wtorek, 24 kwietnia 2018

Etap P4C: Bolimów - Nieborów - Arkadia - Łowicz


Pogoda znowu jak marzenie. I niesamowite, jak przyroda się zmieniła w ciągu ostatnich 2-3 tygodni! Od zimy do lata. Maj za pasem, wszystko zielone. Autobusem przez Puszczę Bolimowską. Za chwilę zacznę tam, gdzie ostatnio skończyłem. Pogoda iście letnia, więc takoż i mój strój - wszystko przy sobie tak jakbym szedł po Camino w Hiszpanii - poza tym, że nie niosę śpiwora, bielizny na zmianę ani przyborów toaletowych. Nie spodziewałem się, że się przydadzą!



Nigdzie nie widać znaków szlaku, ale w bibliotece dostałem od miłej, uczynnej pani wszystko co potrzeba: informację o aktualnym przebiegu szlaku (teraz omija Bolimów, pewnie od czasu zbudowania autostrady - za to więcej idzie biegnie przez puszczę), dwie mapki okolicy w różnych skalach, pieczątkę do paszportu pielgrzyma oraz dostęp do WC, czego akurat najbardziej potrzebowałem.
 

Mogę na razie iść drogą. Asfaltowa ale mało uczęszczana i ptaki świergocą. A wzdłuż poboczy żółcą się kwiaty mleczy wśród zielonej, bujnej trawy. Kurant w kościele wydzwania melodię "Roty". Jak dobrze iść stopami oddzielonymi od ziemi tylko sandałami! Czuć pod nimi rzeźbę terenu. A mleczy są tysiące! I jakże cieszy mnie ta jasna zieleń brzozowego lasku! Pachnie... Co to pachnie? Czeremcha albo bzy. Białe kiście bzu. I te śpiewy ptaków z każdej strony. Odsłonięta ziemia pól też pachnie. W Łasiecznikach rozlegają się krzyki pawi, a po ogrodzie spacerują... lamy i rogate antylopy. To gospodarstwo agroturydtyczne "Pawie Oczko". Oprócz ogrodzenia siatkowego, na zewnątrz drugie ogrodzenie łańcuchem, z zakazem wstępu. Po chwili mogę się domyślić, dlaczego. Kiedy przekraczam łańcuch, żeby zrobić zdjęcie z nieco bliższej odległości, zwierzęta się płoszą, oddalają i zbijają w ciasną kupkę - a w moją stronę wychodzi ktoś, kto ich pilnuje: "Widzi " Widzę. "Teren prywatny, zakaz wstępu". Właśnie takich napisów nie lubię. W moim odczuciu jest coś wrednego w zakazywaniu. Bardziej już do mnie przemawia niema, fizyczna bariera płotu. No, ale jeśli chodzi o to, żeby nie płoszyć zwierząt - niech im będzie.


Odchodzę od szosy w kierunku Piasków. Tam spotkam szlak żółty. Oto jest! Na huśtawce-ławce babcia z wnukiem. Malec mówi do mnie "Dzień dobry" - Dzień dobry!


Przede mną idzie mężczyzna. Równie nieśpiesznie jak ja. Kojarzy mi się z kroczącym spokojnie mnichem. Nawet ma brązową szatę (w fasonie swetra).


Nieborów. Idę ulicą Janusza Radziwiłła. Kto to był? Radziwiłłowie - wiadomo: przesławny ród rusko-litewski. Ale który to Janusz? Czy nie ten, którego Sienkiewicz odmalował w "Potopie" jako zdrajcę polskiego króla i narodu?


W manufakturze majoliki charakterystyczny zapach starych, rzadko wietrzonych izb wiejskich. Możliwe, że to od woskowanej podłogi. Naczynia - z jednej strony nie zawsze starannie wykończone, z drugiej - ciekawe kształty i samych naczyń, i namalowanych na nich fantastyczno-kwiatowych deseni oraz realistycznych obrazów.


Na obrazach widzę wpływy sztuki chińskiej, z tą wysokościową perspektywą (góry, urwiska, strzeliste ruiny). Sceny polowań, stojące i konne postacie królów (z Władysławem IV na czele) i innych bohaterów. I ten uroczy horror vacui! Myślę, że te sprzęty robiły wrażenie - siedzieć przy takim piecu, koło takiej wazy albo jeść takim widelcem. Wybujałe rozmiary i kształty tej zastawy chyba pomagały też żyć z rozmachem?





Pałac Radziwiłłów. Tutaj to się nie liczono z pieniądzem! Mam wrażenie, że ten pałac jest wystawniejszy nawet od Zamku Królewskiego. Klatka schodowa cała w glazurze-majolice, pulchne aniołki albo amorki... Ktoś, kto czekał w hallu na posłuchanie u księcia, miał co oglądać, choćby czekał i z godzinę. Strojne komnaty, kosztowne meble, wysokie lustra. Sala balowa i biblioteka z wielkimi regałami pełnymi książek wzdłuż dwu ścian, i ogromne globusy. Kapliczka ku czci zmarłej pani tego miejsca. Pokoje dzieci ukryte przed wzrokiem zwiedzających w mansardzie. Za oknami park francuski. Mało okazały, ale pewnie w czasach świetności było inaczej.

Jedne z magnolii przed pałacem
Szlak żółty w obecnej wersji tu się urywa, ale pojawia się intrygująco znajoma żółta strzałka. Pójdę za nią (z mapą w ręku), choć to może oznaczać nadłożenie z kilometra drogi. W Mysłakowie wyskakują na mnie dwa małe pieski. Ledwie się od nich oddaliłem na bezpieczną odległość - a już są następne dwa. W kolejnym gospodarstwie aż trzy, tyle że za płotem. Widać w tej wsi gospodarze stawiają na ilość, w myśl dewizy "I Herkules d***, kiedy psów kupa". A tu jak miło: sad odgrodzony od ulicy tylko rowem. A przy tym zadbany, pod drzewami trawa wystrzyżona, w sadzie kosiarka, przy niej siedzi na ziemi babuleńka.


Przy przejeździe kolejowym żółty szlak robi zaskakującą woltę w prawo, za tory - czyżby nie prowadził do Arkadii? Za to zielony w lewo, i takoż enigmatyczna żółta strzałka. Kto ją malował i dlaczego? Przecież niemożliwe, żeby Warszawska Droga szła z Miedniewic do Skierniewic tędy - toż to byłby szeroki objazd!




Arkadia. Wchodzę do Ogrodu Romantycznego. Momentalnie czuję się jak zaczarowany - nie to, żeby powalało mnie piękno tego parku, tło dźwiękowe też mieszane - z iście symfonicznym chórem ptaków z powodzeniem konkuruje ruch ciężarówek na szosie tuż za ogrodzeniem. Ale atmosfera tego stawu i całego parku jest jakaś taka radosna, pełna życia. Może, jak nazwa sugeruje, ludzie spędzali tu wiele szczęśliwych chwil. A może jest to miejsce mocy jeszcze sprzed czasów, gdy założono ogród?







Schodów prowadzących wprost z wody do świątyni Diany strzegą lew i sfinks o bardzo współczesnej twarzy. Na postumencie świątyni mata - wycieraczka, układana  przed wrotami w godzinach ich otwarcia, czy legowisko psa-strażnika?




Zza drzew wyłania się dziwny kształt zameczku - starannie zbudowane "ruiny" - czerwona cegła przekładana czarnym kamieniem. Tu właśnie w podcieniach zjadłem surówkę i ciasto na podwieczorek, a potem zaśpiewałem. Gdy milkłem, słyszałem rozśpiewany ptakami park. W czasie śpiewu niespodziewanie załamał mi się głos, a potem, w trakcie robienia kolejnego zdjęcia, wysiadł bez ostrzeżenia aparat fotograficzny - i już więcej nie dał znaku życia, pozostał z wysuniętym obiektywem. Zaiste, zaczarowane miejsce!


No tak: tabliczka z drugiej strony budowli poinformowała mnie, że niczego nieświadomy, przebywałem w Przybytku Arcykapłana! Arcykapłanie, przebacz, jeśli ci podpadłem. I dziękuję ci za podwieczorek.


A w czymś, co wygląda na stary kościółek z odłażącym tynkiem - wartownia (całkiem współczesna). Z tablicy wyczytałem, że ten tajemniczy czarny kamień to "ruda darniowa" (a może torfowa). Obok kościoła posępna, obrośnięta pnączami brama - głównie z takiej rudy i z głazów narzutowych. Władcę pierścieni mogliby tu kręcić, gdyby reżyser znał to miejsce!


Tam, gdzie parkowa dróżka dochodzi do rzeczki Łupi, nagrobek założycielki ogrodu z napisami - od frontu "Et in Arcadia ego" (A ja w Arkadii), od tyłu, po francusku, "J'ai fait l'Arcadie et j'y repose" (Stworzyłam Arkadię i w niej spoczywam). Niedoszłe miejsce pochówku Heleny Radziwiłłowej, twórczyni parku Arkadia. Przepiękna rzeźba leżącej kobiety z oczami zasłoniętymi całunem - podobno sprowadzona z Włoch przez króla Stasia.


A na końcu, zanim opuściłem park, zaczął mnie łapać deszczyk. Ptaki wciąż śpiewają wielogłosowy koncert. Staram się trzymać zielonego szlaku rowerowego, ale prowadzą mnie teraz głównie żółte strzałki!


Dojście do Łowicza trwało długo - meandrowanie wśród kolejowych rozjazdów. W końcu wchodzę do śródmieścia rozkopaną ulicą 3 Maja, uzupełniam zapasy jedzenia w jednym z tutejszych supermarketów sieci Mila i dopiero wtedy pytam o drogę do dworca. Tam okazuje się, że niedawno odeszły ostatnie pociągi i do Warszawy, i do Skierniewic. Jak to możliwe? Jeszcze nie ma dziewiątej!!! Nie będę czekać na dworcu do rana. Jeśli nie mogę wyjechać, to poszukam tu taniego noclegu, a jutro wyruszę na kolejny etap w stronę Łęczycy. Miałem rację, że zapytałem w kebabowni. Ciemnoskórzy sprzedawcy znają tani hostel, bardzo duży i całkiem blisko. Znajduję go, ale "nie ma miejsc". Te pokoje, które nie zajęte - nieposprzątane, i pan nie może mnie wpuścić. Idę więc szukać dalej.


W Domu Turysty też dziś komplet, tak samo w najdroższym hotelu Eco, i gdzie indziej. Pomagają mi szukać: recepcjonistka z DT oraz patrol policji. Na próżno. Co jest?! Ani święto, ani wakacje, a ani jednego wolnego miejsca w całym Łowiczu, poza ostatnim miejscem w hotelu "Polonia" (80 zł ze śniadaniem - trochę drogo). Tanie miejsca pozajmowali robotnicy z Ukrainy, bo właśnie zaczął się sezon na gastarbeiterów, ale te mniej tanie? Szukam pomocy u księży: dwa kościoły, klasztor pijarów, kuria biskupia - w końcu mogliby którzyś przenocować pielgrzyma. Niestety, nie ma z kim rozmawiać. Pozamykane na głucho. W jednym z miejsc jest domofon. Szczęka, jakby się włączał, ale nie odpowiada ludzkim głosem, drzwi też się nie otwierają. Wracam do hostelu "Łowicz". Wolny pokój cudem się znajduje, ale pan śrubuje cenę: 70 zł. Zaczynam robić gesty jakbym chciał zadzwonić jednak do "Polonii". Cena spada do 60. Zgadzam się i już po chwili myślę: mogłem się targować, powiedzieć 50 (albo jeszcze mniej, kto wie?) Trudno, refleks po niewczasie. Cóż, siła monopolu!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz