Zatęskniwszy
za Szlakiem, podjąłem polską wędrówkę w miejscu, do którego
doszedłem latem – w Bedoniu. Wyruszyłem wczesnym rankiem.
Termometr pokazywał -10°,
potem się dziwiłem, jak dobrze znoszę mróz – to pewnie dlatego,
że się w Hiszpanii „naładowałem” słońcem i zahartowałem.
Przyczyna okazała się prozaiczna: popsuty termometr. Lekki mrozek
chyba jednak był, a najwyżej koło zera. Wyposażenie uwzględniało
różnice klimatyczne: kurtka przedzimowa, termos z gorącą wodą,
świeżo kupiona czapka i rękawice.
Uroki polskiego Camino:
wymuskane dworki nowobogackich z obszernym ogrodem obsadzonym
iglakami i – gdyby nie ogrodzenie – płynnie przechodzącym w
las. I czworonożni strażnicy – co prawda, ci dwaj tu nie
szczekają, kiedy stoję i notuję: ten większy, o grożniejszej
posturze, siedzi spokojnie, mniejszy merda ogonem. Ale gdy tylko
ruszę, zerwą się do szczekania na całe gardło.
Wiśniowa Góra.
Skusiła mnie możliwość
wejścia na teren zalesiony, a teraz zagubiłem się w labiryncie
ogrodzeń i szukam dojścia do drogi, którą słyszę i widzę, ale
dzielą mnie od niej 2 linie drucianej siatki. To też coraz bardziej
typowe, choć nie tak, jak w niektórych miejscach na Zachodzie.
Ale jest ścieżka – więc
chyba dokądś prowadzi? Doprowadziła do ul. Czajewskiego. Nią idę
przez Feliksin, wąskim paskiem pogranicza między Wiśniową Górą
a Łodzią. Wygląda jak las poprzetykany domami, albo raczej
przedmieścia
przerośnięte lasem.
Leci sójka, stukają dzięcioły, coś cały czas ćwierka i tylko z
oddali odzywają się pojedyncze samochody. I cichy lecz
niezanikający grzmot samolotu.
Aż
do dzisiaj, tej jesieni nie marzły mi ręce. No tak, ale tu mrozek,
a te rękawiczki tylko takie „w miarę” i ciut przyciasne
(kupując, liczyłem, że się „rozbiją”).
Grunt,
że znalazłem czerwony szlak i teraz idę nim, granicą lasu
nieogrodzonego i ogrodzonego, podzielonego na działki. Las mieni się
kolorami od zieleni po wszystkie odcienie złotobrązu; a
pod wszystkimi wspomnianymi głosami i odgłosami pozostaje
wyczuwalna cisza.
Te działki leśne są ładne, schludne i niepozbawione drzew, choć
ogołocone z poszycia, zastąpionego równiutkimi trawnikami. Są
nawet krzewy, choć z tendencją do monokultury.
Las
dziki natomiast jest bezładny, pełen gęstych
zarośli, więdnących przerośniętych ziół (zamieniających się
w suche badyle), walającego się wszędzie chrustu i suchych liści.
Kto by pomyślał, że ten nieład ma dla przyrody sens, właśnie
to on
jest Bożym porządkiem?
Mijam
polanę, która jest chyba amatorskim parcours'em do trenowania
jeździectwa: zorany kopytami piach, przeszkody sklecone na prędce z
opon i desek. O, a ten słupek będzie dobrym miejscem na postawienie
kubka i zaparzenie herbaty.
Jakież
bogactwo gatunków na jednej karpie po ściętym drzewie! Najbardziej
rzucają się w oczy mchy (kilka gatunków!) ale spośród mchów
wyrastają paprocie, jakieś drzewka albo krzewy liściaste oraz
sosenki. A także grona grzybków: brązowe, czerwonawe i koloru
ochry – ciemniejsze pośrodku, jaśniejące ku brzegom. A na
sąsiednim pniaku jeszcze inne – większe, żółtawe. Jeden
brązowy – gdyby nie blaszki, mógłby uchodzić za dorodnego
podgrzybka.
Herbata
dopita, idę dalej. A oto i aktualnie używana łączka z końmi
(jest i kucyk z jasnym ogonem aż do ziemi) i ich opiekunka. A zza
płotu przypatruje się chyba mąż tej opiekunki, z niemowlęciem na
ręku. A zaraz dalej długa stajnia z dużym zapasem słomy pod
szerokim zadaszeniem. Tu
nie widzę szlaków konnych (tak licznych w okolicy), ale za to
spotykam miejsca, gdzie konie mieszkają. Przekraczam
jezdnię, gdzie kolejna tablica informuje, że od tego miejsca
zaczyna się Łódź – miasto na prawach powiatu.
Stróża.
Na początku ul. Jabłoniowej na drzewie piękna kapliczka <fot.>. Madonna z Dzieciątkiem tonie w kwiatach. Drewniana obudowa, widać że nowa, ten styl rzeźbienia kojarzy mi się z nowoczesnością (tzn. nowoczesnym rzemiosłem artystycznym na ludową modłę). Szlak skręca, wije się skrajem lasu. Obok ruin chałupy bujnie rozrośnięte, wysokie kępy jasnofioletowych kwiatków. Pewnie kiedyś były ozdobą przydomowego ogrodu. Teraz, gdy drewniane i ceglane ściany domu pomału się rozsypują, kwiaty radzą sobie świetnie i bez niego (no, może służą im te mury jako osłona od wiatru). „Szcz-k-cz-k-cz...” - takim głosom ptaka i poćwierkiwaniom drugiego wtóruje poszum listowia. A za chwilę, oczywiście, odzywają się wszędobylskie psy. Po czym poznać z daleka sąsiedztwo siedzib ludzkich? Ano, po szczekaniu psów! (Ale w Hiszpanii to chyba nie było takie nagminne – albo nie zwracałem uwagi bo nie pasowało mi do krajobrazu?)
Na początku ul. Jabłoniowej na drzewie piękna kapliczka <fot.>. Madonna z Dzieciątkiem tonie w kwiatach. Drewniana obudowa, widać że nowa, ten styl rzeźbienia kojarzy mi się z nowoczesnością (tzn. nowoczesnym rzemiosłem artystycznym na ludową modłę). Szlak skręca, wije się skrajem lasu. Obok ruin chałupy bujnie rozrośnięte, wysokie kępy jasnofioletowych kwiatków. Pewnie kiedyś były ozdobą przydomowego ogrodu. Teraz, gdy drewniane i ceglane ściany domu pomału się rozsypują, kwiaty radzą sobie świetnie i bez niego (no, może służą im te mury jako osłona od wiatru). „Szcz-k-cz-k-cz...” - takim głosom ptaka i poćwierkiwaniom drugiego wtóruje poszum listowia. A za chwilę, oczywiście, odzywają się wszędobylskie psy. Po czym poznać z daleka sąsiedztwo siedzib ludzkich? Ano, po szczekaniu psów! (Ale w Hiszpanii to chyba nie było takie nagminne – albo nie zwracałem uwagi bo nie pasowało mi do krajobrazu?)
Teraz szlak wyprowadza niespodziewanie wprost na zagon będący
zapewne uwidocznioną już na mapie, projektowaną szosą. Nowe
baraki i stosik rur, rzucone w pole nieopodal, zdają się to
potwierdzać. Tudzież betonowa konstrukcja, stercząca samotnie po
mojej lewej stronie – pewnie to fragment nieistniejącego jeszcze
wiaduktu.
Trawersem przeciąwszy pole, odnajduję wyjeżdżoną kołami
samochodów dróżkę, którą prawdopodobnie wiedzie szlak. Znowu w
zagajnik niskich sosen i drzewek liściastych, szczególnie kolorowy
o tej porze roku. Już mi cieplej. Za młodnikiem otwiera się widok
na wieś otoczoną zielenią. Gdzieś z lewej, trochę z tyłu, ktoś
ujeżdża motocykl. A po prawej, tuż koło mnie, urywane świergoty
ptaków.
Wieś okazuje się być częścią Łodzi (Łódź Górna, ul.
Gościniec). Ciekawe zagrody i psy-stróże, małe i duże. Oraz dużo
polskiego nieładu: tu obcięte w połowie wysokości wierzby i
robinie akacjowe (!), tam składzik stogów w rozwalających się
białawych opończach, obok sterta gruzu i dwie sterty niedawno
przywiezionego piasku. Za brzózkami rdzewiejący autobus. A w
obejściach rodziny z dziećmi sielankowo spędzają niedzielę: 3-
lub 4-letni malec kopie piłkę. I cisza. Jak to dobrze, że
niedziele wciąż wyróżniają się w naszym kraju wyciszonym tłem
dźwiękowym. Cichnie większość maszyn i zmniejsza się strumień
samochodów. Słychać szum liści, poszczebiotywanie ptaków i
ujadanie psów w oddali. O, a tu uderza mnie przyjemny choć ostry i
intensywny zapach: ktoś cały ogródek przed domem obsadził
krzewinkami bukszpanu (bo to chyba nie jagodziny?), Teraz niektóre
już zmieniają barwę z żywozielonej na czerwonawą. Ileż
ciekawostek na tych polskich bocznych drogach!
Ta wieś (albo, jak kto woli, osiedle) nazywa się Wiskitno. Na rogu
Gościńca i ul. Kresowych Stanic zielony drewniany dom nr 222 (tyle
km przeszliśmy na Camino Francés!).
A naprzeciwko kapliczka – nowe mury rudoceglane potężnie
wyglądają wobec umieszczonej w środku, za szybami, delikatnej
figury Matki Boskiej. Ale napis w tle mówi: „...1912 r. ...”
Oto i mapa „końskiej dawki przygody”, obejmująca szerokie
okolice Łodzi. Dowiaduję się z niej, że za Łaskiem czeka mnie
przejście przez Park Krajobrazowy Międzyrzecza Warty i Widawki.
Zapowiada się pięknie!
Kiedy psy lub spojrzenia gospodarzy zniechęcają mnie do
fotografowania ładnych domostw, „fotografuję” oczami. Dookoła
łąki, błonia, lasy, wiejska zabudowa. Nominalnie wielkie miasto, a
mam wrażenie, że wszędzie prowincja. Ale czyż nie jest podobnie
na obrzeżach Warszawy? Przebywając przez większość roku wśród
miejskich murów, człowiek zapomina, że większość świata –
nawet teraz, w początkach XXI wieku – to wieś i przyroda, nawet
jeśli trochę przekształcona przez człowieka. W gruncie rzeczy,
optymistyczna konstatacja. Już się miało wrażenie, że sztuczny
świat pochłonął prawie cały glob, a tu – proszę...
Na rozdrożu tym razem brak znaków szlaku, mapa i kompas pomagają
mi obrać właściwy kierunek. Wiskitno! Nad głową łopot skrzydeł:
krąży duże stado kwiczołów. Dobiega pleśniowaty zapach, który
dotąd kojarzy mi się przede wszystkim z południem dawnej NRD. Ale
przecież później zdarzało mi się czuć go także w niektórych
miejscach Polski. Jak okiem sięgnąć – wieś, są nawet
pobekujące białe kozy. O, a tu, na sztachetowym płocie
artystycznie wymalowane kwiaty – na każdym segmencie inne. Tylko po prawej, zza domów i drzew strzelają w niebo
biało-czerwone kominy jakiejś elektrociepłowni.
Zza chmur wygląda słońce. Chłód jest teraz do wytrzymania. Zimno było mi tylko do 10-ej, może 11-ej. Stoi sobie autobus reklamujący Andorrę, obok drugi z hiszpańskim napisem „Transporte escolar” - no tak, przecież jestem na Camino!
Czerwony szlak skręca na szosę – przy niej teren wokół masztu
przekaźnikowego GSM chroniony zasiekami z drutu kolczastego – a na
nim... składowisko złomu, porozwlekanego w sposób, przy którym
każdy inny „polski nieład” to najwyżej artystyczny bałagan.
Trochę dalej, na rampie, kolejny niestylowy magazyn Mebli
Stylowych.
Minąłem Park Wiejski, po długich poszukiwaniach znalazłem czynny
(choć z wywieszki wynikało że nieczynny) sklepik i nabyłem zupkę
chińską – za radą sprzedawczyni wybrałem „Ser w ziołach” i
skonsumowałem go na porządnej ławie przy porządnym stole za
sklepem. Ciepł(aw)y posiłek – od razu lepiej! Nawet słońce
wydaje się mocniej grzać, zdjąłem czapkę. Odepchnąłem
obsesyjne myśli o swoich kłopotach finansowych. Basta! Wiem, co mam
robić, a teraz nie dawać sobie zatruć tych pięknych chwil.
Rozstawszy się z czerwonym szlakiem, szedłem wiele km dość
ruchliwą ulicą Kolumny. Co gorsze, zrobiło mi się bolesne miejsce
na podbiciu prawej stopy. A przecież w tych butach przeszedłem 10
dni Camino – no, przynajmniej poranków – i nic mi nie było!
Przeszedłem już ponad 15 km i w planie miałem drugie tyle,
zacząłem się niecierpliwić. Stop! Zamiast przyspieszać –
zwolnić! Być tu, gdzie
idę, a nie tam,
dokąd chciałbym dotrzeć. Czuć krok po kroku. Tylko w ten sposób
droga żyje.
Oparłem się pokusom zajrzenia
do wielkiego Carrefoura, który wyszedł mi naprzeciw, i do kościoła,
który znienacka ukazał się niedaleko, ale jednak trochę z boku.
Mijam Centrum Zdrowia Matki Polki. Po przeciwnej stronie ulicy idzie
jeszcze młoda matka z córką. Dziewczynka powłóczy nogami, ale
prawie tego nie widać, gdyż obie ubrane są w jednakowego kroju
spodnie-dzwony. A może mi się w ogóle tylko wydaje, że powłóczy?
W Lidlu nie oparłem się pokusie
i kupiłem sobie deser – donata w czekoladzie za jedyne 99 groszy.
Prawie bez kolejki, bo facet przede mną mnie uprzejmie przepuścił,
widząc, że mam tylko jedną rzecz! Jeszcze tych parę kalorii się
przyda - tym razem to był naprawdę Mądry Wybór (hasło reklamowe
Lidla). Moje zapasy na drogę – orzechy brazylijskie i dynia
pieczona –
też stopniowo schodzą.
Uciekłem z szosy w stronę
osiedla bloków na Starych Chojnach, na uliczce domów
jednorodzinnych urocza polska specjalność: aksamitki pod płotami.
Jak miło popatrzeć na ich płomienny, wesoły blask, poczuć
zapach! Jak miło odpocząć od jazgotu samochodów, wyraźniej
usłyszeć ptaki! Tylko te łódzkie dymy... Ulica 1-piętrowych
szeregowców, poodgradzanych od niej garażami, kończy się ślepo.
Ale dla pieszych jest przejście do kolejnej ulicy przez zielony
zaułek. Uwielbiam takie miejsca!
Kierując się w stronę
zachodzącego słońca, dochodząc do ul. Zagadkowej, spłoszyłem
sarnę! Wystarcza jej ten kawałek lasku. Ale jak sforsować szosę
obudowaną ekranami? Jednak zapora nie jest szczelna, docieram do
przystanku, a potem do przejścia dla pieszych. Za
szosą, gdzieś w Rudzie Pabianickiej, zabłądziłem. Gdyby nie
kompas, jeszcze długo bym nie wiedział, że szedłem w niewłaściwą
stronę. A przecież po słońcu, bliskim zachodu, też mogłem się
zorientować.
Nareszcie lasopark o podmokłym
zapachu. Nie mylę się: Ner. Dawna granica ziem: łęczyckiej i
sieradzkiej. I kobieta z psem, która szła za mną.
W końcu mnie dogoniła, gdy wyjmowałem dynię. Gdy nasze oczy się
spotkały, przepłynęła energia. Poczułem, że jej chyba mógłbym
opowiedzieć o swoim Camino. Jednak nie odważyłem się zagadać.
Słońce już zaszło, zanim
zbliżyłem się do szosy pabianickiej. Przez chwilę odpoczywałem w
wyrzuconym przez kogoś, a ciągle jeszcze pięknym i wygodnym
fotelu.
Oto cel-minimum na dziś: punkt,
który wg swoich wyliczeń oznaczyłem jako 1/20 drogi do Santiago
(od mojego domu). Jakież było moje zdziwienie, gdy zobaczyłem, że
właśnie tam znajduje się „Port Łódź” – wielkie centrum
handlowe, nazwane tak chyba przez skojarzenie z pobliskim portem
lotniczym. Nogi mnie bolą, ściemniło się – dalej nie pójdę,
choć miałem to w planie.
Nie zwiedzałem Portu. Rzut oka
na rozkład tramwajów i szybka decyzja. Telefon do Agnieszki z
Pabianic i za chwilę już jadę tramwajem z miasta do miasta.
Pabianice przy trasie tramwajowej jak wymarłe – w mało którym
domu pali się światło. Trafienie pod adres też niełatwe. I
trzeba uważać, czy będzie czym wrócić do Łodzi, i dalej, do
Warszawy. Ale jakaż miła
gościna u Agnieszki-Śmieszki. Mieszka w bloku razem z matką w
podeszłym wieku, bardzo skromnie. A jednak często tryska radością,
docenia drobiazgi i bez żalu rezygnuje z pójścia na koncert, gdy
zjawia się niespodziewany gość.
Można żyć prosto i pięknie.
Już kiedyś doświadczyłem tego wrażenia – 15 lat temu u Jacoba
(tego od Dumek),
który mieszkał wówczas w piwnicy, gdzieś w Trójmieście.
Otoczenie ciasne i dołujące, A jednak to skromniutkie mieszkanko
promieniowało mocną, dobrą energią.
Następny etap na tej trasie
Poprzedni etap na tej trasie
Następny etap na tej trasie
Poprzedni etap na tej trasie
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz