środa, 16 maja 2018

Etap P6C: Przez Sobotę do Piątku

Od Soboty do Piątku przyszło mi iść w strugach deszczu, Kiedy się rozpadało na dobre, zapisane już kartki "przezornie" schowałem do plecaka. Nie przewidziałem, że do wieczora tam zrobi się mokrzej niż w mojej kieszeni. (Miałem pokrowiec na plecak, ale nie przykrywał go szczelnie, bo karimata...).


Dlatego poniżej zamieszczam to, co udało się zrekonstruować na podstawie ocalonych strzępów tekstu - tych, gdzie tusz nie rozpłynął się zupełnie po całej kartce.

Dojazd. Między Skierniewicami a Łowiczem są tajne stacje: jest tam peron, jest rozkład jazdy, są nawet tabliczki z kierunkami - tylko nazwy stacji nie uświadczysz. Może i słusznie - dookoła i tak nie widać żadnej wioski, tylko lasy, pola...
Mam tu fajną kawiarnię: popijam dworcowo-skierniewicką kawę (taka jak lubię: duża, gorzka, lekko słodkawa i słonawa, zero kwaśności) a przed oczami przesuwa mi się film podróżniczo-przyrodniczy, takie safari. Cudowna zieleń drzew, traw i wschodzących zbóż - taka majowa właśnie, jasny odcień zieleni soczystej.




Wysiadłem w Jackowicach, idę do Zdun. Kościół św. Jakuba wita mnie dzwonem - pewnie na Anioł Pański. A niebo - mżawką. Mniej więcej tak właśnie zakończył się mój poprzedni etap.
Neogotycki kościół Św. Jakuba w Zdunach







Na przystanku autobusowym próbuję łapać okazję. Nic mi się nie zatrzymuje, zresztą ruch znikomy, więc w stronę Urzecza ruszam z buta. Nie uszedłem daleko. Zatrzymuje się mała wywrotka ze złomem. Wąsaty, jowialny kierowca mówi, że nie widział, że machałem. Ale zatrzymał się i tak, bo jeździ tak zawsze sam, i lubi kogoś podwieźć i pogadać.

   - To się dawniej nazywało "hipi", czy jakoś tak. A ty jak o sobie mówisz? - pewnie nawiązuje do długości moich włosów. A może nie tylko.
Zastanawiam, się nad odpowiedzią na to pytanie.
   - Autostopowicz?
   - Teraz autostopowicz, od Urzecza pielgrzym. - Opowiedziałem mu o swoim wędrowaniu. Pozazdrościł.
   - Oj, może jeszcze mnie tym zarazisz! - Rozmarza się.
Kto wie? Może, zanim dojdę do Santiago, spotkamy się gdzieś na szlaku? Na razie jednak górę wzięła obawa:
   - Słyszałeś? Dwóch jeździło po świecie rowerami - Polak i chyba Szwed. W Kolumbii go zabili. Dla pieniędzy.
  Nie słyszałem. Ale też wiem o dwojgu, którzy od kilku lat jeżdżą po całym świecie rowerami. I kiedyś w Ameryce Środkowej ledwie uszli z życiem.


  Cóż, skąd jednak pewność, że gdyby tamten Polak został w kraju, jeszcze by żył? Czy u nas już nie zdarzają się zabójstwa dla pieniędzy? A ilu ludzi zachorowuje na śmiertelną chorobę, bo właśnie nie pozwolili sobie pójść za wołaniem serca?


Wysiadam +- tu, dokąd doszedłem trzy tygodnie temu. Żegnamy się serdecznie.



 Budynki obrośnięte winem. Lub kryte eternitem (jakoś ostały się wobec akcji usuwania azbestu, prowadzonej w całym kraju kilka lat temu). Pachną wysokie akacje z pozakręcanymi konarami. Wschodzi kukurydza. Tuż przy drodze niekoszony pas zielska i samosiejek - przegląd upraw z poprzednich lat: rzepak, jakieś wysokie zboże... Za elektrycznym pastuchem pasą się dorodne krowy - łaciate, czarne, brunatne...





Od Urzecza pokropywało, ale w Sobocie dopadła mnie pierwsza fala deszczu z prawdziwego zdarzenia. I stłumione grzmoty. W samą porę - byłem już na ganku plebanii. Na dzwonek do drzwi nikt nie odpowiadał, ale miałem dach nad głową. Pięknie jest tak patrzeć na padający tuż obok deszcz, słuchać jego szumu w koronach drzew, a jednak nie moknąć (no, prawie, od czasu do czasu jednak wiatr zawiewał mżawkową mgiełkę i po pół godzinie stałem na mokrej podłodze, plecak też w tajemniczy sposób stał się wilgotny).

Kościół zamknięty kratą, ale wewnętrzne drzwi otwarte, więc można zajrzeć.
To chyba tam było: gdy stanąłem na progu kościoła,
hałasy z zewnątrz przestały do mnie docierać, jak nożem uciął...




Gdy deszcz prawie ustał, poszedłem dalej, do Walewic, gdzie mieszkała przez kilka lat swego małżeństwa młodziutka Maria Walewska zd. Łączyńska - w tym czasie właśnie została ona metresą Napoleona. I właśnie tam, w alei lipowej przed samym pałacem (znów dach nad głową, tym razem wysoko - ale i bardzo szeroki), dopadła mnie druga fala deszczu. Pałac też nieczynny (podobno do 15-ej ktoś był), restauracja Pałacowa - ani żywego ducha, ani szyldu. Tylko od stron stajni dochodzą sporadycznie odgłosy ludzi, koni, przyjeżdżających i odjeżdżających samochodów.
Teraz już ulewa. Myślałem, że ją przeczekam, i kiedy już mi się wydawało, że mocniej już padać nie może - przekonało mnie, że może. A potem jeszcze bardziej. Przypomniałem sobie naocznie, że w zwrocie "leje jak z cebra" nie ma przesady.


Cóż czynić? Pijaństwo zbytnie zdrowiu, a złość piękności szkodzi. Posiliłem się tym, co ze sobą przyniosłem. Dobrze, że na tym ganku ustawili dwie ławki (w miejscu, gdzie nie pada). Pałac Walewskich okazały, z dwoma rozłożystymi skrzydłami. Wszystko duże, szeroki oddech. Ciekawe kapitele kolumn - na cztery strony. Skoro nie przestawało lać, zacząłem ćwiczyć taiji. Zdążyłem wykonać całą formę, zanim deszcz zelżał. Wtedy odważyłem się ruszyć dalej.

Wczoraj przedarła mi się mapa, więc wziąłem tylko połowę - tę, która miała się przydać. Okazało się, że właśnie nie tę. Więc wędruję bez mapy, i nic dziwnego, że pobłądziłem. Zamiast się cofnąć i znaleźć drogę na zachód, poszedłem dalej na południe, aż dotarłem do Bielaw. Może i lepiej, bo to większa miejscowość, było gdzie kupić surówkę i garmażeryjną, chłodzoną kawę. I ładna.


Resztę dnia i wczesny wieczór spędziłem na głównej drodze do Piątku (na szczęście, naprawdę mało uczęszczanej). Początkowo małą uliczką do mostku, bo szosa w przebudowie. Ale za objazdem już prosto jak strzelił. Pola ze wschodzącą kukurydzą przypominały pola ryżowe.


Deszcz się nasilił. Gdy zobaczyłem, że pomału się ściemnia, zacząłem pytać po sklepach o nocleg. To był trafiony pomysł. Sklepowa dała mi telefon znajomej, której siostra wynajmuje pokoje. I tak nie było łatwo, bo choć robią to zawodowo, po zmroku boją się przyjmować niezapowiedzianych gości. Przekonał ją argument, że jestem na pielgrzymce. Nawet zaoferowała, że wyjadą po mnie z mężem. Wręcz nalegała. I całe szczęście - inaczej byłbym u nich po dziesiątej. No, ale ostatnie 3 km tego etapu mam "niezaliczone".


Straty tego dnia: zgubiona w mroku opaska na głowę (pod dwoma kapturami i w stresujących strugach deszczu się nie zorientowałem). No i te przemoczone notatki. W plecaku wszystko mokre, na mnie też - z wyjątkiem majtek, części koszulki i górnej części spodni, która mieściła się pod polietylenową peleryną (czyli płaszczem pielgrzyma - od fr. pèlerin - pielgrzym). Nigdy nie zaniedbujcie noszenia zapasowej bielizny w worku plastikowym - jak leje, warto tak zabezpieczyć i śpiwór. Na szczęście, dostałem (ciepłą) pościel. A w prysznicu i w czajniku była gorąca woda.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz