzić noc na ulicach Łodzi (zamiast Kutna). Witaj, przygodo! Ale to już nie należy do tematu tego bloga. Jeszcze tylko wspomnę, że ponieważ nie zdążyłem do bankomatu, a konduktorzy w tamtych stronach nie mają terminali na kartę, było mi dane doświadczyć dwukrotnie ludzkiej dobroci i hojności: konduktor w pierwszym pociągu, gdy zabrakło mi 2 zł gotówki, błysnął kreatywnością i sprzedał mi bilet od późniejszej stacji; gdy zaś stałem bezradnie przed biletomatem w pociągu ŁKA (który przyjmuje karty, ale tylko ... zbliżeniowo), młody człowiek obok powiedział: "To ja zapłacę. 13 złotych? Nie zbiednieję..." To się nazywa poczucie dostatku!
Włocławek. Plac Wolności w zniżającym się słońcu |
Jak będziecie kogoś pytać o połączenie kolejowe z przesiadką (jak ja jednego młodego na stacji we Włocławku), upewnijcie się, jaki rodzaj pociągu. Miał internet w telefonie i uczynnie podał mi dwa połączenia - to drugie miało być o kilka zł tańsze, bo pierwszy pociąg do Kutna osobowy. Z Kutna tak czy tak Intercity. Nie zauważył tylko, że ten późniejszy to ekspres. Trzy razy (!) droższy. Po skrupulatnym rozważeniu wszystkich opcji, postanowiłem spędzić noc na ulicach Łodzi (zamiast Kutna). Witaj, przygodo! Ale to już nie należy do tematu tego bloga. Jeszcze tylko wspomnę, że ponieważ nie zdążyłem do bankomatu, a konduktorzy w tamtych stronach nie mają terminali na kartę, było mi dane doświadczyć dwukrotnie ludzkiej dobroci i hojności: konduktor w pierwszym pociągu, gdy zabrakło mi 2 zł gotówki, błysnął kreatywnością i sprzedał mi bilet od późniejszej stacji; gdy zaś stałem bezradnie przed biletomatem w pociągu ŁKA (który przyjmuje karty, ale tylko ... zbliżeniowo), młody człowiek obok powiedział: "To ja zapłacę. 13 złotych? Nie zbiednieję..." To się nazywa poczucie dostatku!
Poprzedni etap na tej trasie
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz