niedziela, 26 października 2014

Etap P10: Okolice Łodzi



Zatęskniwszy za Szlakiem, podjąłem polską wędrówkę w miejscu, do którego doszedłem latem – w Bedoniu. Wyruszyłem wczesnym rankiem. Termometr pokazywał -10°, potem się dziwiłem, jak dobrze znoszę mróz – to pewnie dlatego, że się w Hiszpanii „naładowałem” słońcem i zahartowałem. Przyczyna okazała się prozaiczna: popsuty termometr. Lekki mrozek chyba jednak był, a najwyżej koło zera. Wyposażenie uwzględniało różnice klimatyczne: kurtka przedzimowa, termos z gorącą wodą, świeżo kupiona czapka i rękawice.


Uroki polskiego Camino: wymuskane dworki nowobogackich z obszernym ogrodem obsadzonym iglakami i – gdyby nie ogrodzenie – płynnie przechodzącym w las. I czworonożni strażnicy – co prawda, ci dwaj tu nie szczekają, kiedy stoję i notuję: ten większy, o grożniejszej posturze, siedzi spokojnie, mniejszy merda ogonem. Ale gdy tylko ruszę, zerwą się do szczekania na całe gardło.


Wiśniowa Góra.
Skusiła mnie możliwość wejścia na teren zalesiony, a teraz zagubiłem się w labiryncie ogrodzeń i szukam dojścia do drogi, którą słyszę i widzę, ale dzielą mnie od niej 2 linie drucianej siatki. To też coraz bardziej typowe, choć nie tak, jak w niektórych miejscach na Zachodzie.


Ale jest ścieżka – więc chyba dokądś prowadzi? Doprowadziła do ul. Czajewskiego. Nią idę przez Feliksin, wąskim paskiem pogranicza między Wiśniową Górą a Łodzią. Wygląda jak las poprzetykany domami, albo raczej przedmieścia przerośnięte lasem. Leci sójka, stukają dzięcioły, coś cały czas ćwierka i tylko z oddali odzywają się pojedyncze samochody. I cichy lecz niezanikający grzmot samolotu.


Aż do dzisiaj, tej jesieni nie marzły mi ręce. No tak, ale tu mrozek, a te rękawiczki tylko takie „w miarę” i ciut przyciasne (kupując, liczyłem, że się „rozbiją”).


Grunt, że znalazłem czerwony szlak i teraz idę nim, granicą lasu nieogrodzonego i ogrodzonego, podzielonego na działki. Las mieni się kolorami od zieleni po wszystkie odcienie złotobrązu; a pod wszystkimi wspomnianymi głosami i odgłosami pozostaje wyczuwalna cisza. Te działki leśne są ładne, schludne i niepozbawione drzew, choć ogołocone z poszycia, zastąpionego równiutkimi trawnikami. Są nawet krzewy, choć z tendencją do monokultury.


Las dziki natomiast jest bezładny, pełen gęstych zarośli, więdnących przerośniętych ziół (zamieniających się w suche badyle), walającego się wszędzie chrustu i suchych liści. Kto by pomyślał, że ten nieład ma dla przyrody sens, właśnie to on jest Bożym porządkiem?


Mijam polanę, która jest chyba amatorskim parcours'em do trenowania jeździectwa: zorany kopytami piach, przeszkody sklecone na prędce z opon i desek. O, a ten słupek będzie dobrym miejscem na postawienie kubka i zaparzenie herbaty.


Jakież bogactwo gatunków na jednej karpie po ściętym drzewie! Najbardziej rzucają się w oczy mchy (kilka gatunków!) ale spośród mchów wyrastają paprocie, jakieś drzewka albo krzewy liściaste oraz sosenki. A także grona grzybków: brązowe, czerwonawe i koloru ochry – ciemniejsze pośrodku, jaśniejące ku brzegom. A na sąsiednim pniaku jeszcze inne – większe, żółtawe. Jeden brązowy – gdyby nie blaszki, mógłby uchodzić za dorodnego podgrzybka.


Herbata dopita, idę dalej. A oto i aktualnie używana łączka z końmi (jest i kucyk z jasnym ogonem aż do ziemi) i ich opiekunka. A zza płotu przypatruje się chyba mąż tej opiekunki, z niemowlęciem na ręku. A zaraz dalej długa stajnia z dużym zapasem słomy pod szerokim zadaszeniem. Tu nie widzę szlaków konnych (tak licznych w okolicy), ale za to spotykam miejsca, gdzie konie mieszkają. Przekraczam jezdnię, gdzie kolejna tablica informuje, że od tego miejsca zaczyna się Łódź – miasto na prawach powiatu.


Stróża.
Na początku ul. Jabłoniowej na drzewie piękna kapliczka <fot.>. Madonna z Dzieciątkiem tonie w kwiatach. Drewniana obudowa, widać że nowa, ten styl rzeźbienia kojarzy mi się z nowoczesnością (tzn. nowoczesnym rzemiosłem artystycznym na ludową modłę). Szlak skręca, wije się skrajem lasu. Obok ruin chałupy bujnie rozrośnięte, wysokie kępy jasnofioletowych kwiatków. Pewnie kiedyś były ozdobą przydomowego ogrodu. Teraz, gdy drewniane i ceglane ściany domu pomału się rozsypują, kwiaty radzą sobie świetnie i bez niego (no, może służą im te mury jako osłona od wiatru). „Szcz-k-cz-k-cz...” - takim głosom ptaka i poćwierkiwaniom drugiego wtóruje poszum listowia. A za chwilę, oczywiście, odzywają się wszędobylskie psy. Po czym poznać z daleka sąsiedztwo siedzib ludzkich? Ano, po szczekaniu psów! (Ale w Hiszpanii to chyba nie było takie nagminne – albo nie zwracałem uwagi bo nie pasowało mi do krajobrazu?)


Teraz szlak wyprowadza niespodziewanie wprost na zagon będący zapewne uwidocznioną już na mapie, projektowaną szosą. Nowe baraki i stosik rur, rzucone w pole nieopodal, zdają się to potwierdzać. Tudzież betonowa konstrukcja, stercząca samotnie po mojej lewej stronie – pewnie to fragment nieistniejącego jeszcze wiaduktu.


Trawersem przeciąwszy pole, odnajduję wyjeżdżoną kołami samochodów dróżkę, którą prawdopodobnie wiedzie szlak. Znowu w zagajnik niskich sosen i drzewek liściastych, szczególnie kolorowy o tej porze roku. Już mi cieplej. Za młodnikiem otwiera się widok na wieś otoczoną zielenią. Gdzieś z lewej, trochę z tyłu, ktoś ujeżdża motocykl. A po prawej, tuż koło mnie, urywane świergoty ptaków.


Wieś okazuje się być częścią Łodzi (Łódź Górna, ul. Gościniec). Ciekawe zagrody i psy-stróże, małe i duże. Oraz dużo polskiego nieładu: tu obcięte w połowie wysokości wierzby i robinie akacjowe (!), tam składzik stogów w rozwalających się białawych opończach, obok sterta gruzu i dwie sterty niedawno przywiezionego piasku. Za brzózkami rdzewiejący autobus. A w obejściach rodziny z dziećmi sielankowo spędzają niedzielę: 3- lub 4-letni malec kopie piłkę. I cisza. Jak to dobrze, że niedziele wciąż wyróżniają się w naszym kraju wyciszonym tłem dźwiękowym. Cichnie większość maszyn i zmniejsza się strumień samochodów. Słychać szum liści, poszczebiotywanie ptaków i ujadanie psów w oddali. O, a tu uderza mnie przyjemny choć ostry i intensywny zapach: ktoś cały ogródek przed domem obsadził krzewinkami bukszpanu (bo to chyba nie jagodziny?), Teraz niektóre już zmieniają barwę z żywozielonej na czerwonawą. Ileż ciekawostek na tych polskich bocznych drogach!


Ta wieś (albo, jak kto woli, osiedle) nazywa się Wiskitno. Na rogu Gościńca i ul. Kresowych Stanic zielony drewniany dom nr 222 (tyle km przeszliśmy na Camino Francés!). A naprzeciwko kapliczka – nowe mury rudoceglane potężnie wyglądają wobec umieszczonej w środku, za szybami, delikatnej figury Matki Boskiej. Ale napis w tle mówi: „...1912 r. ...”


Oto i mapa „końskiej dawki przygody”, obejmująca szerokie okolice Łodzi. Dowiaduję się z niej, że za Łaskiem czeka mnie przejście przez Park Krajobrazowy Międzyrzecza Warty i Widawki. Zapowiada się pięknie!


Kiedy psy lub spojrzenia gospodarzy zniechęcają mnie do fotografowania ładnych domostw, „fotografuję” oczami. Dookoła łąki, błonia, lasy, wiejska zabudowa. Nominalnie wielkie miasto, a mam wrażenie, że wszędzie prowincja. Ale czyż nie jest podobnie na obrzeżach Warszawy? Przebywając przez większość roku wśród miejskich murów, człowiek zapomina, że większość świata – nawet teraz, w początkach XXI wieku – to wieś i przyroda, nawet jeśli trochę przekształcona przez człowieka. W gruncie rzeczy, optymistyczna konstatacja. Już się miało wrażenie, że sztuczny świat pochłonął prawie cały glob, a tu – proszę...


Na rozdrożu tym razem brak znaków szlaku, mapa i kompas pomagają mi obrać właściwy kierunek. Wiskitno! Nad głową łopot skrzydeł: krąży duże stado kwiczołów. Dobiega pleśniowaty zapach, który dotąd kojarzy mi się przede wszystkim z południem dawnej NRD. Ale przecież później zdarzało mi się czuć go także w niektórych miejscach Polski. Jak okiem sięgnąć – wieś, są nawet pobekujące białe kozy. O, a tu, na sztachetowym płocie artystycznie wymalowane kwiaty – na każdym segmencie inne. Tylko po prawej, zza domów i drzew strzelają w niebo biało-czerwone kominy jakiejś elektrociepłowni.



Zza chmur wygląda słońce. Chłód jest teraz do wytrzymania. Zimno było mi tylko do 10-ej, może 11-ej. Stoi sobie autobus reklamujący Andorrę, obok drugi z hiszpańskim napisem „Transporte escolar” - no tak, przecież jestem na Camino!


Czerwony szlak skręca na szosę – przy niej teren wokół masztu przekaźnikowego GSM chroniony zasiekami z drutu kolczastego – a na nim... składowisko złomu, porozwlekanego w sposób, przy którym każdy inny „polski nieład” to najwyżej artystyczny bałagan. Trochę dalej, na rampie, kolejny niestylowy magazyn Mebli Stylowych.




Minąłem Park Wiejski, po długich poszukiwaniach znalazłem czynny (choć z wywieszki wynikało że nieczynny) sklepik i nabyłem zupkę chińską – za radą sprzedawczyni wybrałem „Ser w ziołach” i skonsumowałem go na porządnej ławie przy porządnym stole za sklepem. Ciepł(aw)y posiłek – od razu lepiej! Nawet słońce wydaje się mocniej grzać, zdjąłem czapkę. Odepchnąłem obsesyjne myśli o swoich kłopotach finansowych. Basta! Wiem, co mam robić, a teraz nie dawać sobie zatruć tych pięknych chwil.


Rozstawszy się z czerwonym szlakiem, szedłem wiele km dość ruchliwą ulicą Kolumny. Co gorsze, zrobiło mi się bolesne miejsce na podbiciu prawej stopy. A przecież w tych butach przeszedłem 10 dni Camino – no, przynajmniej poranków – i nic mi nie było! Przeszedłem już ponad 15 km i w planie miałem drugie tyle, zacząłem się niecierpliwić. Stop! Zamiast przyspieszać – zwolnić! Być tu, gdzie idę, a nie tam, dokąd chciałbym dotrzeć. Czuć krok po kroku. Tylko w ten sposób droga żyje.


Oparłem się pokusom zajrzenia do wielkiego Carrefoura, który wyszedł mi naprzeciw, i do kościoła, który znienacka ukazał się niedaleko, ale jednak trochę z boku. Mijam Centrum Zdrowia Matki Polki. Po przeciwnej stronie ulicy idzie jeszcze młoda matka z córką. Dziewczynka powłóczy nogami, ale prawie tego nie widać, gdyż obie ubrane są w jednakowego kroju spodnie-dzwony. A może mi się w ogóle tylko wydaje, że powłóczy?


W Lidlu nie oparłem się pokusie i kupiłem sobie deser – donata w czekoladzie za jedyne 99 groszy. Prawie bez kolejki, bo facet przede mną mnie uprzejmie przepuścił, widząc, że mam tylko jedną rzecz! Jeszcze tych parę kalorii się przyda - tym razem to był naprawdę Mądry Wybór (hasło reklamowe Lidla). Moje zapasy na drogę – orzechy brazylijskie i dynia pieczona – też stopniowo schodzą.


Uciekłem z szosy w stronę osiedla bloków na Starych Chojnach, na uliczce domów jednorodzinnych urocza polska specjalność: aksamitki pod płotami. Jak miło popatrzeć na ich płomienny, wesoły blask, poczuć zapach! Jak miło odpocząć od jazgotu samochodów, wyraźniej usłyszeć ptaki! Tylko te łódzkie dymy... Ulica 1-piętrowych szeregowców, poodgradzanych od niej garażami, kończy się ślepo. Ale dla pieszych jest przejście do kolejnej ulicy przez zielony zaułek. Uwielbiam takie miejsca!


Kierując się w stronę zachodzącego słońca, dochodząc do ul. Zagadkowej, spłoszyłem sarnę! Wystarcza jej ten kawałek lasku. Ale jak sforsować szosę obudowaną ekranami? Jednak zapora nie jest szczelna, docieram do przystanku, a potem do przejścia dla pieszych. Za szosą, gdzieś w Rudzie Pabianickiej, zabłądziłem. Gdyby nie kompas, jeszcze długo bym nie wiedział, że szedłem w niewłaściwą stronę. A przecież po słońcu, bliskim zachodu, też mogłem się zorientować.


Nareszcie lasopark o podmokłym zapachu. Nie mylę się: Ner. Dawna granica ziem: łęczyckiej i sieradzkiej. I kobieta z psem, która szła za mną. W końcu mnie dogoniła, gdy wyjmowałem dynię. Gdy nasze oczy się spotkały, przepłynęła energia. Poczułem, że jej chyba mógłbym opowiedzieć o swoim Camino. Jednak nie odważyłem się zagadać.


Słońce już zaszło, zanim zbliżyłem się do szosy pabianickiej. Przez chwilę odpoczywałem w wyrzuconym przez kogoś, a ciągle jeszcze pięknym i wygodnym fotelu.


Oto cel-minimum na dziś: punkt, który wg swoich wyliczeń oznaczyłem jako 1/20 drogi do Santiago (od mojego domu). Jakież było moje zdziwienie, gdy zobaczyłem, że właśnie tam znajduje się „Port Łódź” – wielkie centrum handlowe, nazwane tak chyba przez skojarzenie z pobliskim portem lotniczym. Nogi mnie bolą, ściemniło się – dalej nie pójdę, choć miałem to w planie.


Nie zwiedzałem Portu. Rzut oka na rozkład tramwajów i szybka decyzja. Telefon do Agnieszki z Pabianic i za chwilę już jadę tramwajem z miasta do miasta. Pabianice przy trasie tramwajowej jak wymarłe – w mało którym domu pali się światło. Trafienie pod adres też niełatwe. I trzeba uważać, czy będzie czym wrócić do Łodzi, i dalej, do Warszawy. Ale jakaż miła gościna u Agnieszki-Śmieszki. Mieszka w bloku razem z matką w podeszłym wieku, bardzo skromnie. A jednak często tryska radością, docenia drobiazgi i bez żalu rezygnuje z pójścia na koncert, gdy zjawia się niespodziewany gość.


Można żyć prosto i pięknie. Już kiedyś doświadczyłem tego wrażenia – 15 lat temu u Jacoba (tego od Dumek), który mieszkał wówczas w piwnicy, gdzieś w Trójmieście. Otoczenie ciasne i dołujące, A jednak to skromniutkie mieszkanko promieniowało mocną, dobrą energią.


Następny etap na tej trasie

Poprzedni etap na tej trasie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz