Długi hotelowy korytarz. To niegdyś (jakieś 40 lat temu) mógł być hotel wysokiej klasy! Ta galeryjka na planie ośmiokąta z półokrągłymi oknami... Rano hall dudni gwarem kilku głosów. Ukrainki wychodzą do pracy. A Polki przychodzą pracować tutaj.
W skansenie w Maurzycach. Fot. Wikimedia Commons |
Ptaki i psy od rana aktywne, kwitnie dziki bez i rozkwitają bzy ogrodowe. Zmierzam po raz kolejny w stronę centrum Łowicza, z niezłomnym postanowieniem dowiedzenia się w Domu Turysty, którędy przebiega pomarańczowy ("Bursztynowy") szlak rowerowy - ten do Łęczycy.
Na Starym Rynku aleja zasłużonych dla kultury ludowej - każdy/a ma glazurowaną płytę chodnikową z okrągłym obrazkiem nawiązującym do łowickiego stylu. Rozpoznaję nazwisko Apolonii Nowak - śpiewaczki i popularyzatorki niesamowitej muzyki kurpiowskiej.
Dzwony bazyliki właśnie biją dziewiątą. Przed katedrą pomnik Jana Pawła II jako rybaka. Uderzające wrażenie niepowstrzymanego ruchu pod wiatr.
W Domu Turysty dostałem mapki i broszury. Szlak Bursztynowy istnieje, ale trudno się go dopatrzeć. Miła pani jednak objaśnia mi, jak najszybciej dojść do skansenu w Maurzycach, który, jak pamiętam, jest na tym szlaku. I wbija do paszportu imponujące pieczątki.
Na rynku sklep z pamiątkami połączony z wypożyczalnią strojów łowickich. No tak - jak nie tu, to gdzie?
Idę uliczką o 1-piętrowej zabudowie, prawie każdy dom z bramą prowadzącą na podwórze. W zapuszczonym ogrodzie przed opuszczonym domem albo warsztatem pełno kwitnącego żółto wiesiołka. Na sąsiednim placu zburzono dom, wyrównano tłuczniem do poziomu gruntu - pewnie powstanie coś nowego. Idę dalej ul. Podrzeczną. Afisz głosi, że tu znajduje się "najstarszy w Lowiczu lokal mieszczący zakład fryzjerski". Drugi fryzjer naprzeciwko. Dookoła pełno lokali gastronomicznych, ale żaden nieczynny o takiej godzinie, żeby można było się napić rano kawy.
Robię parę kroków w poszukiwaniu otwartej kawiarni, i jeszcze parę, i oto wychodzę na trójkątny Nowy Rynek, jeszcze większy od Starego. Tyle, że już dochodzi 10-ta, najwyższa pora wyjść z miasta. Jak mogę tak marnować czas? Tylko kebaby czynne, ale nie chcę pić kawy tam gdzie pachnie mięsiwem a na ścianach kafelki jak w łazience. A tu podobno najlepsze lody w woj. łódzkim - naturalne, rzemieślnicze i tylko po 3 zł za porcję, a nie po 4 lub 5 jak w wielkich miastach - co z tego, jak też nieczynne? Czynne za to sklepy odzieżowe. Widać Łowiczanie zaczynają dzień od zakupów, a nie od kawy. Postanawiam więcej nie nadkładać drogi, tylko korzystać z tego, co samo wyjdzie mi naprzeciw. A jak nie, to nie.
Zaleta starej zabudowy: niespodziewane malownicze zaułki, zakamarki. Szlak skręca i schodzi nad Bzurę. Mam iść wzdłuż jej brzegu. Najpierw park, zdaje się, jeszcze w trakcie urządzania. Nad samą rzeką plaża, complete z palmami i boiskiem do siatkówki. O, widzę, że wiesiołek jest tu pospolitym chwastem, na równi z wszędobylskim mleczem.
W olbrzymiej nadbrzeżnej restauracji o oryginalnej nazwie "Szkiełka" też nie obsługują pojedynczych gości. Nastawiają się na wesela i konferencje. Na Starym Rynku jest kawiarnia, 6 lat temu dobra. Jaka jest teraz, nie dowiem się, bo nieczynna w godzinach, kiedy ja się tam pojawiam - wieczorem ani rano. Pewnie właśnie ją otwierają, ale przecież nie będę się wracał, przede mną długa droga.
Szlak schodzi z promenady na ścieżkę wśród trawy nad Bzurą. Ale numer: znowu żółta strzałka! Kto ją znakował i w jakim celu? Czyżby się pojawiła jakaś nowa droga jakubowa? A może ktoś czytał mojego bloga, przeszedł zapowiadaną przeze mnie trasę i wyznakował??
Do Bzury wpływa rwący dopływ. Pod moimi stopami, bo drogę puścili po betonowych kręgach, a wodę ich środkiem. Brzegi rzeczki ciekawie wyrównane i umocnione - kamieniami i drzewkami. Szkoda, że nie mam aparatu na chodzie.
Przed stopniem wodnym sprawa już jednoznaczna: Do tablicy przymocowana plakietka z symbolem Camino! Więc idę tą drogą, choć się tego nie spodziewałem. Ponieważ zaraz jest niedawno zbudowany mostek, przejdę na drugą stronę, żeby potem nie mieć kłopotów z przedostaniem się do Maurzyc.
Pogoda piękna. Słońce prześwituje przez dziurawe kłębowisko obłoków różnej grubości i struktury. Dość mocny wiatr chłodzi. Gdyby nie to, może byłby nawet upał. Tam, gdzie przy brzegu ławica piachoziemu, rozebrałem się i zanurzyłem (częściowo) w rzece. Pierwszy raz w tym roku. Zimna, ale bez przesady. Jakoś ten wiatr, do spółki ze słońcem, budzi we mnie radość. Tylko droga się dłuży, choć skowronek się popisuje trelami, a inne ptaszę mu wtóruje.
Przez miedzę do zabudowań - i całe szczęście, że tam zapytałem, bo okazało się, że poszedłem za daleko wzdłuż rzeki. I jeśli chcę zobaczyć skansen, muszę się cofnąć! A tędy będę szedł później z powrotem. Zanim ujrzę skansen, wyłania się hotel-parador, zbudowany na kształt zamczyska z basztami na każdym rogu. Na zamkniętej tylnej furtce napis po ukraińsku, głoszący, że przejścia nie ma.
Maurzyce - Skansen. Zabytki niezbyt stare - w większości XIX-XX wiek. Wykosztowałem się na nocleg, ale za to zaoszczędziłem dziś w skansenie. Bilety są po 10 zł, ale nie znalazłem nikogo, kto by chciał je ode mnie przyjąć - w kasie kartka, że w Wartowni, a Wartownia (też chałupa zabytkowa) zamknięta. Za to domy i budynki gospodarskie pootwierane. Rozkosz! Podróż w czasie w epokę moich dziadków i pradziadków.
Idę z powrotem do wsi Maurzyce. Ogrodzenie gospodarstwa podsypane ciężkimi kamieniami - pewnie po to, żeby psy pod nim nie przechodziły. Nic z tego: zrobiły podkop i już do mnie wyskakują ze szczekaniem. Nic nie powstrzyma psów, które kochają wolność!
Szkoda, że nie mam apaszki. Bo choć jest bardzo ciepło, wieje jak nad morzem. Zakładać wiatrówkę czy nie? Mijam miedzę, prowadzącą prawdopodobnie do Zdun - tam jest kościół św. Jakuba. Pewnie żółte strzałki go nie omijają - ale ja chyba ominę. Nie ma u kogo się upewnić, czy to ta ścieżka, a mój Bursztynowy Szlak - dalej prosto. Tylko, że to jest dokładnie pod wiatr, a wieje jak w tunelu aerodynamicznym.
Jaka ciekawa architektura. Znowu żal, że nie mam aparatu! Iglaki i krzewy też tworzą zgrabną, zwartą bryłę architektoniczną. Fasada kolejnego domu: podziały Mondriana. Za polami, na horyzoncie rysuje się wyraźnie strzelista sylwetka kościoła św. Jakuba.
Długa wieś Strugienice. Wysokie drzewo z wdziękiem tańczy na wietrze. Drogowskazy do przystani kajakowych przypominają, że Bzura tuż tuż. Pewnie za tymi, o tam, drzewami. A tu - niesamowicie jasno-soczysta zieleń tej trawy. A może to (prawie) wszystko lucerna? Także ta nad rowem od strony domów.
Surprise! Żółta strzałka znów do przodu, a przecież Zduny mam teraz w tyle! Ale może szlak zahaczył o Zduny i znów łączy się z bursztynowym.
Jak upojnie pachnie białe z wierzchu i różowawe od spodu kwiecie, którym obsypane jest to drzewo owocowe! Wiatr chyba pomaga unosić tę woń.
Od Łowicza nie napotkałem ani jednego sklepu spożywczego. Słowo daję: Tierra de Campos. Były magazyny paszowe, sklepy i hurtownie z nawozami, nawet zakłady fryzjerskie - spożywczego nic.
Mniejsza, że wieje. Że zaczyna kropić, też ujdzie. Ale robi się późno (po 16-ej), a doświadczenie mnie nauczyło, że potem może być trudno dostać się czymkolwiek choćby do najbliższego miasta. Zadowalam się więc zrealizowaniem planu B: dojść do wsi Urzecze. Od razu złapałem okazję w przeciwnym kierunku - do Zdun. Tzn. kierowca miał zamiar dojechać tylko do Strugienic - okazuje się, że tam też, trochę w bok, jest sklep, gdzie można kupić gorzałeczkę dla uczczenia zakończenia roboty. Ale podrzuci mnie te "dwa" kilometry dalej. W Zdunach są aż trzy spożywcze, a nawet pizzeria. Kościół z czerwonej cegły - z bliska imponujący, totalny gotyk! (a nawet neogotyk)
Ksiądz u Św. Jakuba uprzejmie stempluje mi paszport, ale o możliwości noclegu nie wspomina ani słowem, ani miną, więc nie zostaję do jutra. Czas do domu - tylko czym? Autobusy już nie chodzą, a pociągi (o 2 przystanki od Łowicza!) mają 4-godzinną przerwę w kursowaniu. Instynkt kawosza zaprowadził mnie na stację benzynową Orlenu. W samą porę, bo za chwilę naprawdę lunęło. Uprzejma sprzedawczyni sprawdziła, czy nie ma autobusów, a nawet zapytała dla mnie paru klientów. Ja też zacząłem pytać, i niezadługo byłem już w drodze powrotnej do Łowicza. Na niebie tęcza, pod jej łukiem niebo bardziej świetliste. Tym razem zdążę przed ostatnim pociągiem! I jeszcze spróbuję tych ponoć najlepszych lodów. Rzeczywiście nadzwyczajne.
Robię parę kroków w poszukiwaniu otwartej kawiarni, i jeszcze parę, i oto wychodzę na trójkątny Nowy Rynek, jeszcze większy od Starego. Tyle, że już dochodzi 10-ta, najwyższa pora wyjść z miasta. Jak mogę tak marnować czas? Tylko kebaby czynne, ale nie chcę pić kawy tam gdzie pachnie mięsiwem a na ścianach kafelki jak w łazience. A tu podobno najlepsze lody w woj. łódzkim - naturalne, rzemieślnicze i tylko po 3 zł za porcję, a nie po 4 lub 5 jak w wielkich miastach - co z tego, jak też nieczynne? Czynne za to sklepy odzieżowe. Widać Łowiczanie zaczynają dzień od zakupów, a nie od kawy. Postanawiam więcej nie nadkładać drogi, tylko korzystać z tego, co samo wyjdzie mi naprzeciw. A jak nie, to nie.
Zaleta starej zabudowy: niespodziewane malownicze zaułki, zakamarki. Szlak skręca i schodzi nad Bzurę. Mam iść wzdłuż jej brzegu. Najpierw park, zdaje się, jeszcze w trakcie urządzania. Nad samą rzeką plaża, complete z palmami i boiskiem do siatkówki. O, widzę, że wiesiołek jest tu pospolitym chwastem, na równi z wszędobylskim mleczem.
W olbrzymiej nadbrzeżnej restauracji o oryginalnej nazwie "Szkiełka" też nie obsługują pojedynczych gości. Nastawiają się na wesela i konferencje. Na Starym Rynku jest kawiarnia, 6 lat temu dobra. Jaka jest teraz, nie dowiem się, bo nieczynna w godzinach, kiedy ja się tam pojawiam - wieczorem ani rano. Pewnie właśnie ją otwierają, ale przecież nie będę się wracał, przede mną długa droga.
Szlak schodzi z promenady na ścieżkę wśród trawy nad Bzurą. Ale numer: znowu żółta strzałka! Kto ją znakował i w jakim celu? Czyżby się pojawiła jakaś nowa droga jakubowa? A może ktoś czytał mojego bloga, przeszedł zapowiadaną przeze mnie trasę i wyznakował??
Do Bzury wpływa rwący dopływ. Pod moimi stopami, bo drogę puścili po betonowych kręgach, a wodę ich środkiem. Brzegi rzeczki ciekawie wyrównane i umocnione - kamieniami i drzewkami. Szkoda, że nie mam aparatu na chodzie.
Przed stopniem wodnym sprawa już jednoznaczna: Do tablicy przymocowana plakietka z symbolem Camino! Więc idę tą drogą, choć się tego nie spodziewałem. Ponieważ zaraz jest niedawno zbudowany mostek, przejdę na drugą stronę, żeby potem nie mieć kłopotów z przedostaniem się do Maurzyc.
Pogoda piękna. Słońce prześwituje przez dziurawe kłębowisko obłoków różnej grubości i struktury. Dość mocny wiatr chłodzi. Gdyby nie to, może byłby nawet upał. Tam, gdzie przy brzegu ławica piachoziemu, rozebrałem się i zanurzyłem (częściowo) w rzece. Pierwszy raz w tym roku. Zimna, ale bez przesady. Jakoś ten wiatr, do spółki ze słońcem, budzi we mnie radość. Tylko droga się dłuży, choć skowronek się popisuje trelami, a inne ptaszę mu wtóruje.
Przez miedzę do zabudowań - i całe szczęście, że tam zapytałem, bo okazało się, że poszedłem za daleko wzdłuż rzeki. I jeśli chcę zobaczyć skansen, muszę się cofnąć! A tędy będę szedł później z powrotem. Zanim ujrzę skansen, wyłania się hotel-parador, zbudowany na kształt zamczyska z basztami na każdym rogu. Na zamkniętej tylnej furtce napis po ukraińsku, głoszący, że przejścia nie ma.
Maurzyce - Skansen. Zabytki niezbyt stare - w większości XIX-XX wiek. Wykosztowałem się na nocleg, ale za to zaoszczędziłem dziś w skansenie. Bilety są po 10 zł, ale nie znalazłem nikogo, kto by chciał je ode mnie przyjąć - w kasie kartka, że w Wartowni, a Wartownia (też chałupa zabytkowa) zamknięta. Za to domy i budynki gospodarskie pootwierane. Rozkosz! Podróż w czasie w epokę moich dziadków i pradziadków.
Idę z powrotem do wsi Maurzyce. Ogrodzenie gospodarstwa podsypane ciężkimi kamieniami - pewnie po to, żeby psy pod nim nie przechodziły. Nic z tego: zrobiły podkop i już do mnie wyskakują ze szczekaniem. Nic nie powstrzyma psów, które kochają wolność!
Szkoda, że nie mam apaszki. Bo choć jest bardzo ciepło, wieje jak nad morzem. Zakładać wiatrówkę czy nie? Mijam miedzę, prowadzącą prawdopodobnie do Zdun - tam jest kościół św. Jakuba. Pewnie żółte strzałki go nie omijają - ale ja chyba ominę. Nie ma u kogo się upewnić, czy to ta ścieżka, a mój Bursztynowy Szlak - dalej prosto. Tylko, że to jest dokładnie pod wiatr, a wieje jak w tunelu aerodynamicznym.
Jaka ciekawa architektura. Znowu żal, że nie mam aparatu! Iglaki i krzewy też tworzą zgrabną, zwartą bryłę architektoniczną. Fasada kolejnego domu: podziały Mondriana. Za polami, na horyzoncie rysuje się wyraźnie strzelista sylwetka kościoła św. Jakuba.
Długa wieś Strugienice. Wysokie drzewo z wdziękiem tańczy na wietrze. Drogowskazy do przystani kajakowych przypominają, że Bzura tuż tuż. Pewnie za tymi, o tam, drzewami. A tu - niesamowicie jasno-soczysta zieleń tej trawy. A może to (prawie) wszystko lucerna? Także ta nad rowem od strony domów.
Surprise! Żółta strzałka znów do przodu, a przecież Zduny mam teraz w tyle! Ale może szlak zahaczył o Zduny i znów łączy się z bursztynowym.
Jak upojnie pachnie białe z wierzchu i różowawe od spodu kwiecie, którym obsypane jest to drzewo owocowe! Wiatr chyba pomaga unosić tę woń.
Od Łowicza nie napotkałem ani jednego sklepu spożywczego. Słowo daję: Tierra de Campos. Były magazyny paszowe, sklepy i hurtownie z nawozami, nawet zakłady fryzjerskie - spożywczego nic.
Mniejsza, że wieje. Że zaczyna kropić, też ujdzie. Ale robi się późno (po 16-ej), a doświadczenie mnie nauczyło, że potem może być trudno dostać się czymkolwiek choćby do najbliższego miasta. Zadowalam się więc zrealizowaniem planu B: dojść do wsi Urzecze. Od razu złapałem okazję w przeciwnym kierunku - do Zdun. Tzn. kierowca miał zamiar dojechać tylko do Strugienic - okazuje się, że tam też, trochę w bok, jest sklep, gdzie można kupić gorzałeczkę dla uczczenia zakończenia roboty. Ale podrzuci mnie te "dwa" kilometry dalej. W Zdunach są aż trzy spożywcze, a nawet pizzeria. Kościół z czerwonej cegły - z bliska imponujący, totalny gotyk! (a nawet neogotyk)
Ksiądz u Św. Jakuba uprzejmie stempluje mi paszport, ale o możliwości noclegu nie wspomina ani słowem, ani miną, więc nie zostaję do jutra. Czas do domu - tylko czym? Autobusy już nie chodzą, a pociągi (o 2 przystanki od Łowicza!) mają 4-godzinną przerwę w kursowaniu. Instynkt kawosza zaprowadził mnie na stację benzynową Orlenu. W samą porę, bo za chwilę naprawdę lunęło. Uprzejma sprzedawczyni sprawdziła, czy nie ma autobusów, a nawet zapytała dla mnie paru klientów. Ja też zacząłem pytać, i niezadługo byłem już w drodze powrotnej do Łowicza. Na niebie tęcza, pod jej łukiem niebo bardziej świetliste. Tym razem zdążę przed ostatnim pociągiem! I jeszcze spróbuję tych ponoć najlepszych lodów. Rzeczywiście nadzwyczajne.
P.S. Wyjaśniło się: strzałki, które napotykałem od Bolimowa, należą do Łowickiej Drogi Św. Jakuba, wyznakowanej zaledwie przed rokiem - właśnie wtedy, gdy do mnie przyszła myśl powędrowania mniej więcej tą samą trasą, jako najkrótszą drogą do Santiago. Łowickie Camino wiedzie przez Nieborów, Łowicz, Łęczycę i Kalisz - dokładnie tak samo, jak droga, którą ja sobie wytyczyłem - zadziwiająca synchroniczność!
Może więc dalej pójdę już tą drogą? Choć jest mniej prosta, mniej bezpośrednia Z drugiej strony, łatwiej byłoby wracać z końców kolejnych etapów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz