Pranie podsuszone, malowidła na schroniskowym patio podziwione, śniadanie w wielkiej kuchni zrobione i spożyte (rano nie ma tej biesiadnej atmosfery, co wieczorem - kiedy kilka ekip szykowało swoje kolacje, a potem było obficie, wino się lało a humory międzynarodowemu towarzystwu dopisywały odświętnie). Wyruszamy żwawo jeszcze świtem, a droga znów łagodnie pod górę. Mijamy się z parą Izraelczyków - objechali świat, ale pierwszy raz w Europie, dla nich to jest dopiero egzotyka!
Klasztor w Iratxe - dziś opuszczony, ale za to prawem chroniony, i wciąż dostojny. Owiany zapachem wina z pobliskiej imponujących rozmiarów wytwórni win "Bodegas Irache".
To tu jest słynna ściana z dwoma kranami: jeden z wodą - drugi z winem (czerwonym!).
Jedna z największych atrakcji, wzbudzających emocje wśród pielgrzymów. Młodzi Francuzi przed nami, po degustacji, napełniają 1,5-litrową butelkę - niepomni na drugą część napisu:
Źródło z winem koło klasztoru w Iratxe. Miejscowa wytwórnia win przejęła tradycję
tamtejszych mnichów benedyktynów
i pokrzepia pielgrzymów winem
Pielgrzymie!
Jeśli chcesz dojść do Santiago
pełen życia, pełen sił,
utocz wina wspaniałego
i za szczęście toast pij.
Do napicia się z umiarem
zapraszamy cię z ochotą.
Lecz by zabrać je na wynos,
kupić wypada wino to.
Wino jest zacne. Ale działa moczopędnie, więc rozglądamy się za WC. Znajdujemy je w biurze winiarni - a przy okazji odkrywamy muzeum wina, piękny, malowany na szkle tryptyk na temat wina w kulturze, stworzony specjalnie dla firmy i zdobiący jej biuro - oraz... przyzakładową kaplicę o ścianach zbudowanych z beczek!
Dalej droga wydaje się lekka i pogodna - choć dojście do jakiegoś celu robi się mniej oczywiste... Znów oszałamiający widok: zza doliny i pierwszego wzgórza wyłania się drugie, wyższe pasmo górskie z grzbietem ściętym - obnażona skała. Wyłania się z mgły tuż pod jasnobłękitnym niebem. I śpiewają ptaki.
"Góra przewodnia" na dziś: równiutki stożek. A tu dookoła, na tych wzgórzach zaorana ziemia w kolorze sjeny palonej. Przy dróżce - głazy. Spomiędzy głazów wyglądają wszędobylskie jeżyny.
Źródło - zabudowane, po schodach w dół, jak jakieś rzymskie termy. Zaczynam się przebierać bo upał daje się już we znaki, a tymczasem nadchodzi ekscentrycznie, trochę punkowo wyglądająca para, którą już widzieliśmy w Iratxe (a także wcześniej i później). Dziewczyna z jaszczurką na ramieniu - nie pamiętam, już: żywą czy wytatuowaną? W każdym razie, znowu zwierzę "totemowe" Teresy!
Dróżka ściele się wśród pól, cały czas w odległości wzroku od autostrady. Pas pól i winnic stopniowo się zwęża i z obu stron otaczają nas wzgórza porośnięte matorralem (albo garrigiem). Idziemy dość szybko, mimo południowego słońca. Mijamy tych wolniejszych od nas (którzy wcześniej nie zatrzymywali się tyle co my). Bokiem mijamy wzgórze zamkowe Monjardín, przechodzimy przez miasteczko Villamayor de Monjardín. A teraz, wśród wysuszonych pól, "kilometr sztuki" - tu i ówdzie jakieś ciekawe formy, choć większość tej sztuki chyba pozostała w zamyśle twórcy owej ścieżki. Długo wyczekiwana chwila cienia na skraju piniowego lasku.
I znowu patelnia. Z widokami - nie powiem...
Z daleka widać Los Arcos. Gdy tam docieramy, panuje cisza, którą mącą odbijające się echem głosy ludzkie, ale przede wszystkim ptasie - na dachach (zwł. na dachu kościoła).
Kolejny kościół z przepięknym portalem |
Jest jeszcze wcześnie. Ambitnie dodajemy sobie jeszcze siedem kilometrów. Drogowskazy zapraszają do kilku schronisk, przeważnie prywatnych. Ale my chcemy tanio, i nie zbaczając ze szlaku. Słońce coraz niżej - i coraz gorętsze! Szczęściem, po drodze zdarzają się figowce. A w końcu asfaltowa ale nie uczęszczana droga doprowadza nas nieomylnie do miasteczka. A jak cicho tutaj! I niełatwo znaleźć schronisko. Kto pyta, nie błądzi. Kilku starszych panów na ulicy wskazuje nam drogę i do schroniska, i do jedynego chyba, skromnie zaopatrzonego sklepu, gdzie zaopatrujemy się w soczewicę, do soczewicy marchewkę.. i to by było na tyle; jeszcze sok na jutro. Sklepy w tych miasteczkach zamykają późno, ale otwierają o dziesiątej - wtedy my już będziemy daleko na szlaku...
Zaraz za Sansol (po drugiej stronie rzeki) jest Torres del Río - chyba bardziej ożywione, ale cieszymy się, że znaleźliśmy nocleg tutaj (jednak schronisko prywatne, tyle że nowe i niedrogie), i nie chcemy już ani kilometra dalej. Tymbardziej, że czas najwyższy robić kolację.
Okazuje się, że kuchni dla pielgrzymów nie ma, ale hospitalero jest bardzo miły (acz, jak się okazało, niezbyt pomocny, choć nie to, żeby mu brakowało chęci...) - wpuści nas do swojej kuchni, tylko jego kucharz dokończy tam pichcenie... Kuchnia jest, ale z garnkami krucho (dostaliśmy do użytku jeden niedomyty rondel), z mikrofali nie chcemy korzystać więc nawet nie za bardzo jest w czym herbatę zrobić. Porażka! Teresa padła (coś z nogą), więc uruchomienie pralki i gotowanie tylko na moich barkach - przynajmniej nie widziała tego rondla! Chciałbym sobie przegrać zdjęcia na pendrive, bo już miejsca zaczyna brakować - a tu komputerów też nie ma... Ależ nie, hospitalero użyczy mi prywatnego! Który niezbyt działa - najpierw ja się morduję z programem do zczytywania zdjęć, potem dwóch Brazylijczyków - i znowu moja kolej. Uff! Trwało to z półtorej godziny - robi się późna noc; całe schronisko już śpi, kiedy kończę epopeję z laptopem i przynoszę pranie z patio, żeby uchronić przed rosą. No, nie całe: czekał jeszcze jeden amator pracy z komputerem!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz