sobota, 4 października 2014

Etap E6: Sansol - Logroño

Niesamowity, zburzony kościół przy Pl. Św. Piotra... we Vianie. Otwiera czlowieka na niebo bardziej niz którykolwiek z kosciołów posiadających dach.

Śniadanie w schronisku - za ladą inna osoba, kobieta. Podchodzi jakiś znajomy, z wielkim słoikiem miodu. Wielokwiatowo-wrzosowego. Jest pszczelarzem, ma pasiekę niedaleko stąd. Z zamiłowania. Nie karmi pszczół cukrem, nie pryska upraw, nie nastawia się na (łatwy) zysk. Szacunek dla natury! Spojrzenie szczere, takoż gest, z którym częstuje swoim skarbem. Pyszny! Ale kupienie nie wchodzi w grę. Ze względu na koszt i ze względu na dźwiganie. Dodatkowe kilo albo pół do plecaka? Nie ma mowy. Życzymy mu powodzenia, wdzięczni za wzbogacenie naszego skromnego śniadanka. Gdy wychodzimy, żegna nas z głośników wzruszający głos Loreeny McKennitt. A na dworze - chór ptaków!


Za Torres del Río, kolejnym miasteczkiem na wzgórzu z kolejnym malowniczym mostem, droga prowadzi przez pustkowie (matorral). Znów przystajemy. Teresa posila się czekoladą. Mijają nas kolejne grupy pielgrzymów i turystów - z Dalekiego Wschodu (gł. Korei Płd.), z krajów angielskojęzycznych, Hiszpanki z maleńkimi plecaczkami i kijami do nordicu. Ta przerwa strasznie mi się dłuży. A potem T. narzeka, że zostajemy ostatni. A co chwila przystaje, żeby robić zdjęcia! No dobra, ja też przystaję dla zdjęć, albo żeby robić zapiski na gorąco... Ale przynajmniej mam czas powsłuchiwać się w ciszę, przecinaną głosikami ptaków i tłumionym odgłosem ciężkich maszyn w oddali.
Tempo robi się zresztą sensowniejsze, kiedy przestajemy czekać na siebie: jedno przystaje, drugie pomału idzie naprzód, pierwsze dogania...




Po drodze mijamy "bezpłatne schronisko", jak informuje dowcipny napis na kamiennym murze. W środku faktycznie, ślady ludzkiego (a nawet pielgrzymiego) bytowania.

Teraz, na wzgórzu, witają nas dwa szpalery wysmukłuch kopczyków po obu stronach drogi. Z dedykacjami ku pamięci, intencjami, pozdrowieniami dla idących z tyłu. Tu obrazek z Matką Boską, tam chorągiewki - Bułgarii, Węgier, Brazylii... I czyjeś buty. I butelka z resztką wina.



Ludzie pozostawiają też osobiste przesłania:



Garrig w pełni na tych wzgórzach: jest i rozmaryn - miękkie kolce, potarte palce pachną balsamicznie. Przy drodze zdziczałe winogrona - chyba pozostałość dawnych winnic. Takie są najsłodsze!
Liczne są natomiast drzewa oliwne i sosny.
Za ławką, na której przysiadamy pod drzewkiem migdałowym, dużo śmieci. Na ławce ktoś więc napisał:
Zachowujcie się jak zwierzęta. Zwierzęta nie śmiecą!
Żylaki widać mi już nie tylko na udzie, ale i na łydce prawej nogi. Malowniczo się prezentują, i na szczęście w żaden odczuwalny sposób nie przeszkadzają w marszu.

Widać już płaskowyże Logroño z wysokimi górami w tle. Zdaje się, że Rioja to nie tylko winnice!
Tu i ówdzie zrywam garstkę winogron. Tu teraz rosną te najsłodsze - chociaż niebieskie (tzw. czerwone; Hiszpanie mają słuszność, nie nazywając wina z nich czerwonym, tylko ogólnikowo tinto - czyli "zabarwione" albo "ciemne").

Viana 

- kolejny przykład hiszpańskiej urbanistyki: stawiają na wzgórzu kościół, a że kościół raczej nie może obyć się bez wiernych - dookoła obudowują go domkami tychże...

To akurat Torres del Rio (albo sąsiednie Sansol, nie jestem pewien) - ale zasada ta sama.
Główna ulica jak jedna wielka jadalnia - restauracja przy restauracji, bar przy barze... a pora właśnie obiadowa. My jednak zjemy w uliczce rownoleglej do tej, ktora wiedzie szlak, w lokalu o wdzięcznej nazwie "Villano" czyli "wsiun" albo "cham". Zacne wegetariańskie menu pielgrzyma za jedyne 7 euro z deserem i winem ze słynnego regionu Rioja (do którego wkroczymy jeszcze dziś) do woli ...





Ale wcześniej wchodzimy do kościoła bez dachu i części ścian. Piorunujące wrażenie. W jednej z naw pielgrzymi dzielą się chlebem... i czym tam jeszcze mają.







Na niektórych ścianach częściowo odnowione freski. W pustych oknach światło dnia.
 

A w górze puste okno... wprost na niebo!














Przez zburzony kościół San Pedro wychodzimy na skarpę, skąd roztacza się "Wyśmienity widok na dolinę Ebro",jak informuje tablica objaśniająca. 








 
Po winie nogi T. rozkręcają się powoli (chociaż jak już się rozkręcą, to ja będę prosił, żeby wolniej...). Upał. Droga kolejne kilometry dalej wśród winnic i pustkowi, a wreszcie przez mało cienisty lasek piniowy. I już za mostem drogowym przez niepozorny kanałek wita nas Comunidad de La Rioja. Tu ziemia jest biała a winogrona dosłownie czarne. 


Przekraczamy Ebro i oto...

 Logroño

 Nocleg w schronisku przykościelnym, msza (przynajmniej raz w czasie tej pielgrzymki!), wspólna kolacja (w małym gronie - tu zawinęło zaledwie ok. 10 osób; większość wybrała schronisko miejskie) i modlitwa wieczorna (dla chętnych - którymi byliśmy) w 4 językach (ang., hiszp., port. i pol.) po części - wg tego, kto jakim władał z urodzenia. I nieodzowne przybijanie pieczątek w credencialach.

Późnym wieczorem kościelny Jose Antonio (dawniej wykładowca politechniki!) obwiózł nas po Logroño nocą, dając jako kierowca pokaz swego, bynajmniej niekościelnego, temperamentu. Wrażenie: nowoczesne, dynamiczne miasto, wokół średniowiecznego rdzenia. Nocą na majas (modnych) ulicach gwar, trudny do zniesienia dla Teresy, upajający dla mnie. Pootwierane bary, lodziarnie, sklepy z orzeszkami, a nawet z degustacją serów. Kupiliśmy pokaźny kawałek dojrzałego, owczego za 3 euro - na jutro, bo przecież w niedzielę w Hiszpanii trudno uświadczyć otwarty sklep (tak przynajmniej pamiętaliśmy z poprzednich wizyt). Rzuciwszy okiem na zabytki, pytając o drogę miejscowej (?) dziewczyny i kompasu - trafiliśmy z powrotem do domu (Bożego).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz