środa, 24 września 2014

Etap F01: Paryż




Lot do Beauvais. Kilka godzin w Paryżu, zaprowadzę Teresę do turystycznych must-sees. Wszystko było zaplanowane i przygotowane. Ale czasem najlepsze plany biorą w łeb. Przyczyna? Najczęściej "błąd człowieka". Godzinę odjazdu TGV do Bajonny zapamiętałem z pomyłką o 10 minut. I niedoceniłem czasu potrzebnego na dotarcie od metra Montparnasse-Bienvenüe do stacji pociągów dalekobieżnych o tej samej nazwie. Nie zobaczyliśmy nawet ogona pociągu. Teraz dopiero przygoda się zaczyna!




Zanim do tego doszło, po prostu cieszyliśmy się Paryżem:  miejscami znanymi mi i nieznanymi. W tym mieście zawsze jest jeszcze coś do odkrycia - choćby piękny kościółek ormiański (albo gruziński, przepraszam za ignorancję - to był któryś z tych dwóch alfabetów).

Paryż secesyjny

...i Paryż harleyowców.

Najwspanialsze jest to, że Teresa w najbardziej dramatycznym momencie zachowała spokój i nie rozdrapuje rany mojego wstydu, nie dobija mnie żadnymi wyrzutami, tylko dzielnie towarzyszy mi w poszukiwaniu konstruktywnych rozwiązań: inne opcje podróży, nocleg...

Gorączkowe szukanie: najpierw tanich biletów na kolejny pociąg (no way!), potem - gdy wyszło na to, że trzeba będzie jechać autostopem, a tymczasem już się ściemniało - noclegu w Paryżu. Ludzie z Hospitality Club nie odbierają telefonów ani nie odpisują na SMS-y. Moja paryska serdeczna znajoma też nie. Znajome przyjaciółki akurat mają gości, wypadek oraz żydowski Nowy Rok... Prosimy z całego serca Opatrzność o pomoc, która zdaje się znikąd nie nadchodzić. Wszystko jakby się sprzysięgło...?

I w tym momencie napatocza się niebardzo jasnoskóry mężczyzna, ciut młodszy ode mnie, i prosi o drobne. Grywa na flecie w metrze, ale gdy grywa, ludzie mu nic nie dają, gdy żebrze - dają; ot, taki świat. Dostał ode mnie pół euro, a przy okazji wspomniałem, że sami mamy kłopoty - nie mamy gdzie spać, a na drogi hotel sobie nie pozwolimy. Zaprowadził nas do taniego - ale okazało się, że mają tylko 1 a nie 2 miejsca - a po drodze zaproponował pokój w swoim mieszkaniu, z prysznicem (rzekomo) i kluczem do naszej dyspozycji (faktycznie). Długa chwila wahania, ważenia ryzyka (czy wyjdziemy stamtąd żywi? I z portfelami?), odwoływania się do intuicji (chyba mu nieźle z oczu patrzy...) i Siły Wyższej. 

W końcu, poprosiwszy o duchową ochronę, powiedziałem: "Pójdźmy, zobaczymy". Mieszkanie duże, w porządnej kamienicy, nieco już nadgryzione zębem czasu i brakiem pieniędzy gospodarza. Za pokój z szerokim materacem i używalnością kuchni i łazienki zażyczył sobie 40 euro. Wytargowałem 35. - Ty to jesteś biznesmen! - powtarzał mi potem. 
Czekając przy zafundowanej przez nas kawie, widział nasze wahanie, dowiadywanie się o pokój w schronisku młodzieżowym... - Nie bójcie się, jestem chrześcijaninem! (a nawet i muzułmaninem; dwoje rodziców - dwie religie). W pokoju, faktycznie, zastaliśmy Koran i Ewangelię św. Jana. I zdjęcia rodziców. Prysznic był totalnie zepsuty, ale co tam! Grunt to dach nad głową, spanie do syta (od pierwszej w nocy), ciepłe picie...

Rano z ulgą stwierdzamy, że wszystkie nasze rzeczy są. My też cali i jako tako wyspani. W sąsiednim pokoju nasz gospodarz wita dzień kawą i papierosem. I cierpi (przepuklina). Może po to się spotkaliśmy, żeby mu powiedzieć o Bruno Gröningu? Trochę mało powiedzieliśmy, ale przynajmniej adres internetowy od nas dostał. A my od niego - radę, gdzie łapać stopa i garść herbacianych świeczek na szlak jakubowy...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz