niedziela, 1 lutego 2015

Etap P0A: Warszawa (Pl. Narutowicza - Ursus)

 
W powietrzu czuć wiosnę. Jest słonecznie, ciepło jak na tę porę roku: ok. 5 stopni i chwilami czuć jakby zapach wiosny. A jest 1 lutego! Wracam na szlak po 3 miesiącach przerwy. Mam wrażenie, że wędrowanie nadaje mojemu życiu sens, rytm, jest jakby osią, kręgosłupem, na którym wszystko się opiera. Tylko pytanie: czym się różni to wędrowanie od wędrowania bezdomnych włóczęgów? Dlaczego czuję, że w moim wędrowaniu jest godność i spokój, podczas gdy wędrowanie bezdomne i nie wiadomo dokąd kojarzy się z opuszczeniem, ciągłym lękiem...? czego zresztą doświadczyłem w trakcie wcześniejszych wędrówek, choćby 10 lat temu w Kadyksie, albo kiedy wędrowałem po Francji bez pieniędzy. Czyżby posiadanie pieniędzy lub ich brak sprawiało tę różnicę? A może posiadanie określonego celu i mocna wiara w to, że tam dotrę? I że wtedy przyjdzie moment, kiedy nie będę potrzebował już dalej wędrować?

Kościół na Pl. Narutowicza. Tu bywam prawie codziennie, a jednak nigdy nie wchodziłem do środka! A w środku są piękne malowidła w nasyconych barwach – nowoczesne w formie i stylu, ale nawiązujące do średniowiecznych tradycji przedstawiania postaci, M.in. egzekucja św. Jakuba męczennika, bo to jego parafia. Dlatego jest rzeczą jak najstosowniejszą, abym pielgrzymkę Drogą Warszawską zaczynał właśnie stąd. W kościele jeszcze stoją choinki (mieszczą się całe drzewa, chyba z kategorii młodnika, a może jeszcze większe), świecą lampkami.
Ludzie wychodzą z kościoła. Oprócz promiennych sióstr zbierających do puszki, ktoś klęczy na chodniku przed schodami i też zbiera.
Stąd szlak prowadzi ul. Barską. Niebawem spotykam pierwszą naklejkę z muszelką. Oczywiście, na żerdzi znaku drogowego. W takim miejscu najmniejsza obawa, że ktoś rychło usunie. Kolejna, na zakręcie, do góry nogami – pewnie po to, żeby promienie wskazywały kierunek. Tak samo było na szlaku Skierniewice–Rawa. Ten, kto je nalepiał, miał opaczne rozumienie strzałkowej symboliki symbolu Camino. Bo kierunek Santiago jest (powinien być) właśnie tam, gdzie się promienie zbiegają. Może warto, żebym któregoś dnia przeszedł się z żółtą farbą albo choć markerem, a najlepiej – z gotowymi, estetycznymi i trwałymi naklejkami ze strzałką – i ujednoznacznił oznakowanie szlaku, i trochę je zagęścił, żeby nie było tylko od przypadku do przypadku? Taka mała akcja autonomiczna ;)
Mijam targowisko, gdzie w sklepiku na tyłach Hali kupowałem suszone owoce, właśnie na polskie etapy mojego Camino. A za chwilę sklepik/pracownię rękodzieła, gdzie kupiłem refleksyjną książeczkę pt. Mój Camiño, napisaną przez jedną z osób tak jak ja zafascynowanych tym szlakiem. Kupuję kawę w nietypowym miejscu, tj. w Hali Kopińskiej. Ta kawa – maleństwo, ale w Hiszpanii też dużych nie dają, ot 150 ml i do widzenia. Za to ma smak, i nawet ta piana mi nie przeszkadza. A więc w dalszą drogę!

Idąc dalej Białobrzeską, przecinam Wawelską (ob. Grzymały-Sokołowskiego), skręcam w Lelechowskiego. A oto i zaskoczenie: Muzeum Ikon. Wydawało mi się, że znam tę okolicę, a nie miałem pojęcia o istnieniu czegoś takiego. W niebieską tablicę muzeum zgrabnie wkomponowana, przyklejona żółta strzałka na takoż niebieskim tle. Ktoś mógłby pomyśleć, że wskazuje po prostu wejście do muzeum (to zmyłka, bo wejście muzeum jest po lewej, a strzałka prowadzi w prawo, nie może inaczej).
Między blokami cisza, słychać głównie ptaki. No i, oczywiście, wszędobylskie w Polsce poszczekiwania psów. Czasami głosy dzieci. A tu mijam szkołę na Radomskiej. To w niej przez długi czas ćwiczyłem aikido. I tu gdzieś, jako nastolatek, wszedłem w środowisko radiestetów i bioterapeutów. Wystarczyło, że powiedziałem sobie, że dzisiaj wędruję w ramach Camino – i już przechodzenie tych samych, znajomych ulic odczuwam inaczej. Magia zaczyna się wszędzie. Zaczyna się od intencji.
Teraz przechodzę obok hoteli – dawniej "Wera", teraz "Ibis" i "Ibis Budget", gdzie kuszą ceną 39zł, ale dzisiaj najniższa wynosi 119. W każdym razie, warto pamiętać tę nazwę. A za chwilę przechodzę koło kliniki okulistycznej, w której [niedawno] robiłem badania OCT. Gdzie się nie obrócę, znajome miejsca, często całkiem niedawno uczęszczane. Po lewej mijam dawny basen "Wisły" – prosty basen odkryty, gdzie przyjemnie było się popluskać i poopalać. Potem pozamykali baseny odkryte, jest tylko ten na Moczydle i od czasu do czasu otwierają na Szczęśliwicach. Jest też w Powsinie, ale to już strasznie daleko. A tutaj było blisko, prosto, przyjemnie, chyba też niezbyt drogo. Potem zrobili jakiś klub jaskiniowców, kręglarnię, restauracja włoska... No cóż, wszystko się zmienia.
Fascynujący jest ten wielopiętrowy budynek na rogu ronda Zesłańców Syberyjskich. A po prawej mijam ocalony zieleniec. Były kiedyś zakusy, żeby tutaj zbudować jakieś biurowce czy inne bloki, ale ludzie się sprzeciwili, też chyba coś podpisałem. Nasadzili drzew, porobili alejki i jest oaza zieleni przy samym Dworcu Zachodnim. Jest także ścieżka rowerowa i nawet jakiś zielony szlak rowerowy tędy przebiega.
A ten budynek na rogu mnie fascynuje, bo ma zaokrąglone rogi, i to nie pod kątem prostym. Ten sąsiedni, trochę jak tarasy z pudełek od zapałek, też jest ciekawy. A dalej chyba meczet. Kształt ma według architektury nowoczesnej, ale z niedającymi się pomylić z niczym innym: minaretem i kopułką, na szczycie minaretu półksiężyc. Czyli jednak udało im się zbudować. Budowa tego meczetu była oprotestowana. Ludzi niepokoi zjawianie się symboli innej, ekspansywnej religii, i związanej z nią, odmiennej kultury.
 
W Alejach jestem, w Alejach! Tło dźwiękowe zdominowane bezwzględnie przez ruch uliczny, a właściwie szosowy. I tak będzie przez długi kawał czasu, który przyjdzie mi iść wzdłuż Alej Jerozolimskich. Do Blue City wchodzę też wejściem, z którego nigdy nie korzystałem, nawet nie byłem świadom jego istnienia. O, ciekawe, że na szklanych drzwiach jest, obok innych piktogramów, symbol wędrowca z laską – jak na kamieniach milowych Camino!
Prowadzi mnie zawiły korytarz. Mogę sobie wyobrazić, że wchodzę jakimś obwarowanym przejściem do średniowiecznego miasta. Kątem oka zauważam Maxa i Spencera, gdzie chętnie kupowałem oliwę i kawę Fairtrade, a sporadycznie też jakieś ciastka maślane czy wino ekologiczne, i zaraz znajduję się koło sklepiku, który mnie tak zachwycił ostatnio – sklepiku z różnymi figurynkami, lampami, płaskorzeźbami i secesyjnymi malowidłami. Właściwie, to co mnie fascynuje, to dziewczęce ciało, przedstawione tam w najbardziej urzekających pozach i proporcjach, oczywiście w artystycznie wrażliwy sposób i za pomocą wyrafinowanych technik. Najbardziej bezdyskusyjna zaleta centrów handlowych to darmowe i przeważnie czysto utrzymane ubikacje.
Ponieważ nie przeszedłem na drugą stronę, pozostałem po płd.-wsch., słonecznej – niepostrzeżenie minąłem zarówno Centrum Reduta, jak i Miasteczko Orange, a teraz tam po prawej, wspiąwszy się na wiadukt, widzę budowle biurowe Mercedesa Benza. Widzę, w jakich ludzie otwartych przestrzeniach z konieczności pracują – wszystko przeszklone, nawet ładnie wygląda z zewnątrz. Nie jestem pewien, czy tak super się pracuje w środku. Ale może ci ludzie lubią przebywać wśród wielu innych pracujących, jest to komfortowe dla nich?
Minąłem wiadukt, właśnie widzę jak wjeżdża na kolejny wiadukt kolejka WKD w stronę Rakowa. A ja tutaj zakręcam, żeby się dostać i będę trawersować trawiastym zboczem nasypu, żeby nie nadkładać drogi na ostrym zakręcie ścieżki rowerowej (piesza się skończyła znienacka). W akustycznym cieniu tego nasypu trochę jest ciszej, ale równocześnie jestem zasłonięty od słońca przez nasyp i kolejne biurowce za nim. Nade mną przelatuje stado jakichś ptaków – sądząc po kolorze, to chyba kawek. Szczebioczą w locie. Słońce chyli się ku zachodowi, bo dosyć refleksyjnym krokiem wędrowałem (a wyruszyłem już po południu), i zatrzymałem się w Blue City, gdzie kupiłem sobie zupkę pho u Piotra i Pawła oraz zdegustowałem pyszną herbatkę pt. "Grzaniec" w nastrojowym sklepie z herbatą "Five O'Clock". Lubię takie momenty, jakieś hand-outy darmowe! Herbatka owocowa była smaczna, ciepła... Potem jeszcze, w obszernym portalu jakiegoś biurowca, chyba Siemensa, zjadłem większość porcji sałatki, którą zabrałem ze sobą.
 
Teraz się pięknie ukazało słońce, wciąż jeszcze jasne, choć już nisko nad domami Włoch. Zbliżam się do ul. Popularnej. Tutaj kolejna ciekawa, tarasowa architektura. Cieszę się, że się trochę popisują współcześni architekci, nie budują wszystkiego w formie jednakowych klocków. Kąty nie zawsze są proste, mają też bardziej skomplikowane załamania czy krzywizny. Coś takiego karmi oko.
Popularna. Dolatują zapachy od strony KFC, bardzo agresywnie kuszące. A ja już szczęśliwie oddalam się od arterii. Dziś hotel z restauracją – a dawniej nocny klub – "Roko". Po przeciwnej stronie minąłem Five Restaurant, gdzie kiedyś nie udało mi się dostać porannej kawy (koło 11-ej), dopiero otwierali. Jeszcze nie było otwarte ani tam, ani w moim ulubionym miejscu, lodziarni Malfato (ten czarodziej na ścianie! Te albumy pod oknem! I stary rock w głośnikach! I życzliwy właściciel) na rogu, naprzeciwko stacji Warszawa Włochy.
Mijam kościół. Moją uwagę przykuł posąg kobiety, zapewne jakiejś matki boskiej, z dwójką dzieci na wprost niej. Myślałem, że to z Fatimy albo z Lourdes, ale okazało się, że to objawienie Pięknej Pani z La Salette. Przeczytałem z tablicy o tym objawieniu – przedziwna historia! Kobieta ukazała się w wirującej kuli światła (niczym UFO!) i z początku mówiła po francusku, zamiast w gwarze adresatów. I mówiła takie rzeczy, że raczej wątpliwe, aby to pochodziło od Boga. To, że dzieci do lat 7 dostaną drgawek, nie mówiąc o tym, że plony się popsują... a wszystko głównie dlatego, że ludzie nie czczą siódmego dnia, a imię Jej Syna "mieszają z przekleństwami", no i On się na to wkurzył... Ale można to odczytywać inaczej – jako przestroga przed opłakanymi skutkami chciwości (praca nawet w niedzielę) i negatywnego myślenia i gadania (przeklinanie) oraz objawienie mocy archetypów, której nie należy lekceważyć.
Skręcam w kierunku parku ze stawkami w nadziei, że znajdę jakieś choćby umiarkowanie zaciszne miejsce. Na skraju parku przycupnięty mały, nie rzucający się w oczy kościółek. W kościółku ciemno, ale w przybudówce pali się światło, jakoś tak pokrzepiająco i zapraszająco.
W parku udało mi się opróżnić pęcherz, po czym uznałem, że to najlepsze miejsce na obiadek, na rozrobienie mojej zupy pho. I kiedy się ulokowałem na najprzyjemniej wyglądającej ławeczce z widokiem na kościółek i staw, dostrzegłem, że

tuż obok na płocie wisi jakby podarunek dla mnie albo dla bezdomnych: torba, a w niej jakieś herbatniki, jakieś pudełka – nie wiem, co tam jest, ale tam jest kilka rzeczy: są herbatniki w czekoladzie i jakieś słodkie groszki, i jeszcze coś – tak jakby paczka gwiazdkowa dla tego, kto nie dostaje prezentów. Ale ja mam w domu jedzenie i na jedzenie, więc zostawiam to tutaj, może ktoś inny, naprawdę potrzebujący to znajdzie. A na ogrodzeniu samego kościoła widziałem dwie połówki czerwonego jabłka, pewnie zapraszały ptaki do karmienia się. Podobają mi się i wzruszają mnie te przejawy szczodrości. A staw, o dziwo, w większości zamarznięty, tylko na kawałku oraz tutaj częściowo przy brzegu już woda roztopiona, prawdopodobnie lód coraz cieńszy, ale może jeszcze by się dało przejść albo przejechać na łyżwach. Po roztopionej części pływają kaczki. Nie jestem pewien, czy kaczki, ale logika pozwala tak zakładać. Ludzie nietłumnie, ale wędrują, spacerują parami, dziewczynka z pieskiem, jakieś dziecko z piskawką, a więc pewnie z rowerem.
Przebojem ubiegłego sezonu była u mnie błyskawiczna zupa pomidorowa, a czuję, że w tym roku jest to zupa pho. Co prawda, na Camino jem ją pierwszy raz, ale wcześniej też już raz ją kupiłem (tylko innej firmy) i bardzo mi jakoś zapadła. Myślę, że w domu będę sam robił sobie coś w tym rodzaju. Oczywiście, nie będzie żadnego kurczaka, tylko może tofu, nie będzie też pewnie tapioki, ale inne fajne warzywka wymieszane, najważniejsze, żeby był imbir i szczypiorek. Czuję, że na Camino chcę jeść coś specjalnego, niecodziennego, bo to jest takie przełączenie z codzienności na jakiś inny czas, z braku innego określenia można by powiedzieć: święty, chociaż to nie jest to, co naprawdę czuję, że chciałbym powiedzieć.
 
Tymczasem się ściemniło, Posilony herbatą i zupą oraz tutejszymi widokami, ruszam w dalszą drogę, w swoim tempie. Czuję, że wracają do mnie nastroje poetyckie, jakim ulegałem jako nastolatek i trochę później. Gdzieś mi przemknęło te trzydzieści lat. Nie wiem, co się w tym czasie działo! Jak to możliwe, że tyle czasu... taki szmat życia upłynął ot, tak? Co robiłem np. 20 lat temu, 1 lutego 1995 roku? Szykowałem się do wyjazdu do Hastings na naukę angielskiego, wielka angielska przygoda! Zima była wyjątkowo ciepła, chociaż chyba nie aż tak ciepła jak tegoroczna. A 10 lat temu? Boże, to już 10 lat... dochodziłem do siebie po wypadku. Chodziłem chyba jeszcze o kulach, ale chodziłem, spotykałem się z Pauliną, było słodko. Trudno uwierzyć, że to już 10 lat. Jak jest się dzieckiem czy nastolatkiem, każde 2, 3 lata to dużo, dużo czasu, niemal epoka. A później kolejne lata, pięciolatki, dekady zlewają się w jeden ciąg. Tak sobie myślę: 30 lat w życiu – czyimkolwiek – to jest bardzo dużo! Zwłaszcza w życiu kraju. A jednak minęło, nie wiadomo kiedy.
Od stacji W-wa Włochy zejdę sobie na dół, tak jak szlak prowadzi, chodnikiem nad szosą a nie kolejowym przejściem podziemnym, którym chodzę zawsze. To przejście pod tunelem opanowali grafficiarze, bardzo ciekawe przejście, które zna dobrze Agnieszka K. i boi się tędy chodzić, ale pewnie nieraz zdobywa się na odwagę i to robi. To przykre, że kobieta nie może czuć się bezpiecznie, chodząc po ulicach swojego miasta.

A ja tak rzadko tędy chodzę, a to bardzo sympatyczne przejście. O, właśnie minąem nastolatka, który wygląda jak grafficiarz: czapeczka z daszkiem, kolorowy strój. Grafficiarz albo deskorolkowiec czy inny hiphopowiec. Coraz to nowe graffiti pojawiają się na tych murach. Chociaż teraz to są głównie litery, i to mało czytelne – pokrzywione i stłoczone. Z jednej strony "Bayreuther Oner", ale z drugiej, nawet podobnym pismem, "Trust Jesus."
Włochy na rogu Globusowej, dochodząc do Świerszcza – tutaj są niegdyś ładne wille; obecnie jedne odnowione ale inne podupadające. Czas jakby się zatrzymał. Albo nie tyle czas się zatrzymał, ile życie przestało płynąć. Niektóre spośród tych domów, obejść mogę zaobserwować od tyłu – zawsze lubię takie widoki. Wspomnienie przedwojennej podmiejskości.
 
Stąd zwinęła się już kawiarnia "Roma". Została tylko apteka. Tak, apteki mają coraz większe obroty! Będę teraz szedł skrajem Parku Chróścickiego, ale mam iść wzdłuż torów, więc nie zagłębię się w ten park, zresztą nie jest tak okazały jak ten, w którym spożyłem obiad. Pałacyk we Włochach – dziś biblioteka. Ale jego nie będę fotografować, bo jest już ciemno, a od tej strony i tak nie prezentuje się okazale. Przejdę natomiast jedną z tych przedwojennych ulic, Przyłęcką. Nastrojowe światło ciepłe w oknie kontrastuje z bardzo przybrudzonymi i ponadgryzanymi przez czas murami z czerwonej cegły.
Każde miejsce ma swoją historię, tak jak tutaj ta część Włoch, chyba zwana nowymi Włochami – przedwojenne miasto-ogród, starannie zaplanowane, promieniście rozchodzące się ulice... Ciekaw jestem, jaka była np. Historia Reduty Ordona. Teraz pozostała nazwa i wiersz Mickiewicza, ale kim był Ordon? Czym była reduta? Dlaczego akurat znalazła się w tym miejscu? Dlaczego powstała? Dlaczego Ordon nazywał się Ordon, skąd pochodził? Czy z Francji? Czy był szlacheckiego pochodzenia, czy mieszczańskiego? Tyle zagadek historii. Pewnie część z nich można prześledzić. Mógłbym się w tych historiach grzebać godzinami, dniami, tygodniami, ale tyle jest też innych fascynujących spraw, pożyteczniejszych spraw, którymi mogę się zajmować.
Tutaj następuje rozwidlenie torów, a teraz mogę przejść ul. Potażową. Ciekawość bierze górę: chcę rzucić okiem na dom, w którym odwiedzałem Justynę. Niesamowita osoba, dzięki której wiele się wydarzyło w moim życiu, m.in. poznałem największą fascynację, Elizę, a poprzez nią jej siostrę Ewę, która jest mi przemiła i życzliwa obecnie. "Bez niej nic by się nie stało, co się stało". To było piętnaście lat temu, teraz Justyna mieszka daleko. Inne dziewczyny, które wtedy dzięki niej poznałem, też już mieszkają w innych miejscach. Jak wiele może się zmienić w ciągu zaledwie dziesięciu czy piętnastu lat! A u mnie się nie zmienia. Mieszkam tam, gdzie mieszkałem, cały czas.
Czy to nie ten dom, a nie sąsiedni? Tutaj... Tutaj? Wydaje mi się, że raczej tam. Od strony ganku nadbiega pies i nerwowo szczeka. Numer mi się nie zgadza, ale wydaje mi się, że to ten salon, a pokój Justyny na górze... Ach, tyle wspomnień! Czasami tak wiele dzieje się w krótkim czasie. Niektóre osoby mają w sobie taką charyzmę, że świat wokół nich zawirowuje i tworzy nowe konfiguracje. Jak się wpadnie w taki wir, można poznać nowe osoby, doświadczyć nowych sfer bycia. Rodzina z przedwojennymi tradycjami, o której przedstawicielach uczyłem się na historii. I mam wrażenie, że ta rodzina jest obdarzona jakimś błogosławieństwem. Życie może być tak pełne wdzięku! Ciekawe, że wdzięk w oryginale łacińskim to to samo co łaska.
Przeszedłem przez wielki portal dzielący Włochy od Ursusa. Wielki, rozświetlony afisz FACTORY, centrum pielgrzymek wyznawców religii konsumpcyjnej. Tam policja zhaltowała jakiegoś kierowcę, a ja podążam ulicą nazwaną na cześć dawnej wsi Szamoty w kierunku równie historycznej ulicy Posag 7 Panien, natomiast okolica nie wygląda specjalnie atrakcyjnie, poza tą supernowoczesną plątaniną szós. Nowy parking Zielony – "Rewolucja co krok. Factory". Mimo, że rewolucja jest teraz hasłem podejrzanym, kojarzącym się źle dużej części starszego pokolenia, a nic konkretnego nie znaczącym dla młodszych, to jednak handlowcy, copywriterzy ciągle wykorzystują to hasło, ciągle wierzą w jego nośność. No cóż, może w takim razie jest jakaś szansa na to, że status quo się nie utrzyma?
Stacja Ursus Płn., od niepamiętnych czasów zaniedbana i bezludna, teraz została zmodernizowana. Modernizacja polega na tym, że stoją tam latarnie-sodówki i znacznie jaśniejsze, świecące napisy "URSUS PŁN.", naprawdę imponujące, jakby to była stacja znacznie większej rangi, co najmniej jak Katowice. Świecą na tle mrocznego nieba. A po drugiej stronie hasło "Pokochaj Ursus" na wielkiej ścianie jakiejś hali "Energetyka Ursus", która poza tym wygląda na całkowicie opuszczoną i zabitą dechami. A tu coś jeszcze bardziej abstrakcyjnego: wielki neon "BUSINESS PARK" na jakiejś blaszanej hali w szczerym polu. Nazywa się "Diamond Business Park", czyli "Brylantowy Park Biznesowy" – ani to nie przypomina parku, ani z biznesem się specjalnie nie kojarzy, no ale zamysł jest śmiały i – kto wie? - może się z czasem przyoblecze w jakieś biznesowe ciało? Emblemat ma bardzo biznesowy: błękitny brylant, w którym prześwituje widok na jakieś supermiasto, drapacze chmur, rozświetlona światłami; budynki są ciemne, czyli jest noc – tak zresztą jak jest! Widok jakby na Manhattan. A po drugiej stronie walące się, sypiące, rdzewiejące jak zawsze tunele stacji W-wa Ursus Płn. Te kontrasty walącego się tego-co-było i śmiałych, nowych projektów zawsze robią wrażenie, taki dysonans poznawczy.

 
No, to już Posag Siedmiu Panien. Nazwa bardzo ciekawa, wiąże się z historią tego miejsca. W XIX wieku czy już na pocz. XX-go jakiś bardzo bogaty chłop czy ziemianin posiadał spory kawał ziemi, który dzisiaj jest Ursusem, no i miał go rozdysponować swoim siedmiu córkom w posagu, ale coś tam innego wyszło i zdaje się, że zostało to zainwestowane w Zakłady Mechaniczne "Ursus", które wtedy jeszcze się nazywały chyba Polskie Zakłady Inżynieryjne czy jeszcze jakoś inaczej. Ale już mi się to miesza. Gdybym spotkał pana J. Domżalskiego, opowiedziałby wszystko dokładnie. Pomyśleć, że on kiedyś przychodził do nas ubezpieczać Tatę na życie! A teraz mijam Salę Zgromadzeń Świadków Jehowy, wcześniej to była Sala Królestwa. To zdaje się jedno z ich głównych centrów w Polsce, ulokowało się właśnie tutaj, kiedy zaczęto parcelować tereny pozakładowe. No a tutaj typowy "poligon industrialny" powstaje: jakaś hurtownia części samochodowych, jakaś kręcalnia filmów, jakaś inna hurtownia czy magazyn... Robi się typowe przedmieście miasta zachodnioeuropejskiego. Jest ciemna nocka księżycowa, a tutejsze hale pozakładowe stoją jak stały i straszą powybijanymi szybami. Mijam trzeciego albo piątego już dzisiaj biegacza – Polska się zmienia, można w miastach spotkać biegających ludzi, jak – nie przymierzając – w Logroño.
Dochodzi godzina 18, w sam raz, żeby zakończyć dzisiejszy etap. Szlak skręca z Posagu 7 Panien w ul. Gierdziejewskiego. Jest oznaczony tak pięknie i muszelką, i naklejką z źółtą strzałką na niebieskim tle. Etap P00 zakończony, a etap P01 zacznie się właśnie z tego rogu Posagu 7 Panien i Gierdziejewskiego – przez Konotopę, Ożarów, Bóg wie dokąd, w stronę Niepokalanowa.
Dzisiaj dzień napotykania przejawów szczodrości. Już wracając do domu, na przystanku spotykam znowu napoczęty ale pozostawiony prawie cały chleb tostowy w plastrach – kolejny prezent dla wędrujących. Wobec mnie też Wszechświat jest ostatnio szczególnie szczodry. I tak ledwie to pozwala związać koniec z końcem. Ale pozwala związać! I czuję, że mam oddech.
 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz