Pierwotny plan zakładał, że dojdziemy dziś do Burgos. Po paryskiej obsuwie (zob. etap F01) wiadomo było, że to nierealne. Miałem jednak nadzieję, że przynajmniej wkroczymy w granice Kastylii. Ale Teresa stwierdziła, że "nogi jej nie niosą" i będzie cud, jak dojdziemy choćby do pierwszej ew. mety etapu, tj. do Santo Domingo de la Calzada. W Sto. Domingo rokowania się poprawiły i zgodnie uznaliśmy, że dojdziemy do Grañón, ostatniego miasteczka Riochy. Miałem chętkę pójść jeszcze dalej, do kastylijskiej Redecilli del Camino, ale się nie upierałem. I całe szczęście!
Zaszliśmy do schroniska przy stareńkim, kamiennym kościele. Donativo. Dziarska hospitalera Hiszpanka w średnim wieku powitała nas - i parę rowerzystów - już przy wejściu i od razu zaprosiła: - Na półpiętrze zostawcie buty, i śmiało na górę. Rozgośćcie się. - Zero formalności.
Skrzynka na datki, owszem, stoi (otworem) na poczesnym miejscu, obok księgi na wpisy pamiątkowe. I haseł biblijnych na dziś. I kartek w wielu językach (od baskijskiego po litewski, po polsku nawet dwie obok siebie, prawie takie same), witających pielgrzymów i informujących o stałych punktach dnia: pobudka o 6.30 (uprasza się nie wstawać wcześniej! chyba że ktoś musi...), śniadanie, wieczorem msza dla chętnych, kolacja i wieczorne wspólne skupienie - też tylko dla chętnych. Obok hasło "Zostaw, co ci zbywa; weź, czego potrzebujesz". To samo hasło zresztą spotkaliśmy już w innym schronisku. Czasami ludzie zostawiają (zapewne jako zbędny balast) nie byle co. W Roncesvalles były to m.in. impregnaty do obuwia, żele pod prysznic, jakieś części garderoby, chyba nawet latarka... Ja zostawiłem resztę naszej soczewicy i kurkumy, bo przecież już wyjeżdżamy.
Rozgaszczaliśmy się na poddaszu (sala dwa piętra niżej była już zapełniona) przy energetycznych dźwiękach starego dobrego rocka. Rolling Stones i Metallica w kościele?! - tego się Teresa nie spodziewała. Szczerze mówiąc, ja też nie, ale od razu poczułem, że to jest miejsce dla mnie. Luz, zero wymuszonej dewocji, przestrzeń dla człowieka takiego, jakim jest. Nikt nie pyta o wyznanie, strojów też nikt nie krytykuje, ani nawet nie patrzy krzywo na krótkie spodenki czy kolczyki w różnych miejscach. Na dole jeden z gości tłumaczył zainteresowanym, że jest narodowości baskijskiej - a nie hiszpańskiej.
Drugi hospitalero, rodem z Sardynii, królował w kuchni, zabierając się do gotowania - jakżeby inaczej - makaronu. Ze względu na nas i 2 inne wegetarianki - Szwedkę i Turczynkę - makaron był w 2 wersjach, obok ogromnej ilości sałaty, przyrządzanej przez spory oddział ochotników. Znalazły się też świeżo ugotowane jajka. Zdeklarowani weganie z pewnością dostaliby słoik garbanzos (ciecierzycy) ze spiżarki.
O pieniądzach hospitalera wspomniała dopiero przy kolacji, wyjaśniając, że schronisko, otwarte dzień w dzień przez cały rok, powstało i utrzymuje się wyłącznie z dobrowolnych datków pielgrzymów, sympatyków i lokalnej ludności. Możemy się dołożyć, ale żadnej presji.
Po integracyjnej kolacji na 26 osób, sutej i opłwicie zakrapianej czerwonym winem, po wspólnym posprzątaniu ze stołów, wybraliśmy się (a chętnych nie brakowało) do dolnej sypialni, a tam wystarczyło tylko otworzyć drzwi, przejść przez nie - i już byliśmy na chórze w kościele. To była kulminacja wieczoru. Usadowiwszy się kwadratowym kręgiem niczym dawni zakonnicy, zaczęliśmy od chwili skupienia na doświadczeniach minionego dnia, a potem ktoś (kościelny? Opiekun pielgrzymów?) puścił w obieg vela del peregrino - wielką świecę pielgrzyma. Kto miał ją w rękach, mówił coś od siebie - modlitwę, podziękowanie lub pieśń. Ze wzruszeniem usłyszałem No Coming, No Going - Dunka przywiozła tę pieśń z Plum Village!
Na zakończenie, jak przystało, stemplowanie pieczęci... ale nie na papierze - bo papier zmoknie, zaginie albo mól strawi - ale w nas: w formie uścisku z każdym z obecnych tego wieczoru, w tym miejscu. Czyż mogliśmy mieć lepsze pożegnanie z Camino na ten rok? I czyż można sobie wyobrazić lepsze miejsce, do którego wróciemy (mam nadzieję) za rok, by kontynuować wędrówkę
Następny etap na tej trasie
Skrzynka na datki, owszem, stoi (otworem) na poczesnym miejscu, obok księgi na wpisy pamiątkowe. I haseł biblijnych na dziś. I kartek w wielu językach (od baskijskiego po litewski, po polsku nawet dwie obok siebie, prawie takie same), witających pielgrzymów i informujących o stałych punktach dnia: pobudka o 6.30 (uprasza się nie wstawać wcześniej! chyba że ktoś musi...), śniadanie, wieczorem msza dla chętnych, kolacja i wieczorne wspólne skupienie - też tylko dla chętnych. Obok hasło "Zostaw, co ci zbywa; weź, czego potrzebujesz". To samo hasło zresztą spotkaliśmy już w innym schronisku. Czasami ludzie zostawiają (zapewne jako zbędny balast) nie byle co. W Roncesvalles były to m.in. impregnaty do obuwia, żele pod prysznic, jakieś części garderoby, chyba nawet latarka... Ja zostawiłem resztę naszej soczewicy i kurkumy, bo przecież już wyjeżdżamy.
Rozgaszczaliśmy się na poddaszu (sala dwa piętra niżej była już zapełniona) przy energetycznych dźwiękach starego dobrego rocka. Rolling Stones i Metallica w kościele?! - tego się Teresa nie spodziewała. Szczerze mówiąc, ja też nie, ale od razu poczułem, że to jest miejsce dla mnie. Luz, zero wymuszonej dewocji, przestrzeń dla człowieka takiego, jakim jest. Nikt nie pyta o wyznanie, strojów też nikt nie krytykuje, ani nawet nie patrzy krzywo na krótkie spodenki czy kolczyki w różnych miejscach. Na dole jeden z gości tłumaczył zainteresowanym, że jest narodowości baskijskiej - a nie hiszpańskiej.
Drugi hospitalero, rodem z Sardynii, królował w kuchni, zabierając się do gotowania - jakżeby inaczej - makaronu. Ze względu na nas i 2 inne wegetarianki - Szwedkę i Turczynkę - makaron był w 2 wersjach, obok ogromnej ilości sałaty, przyrządzanej przez spory oddział ochotników. Znalazły się też świeżo ugotowane jajka. Zdeklarowani weganie z pewnością dostaliby słoik garbanzos (ciecierzycy) ze spiżarki.
O pieniądzach hospitalera wspomniała dopiero przy kolacji, wyjaśniając, że schronisko, otwarte dzień w dzień przez cały rok, powstało i utrzymuje się wyłącznie z dobrowolnych datków pielgrzymów, sympatyków i lokalnej ludności. Możemy się dołożyć, ale żadnej presji.
Po integracyjnej kolacji na 26 osób, sutej i opłwicie zakrapianej czerwonym winem, po wspólnym posprzątaniu ze stołów, wybraliśmy się (a chętnych nie brakowało) do dolnej sypialni, a tam wystarczyło tylko otworzyć drzwi, przejść przez nie - i już byliśmy na chórze w kościele. To była kulminacja wieczoru. Usadowiwszy się kwadratowym kręgiem niczym dawni zakonnicy, zaczęliśmy od chwili skupienia na doświadczeniach minionego dnia, a potem ktoś (kościelny? Opiekun pielgrzymów?) puścił w obieg vela del peregrino - wielką świecę pielgrzyma. Kto miał ją w rękach, mówił coś od siebie - modlitwę, podziękowanie lub pieśń. Ze wzruszeniem usłyszałem No Coming, No Going - Dunka przywiozła tę pieśń z Plum Village!
Na zakończenie, jak przystało, stemplowanie pieczęci... ale nie na papierze - bo papier zmoknie, zaginie albo mól strawi - ale w nas: w formie uścisku z każdym z obecnych tego wieczoru, w tym miejscu. Czyż mogliśmy mieć lepsze pożegnanie z Camino na ten rok? I czyż można sobie wyobrazić lepsze miejsce, do którego wróciemy (mam nadzieję) za rok, by kontynuować wędrówkę
Następny etap na tej trasie
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz