Dziś autostop zadziałał - naprawdę ruszyliśmy. W końcu udało mi się namówić T., żeby też machała na samochody. Z rozpędu machnęła m.in. na policję - to zawsze działa niezawodnie! Policjanci byli całkiem mili: pomogli nam trafić na optymalne miejsce do łapania stopa (na rondzie, przed wjazdem na dojazd do autostrady) - i niedługo już jechaliśmy, najpierw do Orleanu. Tam ledwie zdążyliśmy zjeść obiad (tabulé z automatu i zupa menestrone z drugiego), a zaraz przechodzący obok żwawy mężczyzna w średnim wieku, widząc naszą tabliczkę "Bordeaux - St.-Jean-Pied-de-Port", zaproponował nam podwózkę. Do samego Bordeaux.
Tam obiadek (duży serek camembert poszedł na jeden raz, wraz z kolejnym daniem orientalnym) i trochę dłuższe czekanie, ale po 2 godzinach zabrała nas sympatyczna świadkini Jehowy. Myślę, że zabranie dwojga obcych ludzi u schyłku dnia przez tę drobną kobietę było dowodem głębi jej wiary. Nadłożyła parę km drogi, żeby zawieźć nas jak najdalej. Wysadziła nas na dużej zatoce odpoczynkowej, gdzie tirowcy zajeżdżają na noc. Tam łapanie jednak nie szło. Poza TIR-ami ruch prawie zerowy, a kierowcy tirów przeważnie zostają do rana, jeśli nie na cały weekend. Jednak zagadaliśmy do Polaka - na rodaków zawsze można liczyć! (przynajmniej niektórych) - potem do młodego Hiszpana, i obaj obiecali, że jeśli do rana nic nie złapiemy, to nas zabiorą.
Dalsze próby bezskuteczne, ściemnia się. Nie ma co zarywać kolejnych godzin nocnych. Przyszło więc ułożyć się na nocleg pod gwiazdami (i pod sosnami). Bez namiotu, bez karimat - T. pierwszy raz w życiu! (choć nie wiem, czy od razu potrafiła docenić tę niezwykłą okazję). Zapach śródziemnomorskich sosen piękny, niebo rozgwieżdżone, wydawało się tuż nad głową... Tyle, że z godziny na godzinę coraz zimniej. Rozścieliło się wszystko, co się dało, pozostałe ubrania na siebie, nogi na plecak - byle dalej od ziemi i aby nie dostał nóg - i przedrzemało urywanym snem, od czasu do czasu wśród dziwnych odgłosów i świateł (UFO, żandarmeria czy kolejny TIR?) do pół do czwartej, bo Hiszpan zapowiedział, że rusza o czwartej. Pobudzili się z kolegą koło piątej i nie tak już chętnie, ale zgodzili się zawieźć do Bajonny - po 1 osobie w każdym wozie. T. siadła do młodego, małomównego, ja do starszego, który okazał się w miarę rozmowny.
Wyjaśniłem, że idziemy na szlak jakubowy... - Ten Santiago [św. Jakub] to się musiał nawędrować, wszędzie są jego drogi! - żartował kierowca - chrześcijanin, ale niechętny wobec spraw kościelnych od czasu, gdy sam o mało nie został księdzem i zetknął się z wieloma niefajnymi sprawami wśród duchownych.
Poranek pod Orly |
Indiańskie klimaty pod Paryżem |
...i na południe! |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz