czwartek, 2 października 2014

Etap E4: Puente La Reina - Estella (Lizarra)

Śniadanie ze 4 euro w otwartej wcześnie restauracji "Bidean" (czy to nie znaczy po baskijsku "Pielgrzym"?) Poranna cisza. Kawa dziś nienajlepsza - mało kawy, dużo mleka. Soku pomarańczowego, na szczęśćie, też dużo. I wielkie bocadillo z pokaźną porcją tortilli. Kamienne ściany. Wystrój wnętrza przywołuje na myśl nieco wcześniejsze wieki: chomąto, stągiew i żelazka z duszą ustawione na starej studni, obraz z życia klas eleganckich w wieku XVII.
A potem idziemy przez wiekowe ulice, rozśpiewane ptakami w klatkach. Dobry początek dnia, choć T. sfrustrowana, że znowu robi się późno, a ona by chciała o przyzwocie wczesnej porze wyruszać w drogę. Ale czy ze mną to możliwe? Wcale się nie muszę starać, żeby słońce wstało i nas wyprzedziło, zanim dojdziemy choćby do końca miasteczka.
Odwieczny most pielgrzymów

Architektura nadrzecznej skarpy
Most przez rzekę Argę, tu już naprawdę szeroką. Pielgrzymi chodzą po nim od tysiąca lat. Za mostem siadamy przyjmujemy uzdrawiającą siłę, spoglądając na miasto lśniące w porannym słońcu. Dalej idziemy wśród pól, wciąż w bliskości Argi. Zaczynają się sosny - te śródziemnomorskie.

Mañeru. Kolejne ładne, ciche miasteczko. Kamienie, z których zbudowane są domy, robią się trochę bardziej pomarańczowe niż na wcześniejszych odcinkach szlaku. Tło dźwiękowe tworzą ptaki (na wolności! Fruwają od drzewa do drzewa) oraz muzyka typu "umpa-umpa", dobiegająca z czyjegoś mieszkania. A także dźwięki kościelnych dzwonów. A pod tym wszystkim - dużo ciszy, wyczuwalnej, kiedy cichnie pogłos tych kamiennych ścian.
Pierwsze drzewo z dojrzałymi figami. To jest to, co lubię najbardziej! Przy kolejnym, rosnącym bezpańsko w polu, dojrzałych owoców jest tyle, że przystajemy chyba na kwadrans. Częstuję T. i sam objadam się bez opamiętania. Aż potem pieką wargi i język - chyba sok fig zawiera jakiś mocny kwas, choć owoce smakują całkiem słodko...

Cirauqui (Zirauki). Mijamy wielki plac zabaw. Ciche odgłosy odbijają się echem od kamiennych i ceglanych ścian. W barze przy trasie, vis a vis placu zabaw, nasza grupka znajomych pielgrzymów. W końcu trafiamy pod wiekowy kościół.


Zirauki nas urzekło! Ciche miasteczko na wzgórzu z kolejnym romańskim kościołem - przepiękny portal! Chcemy mieć stąd pieczątki. Schronisko zamknięte do 14.00 ale pieczątka jest wystawiona w przejściu przez bramę pod domami, prowadzącą do mostu kończącego miasto. A stamtąd rozciąga się różowawa, monumentalna panorama wzgórz porośniętych matorralem.
Autostrada raz po raz w zasięgu wzroku. Ależ mają widoki! Tylko czy mają czas, by się napatrzeć?

My - na pewno tak.
Nad potokiem i pod wiaduktem spotykamy wędrowniczki, odpoczywające od upału. Jedna ma już dość. Postanawia zostać na noc w najbliższym miasteczku o wdzięcznej nazwie Lorca. A na ścianach wiaduktów kwitnie pielgrzymia twórczość plastyczna i poetycka:

Przykład tejże twórczości
Zlot gwiaździsty: trzech ludzi, trzema szlakami do Santiago de Compostela - ogłaszają się światu na wlepce.
My nie pozwolimy sobie na taki krótki etap, tym bardziej, że dzień jeszcze młody. Tylko zjemy doskonałe gazpacho. Nas zresztą nic nie rusza. Jak głosi piosenka, "Mad dogs and Englishmen go out in the midday sun". A więc chyba jesteśmy Anglikami.
Kolejna osobliwość krajów śródziemnomorskich: łodygi dzikiego kopru oblepione ogromnymi populacjami ślimaków

Lorca. W kafejce grają "Fale modrego Dunaju" Straussa. Orzeźwiające gazpacho szczypie w języki poparzone figami. A ma cały bukiet smaków - jest chilli i czosnek, są ogórki i pomidory, oliwa i coś jeszcze. U wejścia siedzą dwie Koreanki (a. Chinki), po chwili ukazuje się 2 młodych Koreańczyków w miękkich kapeluszach oraz strojach odblaskowych, opinających tułów i ramiona (wyglądają trochę jak drogowcy albo drogówka). Plus nasza dobra znajoma w kapeluszu niczym z Teksasu i z parasolką w tęcze i niedźwiadki - ta, która wypoczywała w cieniu tunelu pod autostradą i zdecydowała, że zostanie w L. na nocleg, bo upał niemiłosierny. Jest internet! Nareszcie będę mógł dopełnić obowiązku i wysłać podsumowanie kwartału.

Szkoła w Villatuercie pamięta, że obok przebiega szlak pielgrzymkowy:
"Spojrzenia Camino"
Po kolejnym odcinku przez skwarne pola i pustkowia, miejscowość Villatuerta. Na tablicy z jej planem jest wszystko, co potrzeba - nawet sklepy spożywcze. W głębi miejscowości niezwykłe schronisko. W zasadzie o każdym schronisku na Camino można powiedzieć, że jest duszą - ale o takim, jak to - szczególnie. Nic dziwnego, że pielgrzymi ochrzcili je "Magicznym Domem", choć oficjalnie nazywa się po prostu "Albergue Villatuerta" i pieczętuje się obrazkiem Jezusa z podpisem "Reinaré" czyli "Będę królował". Obrazek ten, często spotykany w okolicy na drzwiach domów, dorównuje popularnością polskiemu "Jezu, ufam Tobie". Poszła bowiem (chyba w XIX w.) fama, że kto umieszcza go śmiało na drzwiach i propaguje, o tym Zbawiciel nie zapomni.

No więc w Casa Mágica gospodyni zaprasza każdego pielgrzyma - choćby na chwilowy odpoczynek. Są i hamaki na galerii (tylko uwaga na głowę - w przejściu niski strop), i piękna jadalnia, a obok spiżarka z winami, i sala do jogi... Bóg wie, co jeszcze. Nieoficjalną nazwę nadali sami pielgrzymi, wyczuwając dobrą energię tego miejsca. Właścicielką jest pewna Brazylijka o wyraźnie newage'owym stylu i sercu wędrowca. 6 lat - i już czas ruszać dalej - zwierza się. A więc schronisko na sprzedaż...

Przed kościołem zgromadzenie i gwar. Okazuje się, że pogrzeb. A z samochodu pani odjeżdżającej parę domów dalej z parkingu dolatuje "Imagine" Lennona:
Wyobraź sobie, że nie ma nieba ani piekła,
a wszyscy ludzie żyją dla dziś...





Za miastem Pustelnia św. Michała (Ermita de San Miguel) - po prostu tysiącletni kościółek w szczerym polu (tzn. wśród oliwek), do którego nie wiadomo, kiedy ktoś przychodzi. A w środku - ptaszek, który wleciał i nie potrafi wylecieć. Ma dużo przestrzeni, drzwi szeroko otwarte, ale instynkt pcha go ku oknu, a tam jest gęsta siatka. Szamocze się bezsilnie, bez wyjścia. Czy z człowiekiem nie bywa tak samo? Nastroiliśmy się dla ptaszka na odbiór Bożej siły. Czy da się jej wyprowadzić na wolność?





I wreszcie Estella (Lizarra). Dawna stolica Królestwa Nawarry w okresie jego największej świetności. Ulica idzie doliną, tuż poniżej skarpy, z góry spoglądają na nas budowle historyczne i nie tak bardzo. Parę starych kościołów zadziwiających kunsztem rzeźbiarzy, którzy je zdobili.

W schronisku (duże, choć z jedną tylko sypialnią, ale jest pralnia i patio-suszarnia, kuchniojadalnia też duża, jasna i porządnie wyposażona) jowialny hospitalero ze znajomą, południową wymową. Pytam go o to. No tak, jest z Sewilli! A my mamy szczęście, bo czekały na nas ostatnie dwa łózka, co prawda w dwóch końcach sypialni. Egzotyczny pielgrzym koło mnie zakopuje się w pościeli z głową, charczy (aż czuję jego wirusy!) i chrapie. Niewiele brakuje, a wyciągnąłbym stopery, żeby mieć nadzieję na zaśnięcie. Ale okazuje się, że wystarczy zmęczenie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz