niedziela, 8 lutego 2015

Etap P11: Port Łódź - Pabianice - Dobroń

Trafiłem na wyjątkowy moment tej zimy, kiedy akurat leżało trochę śniegu. Z pogranicza Łodzi i Chocianowic, skąd odchodzi nowa szosa na Sieradz - Wrocław; opłotkami do Pabianic, a potem w las, gdzie o zmierzchu zgubiłem szlak, ale w końcu wyszedłem na tę samą nową szosę, a młodzi przy ognisku wytłumaczyli mi drogę do stacji w Dobroniu. Gdzie okazało się jeszcze cholernie daleko, ale szczęście mi dopisało: złapałem okazję aż do Łodzi Retkini, a kierowca zaoferował podwieźć mnie do samej Kaliskiej.


Droga przede mną odśnieżona. Droga wolna. Niedawno spadł śnieg i teraz jest go sporo, ale tutaj chodnik odśnieżyli, tak jakby przygotowując dla mnie drogę. Znów czuję freedom of the road! I kiedy spotykam się stopami z podłożem, po którym idę, z tą otwartą drogą, momentalnie nawiązuję kontakt z miejscem mocy i wolności, i z tym, że „dojść można wszędzie”. Powierzam swoje niepokoje Sile Wyższej, opatrzności, i dzięki temu dotykam wolności i spokoju, który jest przecież na wyciągnięcie ręki, i który jest tak potrzebny mnie samemu – mojemu ciału, mojemu tak często stroskanemu umysłowi – i ludziom dookoła mnie, z których wielu nawet nigdy nie próbowało praktyki uważności; z których wielu jest uwikłanych w codzienne zmagania z bliźnimi, że trudniej im dotknąć tej wolności i spokoju, a przecież to miejsce zna albo przeczuwa chyba każdy. Mogę, kultywując je w sobie, później pomagać innym dotykać go. Na tym duchowym polu nie tyle to, co się robi, jest ważne, co w jaką przestrzeń duchową się wchodzi i może się wprowadzić innych.
 
Słońce prześwieca w prześwitach między chmurami, a chmura wydaje się gęsta, jasnogranatowa. A przecież zaledwie trochę bliżej przechodzi w obłok jasny, pierzasty i całkiem błękitne niebo. Ciemnobłękitne dzisiaj, ale jednak błękitne, prześwietlone. Czuję, że w mojej duszy też prześwieca. Acz ostatnio prześwieca często. Zapachy niezbyt świeże, ale droga otwarta i cicha.

Idę właśnie w takim tempie, w jakim potrzeba, żeby w swoim czasie, który nie jest mi znany, dojść do każdego celu. Nareszcie ubrałem się ciepło tak, jak trzeba. Mimo, że jest koło zera. Jednak chwilami porywisty wiatr bywa bardzo zimny, więc kalesony – i teraz jest mi ciepło w nogi. Na górze lekko, bo bez swetra, za to z polarem, który się okazuje rzeczywiście, tak jak przypuszczałem, nawet cieplejszy od swetra. I jest w sam raz.
Po drodze zaopatrzyłem się jeszcze w trochę wałówki. Z domu wziąłem trzy kanapki z papryką duszoną, dwa falafele, torebkę morel suszonych, dwa banany, kawałek chałwy... A tu jeszcze po drodze: pączek, kapuśniak już zjedzony, apetyczny mały szpinakowiec, jeszcze jakiś pączuszek z nadzieniem pomarańczowym za jedyne 90 groszy. No, ale grosz do grosza, i tak wydałem już sporo złotówek. Jeszcze poszło 3,30 na „Gazetę Wyborczą”, której nigdy nie kupuję, no ale jak jest na całą stronę papież Franciszek uśmiechnięty, wraz z hasłem „Papież lewakiem?”, to jest to moment co najmniej godny uwagi, i zachowania wycinka prawdopodobnie też. Wielka szkoda, że marksiści się nienawidzą z korporatystami – oczywiście nie wszyscy, ale jest to częste. Mają dużo wspólnego, mogliby współpracować dla lepszego świata.
Gdyby zeszli od doktryn do podstawowych wartości, myślę, że by się dogadali. A i do wiary w człowieczeństwo, swoje i innych – bez tej wiary nie można budować lepszego społeczeństwa.

A ja? M.K. wczoraj powiedział coś o pokonywaniu niezdrowych nawyków poprzez przyjrzenie się, jakie mamy pragnienia, które w ten sposób są realizowane. I rozumiem, że trzeba się też przyznać, przyjrzeć, jakie pragnienia zaspokajane są poprzez te nawyki. Potem pogodzić jedno z drugim i zbudować nową, zdrowszą syntezę, w którą będziemy mogli wejść, ponieważ niczego nie będziemy zdradzać. Myślę, że mógłbym to jakoś odnieść do działalności społecznej. Co mnie przed nią powstrzymuje? Jakie potrzeby w ten sposób zaspokajam? I jakie bym zaspokoił, gdybym jednak zaangażował się bardziej? I może da się jakoś jedno z drugim pogodzić?

Wyszło słońce i droga przede mną zalśniła we wszystkich miejscach odsłoniętych od zmieszanego z błotem śniegu i roztopionych... Fascynuje mnie lśnienie. Fascynuje mnie u malarzy luministów, czy choćby na tych obrazkach, powieszonych na rogu kościelnego muru: „Pan jest moją mocą i siłą”. I akurat są takie luministyczne zdjęcia i... chyba obraz, a może trochę podrasowane zdjęcie. Teksty też są fajne: „Bóg cię kocha. Kochaj innych tak, jak On kocha ciebie”, „Miłość jest dzieleniem się z innymi” - ha! Ciekawe. „Miłość jest dawaniem tego, co najlepsze” - to jest bliskie mojemu pojmowaniu roli artysty. „Jesteśmy nosicielami Bożej miłości i ty również, kimkolwiek jesteś, możesz się nim stać”. „Bóg mówi do człowieka: «Potrzebne Mi są twoje ręce, abym mógł dalej błogosławić; potrzebne Mi są twoje wargi, abym mógł dalej mówić; potrzebne Mi jest twoje ciało, abym mógł dalej cierpieć...» O la boga! «Potrzebne Mi jest twoje serce, abym mógł dalej kochać. Potrzebny Mi jesteś ty, człowieku, abym mógł dalej zbawiać.» Ten blask słońca, odbijający się w górach, w ośnieżonych drzewach, w ośnieżonym stoku, w parującym, rozbijającym się na kamieniach gładkich, pieniącym się morzu, horyzoncie nad tym morzem, opromienionym wschodzącym słońcem, i na twarzy zamyślonego... zapewne Jezusa, i w twarzach aniołków, takich dziecięcych, lśniących jakby wewnętrznym blaskiem, bardzo dyskretnym. No, a tu wyraźny blask się odbija od masek samochodów, od śliskiej jezdni, od udeptanego śniegu na chodniku – i bije prosto z nieba, tam gdzie słońce wśród rozstąpionych chmur.
 
Ludzie lubią artystów i mnichów. Może dlatego, że modelujemy inne, potencjalnie lepsze, a w każdym razie pociągające, odmienne postawy wobec życia. W ten sposób tworzymy jakby magazyn genetyczny dostępnych sposobów przeżywania. W ten sposób doświadczamy potencjalne doświadczanie, przeżywanie każdego człowieka, który może się z tym poprzez nas zetknąć.

Z podobnego względu ludzie lubią przebywać z dziećmi. Pomaga im to odnaleźć, dotknąć pewne miejsca w sobie. Życie staje się bogatsze, więcej w nim radości, więcej też niespodzianki. Przypomina się o tym, że ograniczenia, które przyjęliśmy, są czymś umownym, co może nam służyć, ale jeśli nam nie sprzyja, możemy poza to wyjść. Dlatego ludzie lubią i dzieci, i różnych swamich, i wszystko pomiędzy: mnichów, artystów, oryginalnych myślicieli – a skoro tak, dla każdego może się znaleźć miejsce. Dość jest wszystkiego. Jest tyle przestrzeni, świat jest bogaty, życie jest niezmierzone. „Dość jest wszystkiego, dojść można wszędzie.”


Krajobraz podmiejskich domów jednorodzinnych. Na tej elewacji modne połączenie różoczerwieni z szarością, tym razem w wydaniu bledszoróżowym. Ciekawe, że pewne połączenia kolorów się przyjmują, coś tak jak memy, i są replikowane, chociaż każde inne połączenie byłoby również możliwe i wcale nie jestem pewien, czy nie bardziej harmonijne – to chyba raczej kwestia mody, może jakiegoś ducha czasu. I miejsca, oczywiście. Co kraj, to inne dominujące barwy domów.

 


Mijam bardzo ciekawy dom, taki podłużny, prześwietlony, bo okna są tak zrobione, że z jednego widać drugie, i są niektóre poodsłaniane. Wygląda raczej na siedzibę jakiejś firmy, albo nawet nie tyle firmy, co jakiegoś zboru. Ale nie ma żadnego oznakowania, więc może to czyjś dom prywatny. Mógłby być takim współczesnym dworkiem Chopina.
Kto wie, może tutaj będzie kiedyś muzeum na miarę tego w Żelazowej Woli? Może tu już mieszka i działa, albo będzie mieszkać, jakiś wybitny kompozytor albo inny twórca? Bo dom jest wybitnie artystyczny. Nawet małe szklane panele po bokach drzwi frontowych wyrażają jakąś wartość, wznoszenie się energii rosnącego wysoko i rozkwitającego powoli kwiatu.
 
A tutaj swojski maluszek – już bardzo rzadko można spotkać takie samochody, a on sobie stoi, jak gdyby nigdy nic. Przyjechał do tego prostego, ale zadbanego, odnowionego niedawno domu z wesołymi obramowaniami okien.


Modne są teraz w oknach orchidee, nawet tam, gdzie obok stoją jakieś butelki po piwie – piękna, elegancka orchidea, storczyk na oknie, przeważnie w jasnych barwach. Minął wiek pelargonii, wygląda na to, że nastał wiek orchidei – czyli żyjemy w czasach obfitości. Być może jest ona krucha i nietrwała, ale odczuwalna dla wielu. Taka orchidea jest też symbolem hołdu dla trwalszych wartości. Jednorazowy wydatek większy, ale potem dłuugo można się nim cieszyć! Więc tak naprawdę prawie każdego nań stać, choćby miał przez to nie kupić sobie wypasionej, modnej komórki.

W Pabianicach minąłem ciepłownię, teren przemysłowy: tu producent dzianin „Syrena”, tam Philips... A pod nogami śnieg i spokój. Dobrze jest tak iść bez pośpiechu, tak lekko jak się da. I słyszeć od czasu do czasu ptaki, patrzeć jak słońce przebija się między chmurami, teraz przebija się tylko ukośną smugą, ale kawałek odsłoniętego nieba też jest. Powiewa brzoza płacząca z baziami, nawet nie wygląda dziś specjalnie płacząco. A tu mijam sklep spożywczy w przeszklonym pawilonie, czynny co prawda tylko 6 dni w tygodniu, ale za to od 4.30! Widocznie obsługuje ludzi bardzo wcześnie idących do pracy. Pierwszy raz chyba spotkałem się ze sklepem czynnym od 4:30 rano. Chodnik wzdłuż ul. Partyzanckiej częściowo odśnieżony, a poza tym posypany piaskiem. Znowu ktoś zadbał o moją drogę. Wzrusza mnie to.

Przekraczam mostek nad rzeką Dobrzynką wśród poprzemysłowych klimatów. W historycznym budynku, który mógłby też być jakimś zborem albo gmachem użyteczności publicznej, choć jest tylko parterowy, wygląda, jakby jakaś zabawa się odbywała. Przez otwarte okna słychać ostrą muzykę rapopodobną, ale nie widzę, co jest w środku, za zsuniętymi żaluzjami. Zaskakujący kontrast XIX-wiecznej architektury z późnodwudziestowieczną muzyką taneczną.

A tu na murach już po raz co najmniej drugi oprócz fanów Widzewa i ŁKS-u dali o sobie znać kibice Ruchu. Za zakurzonymi szybami drewnianego domu gąszcz liści – tak się konserwuje czas miniony. Rozdzwoniły się dzwony, a ja wchodzę w ukośną uliczkę tylko dlatego, że jest „klimatyczna”, jakby przenosi w świat miejskiego życia z XIX stulecia. Taka wyraźnie robotnicza uliczka, a jeśli mieszczańska, to bardzo drobno mieszczańska. I skręcam w tę uliczkę dla samego przejścia nią. Potem jakoś dojdę do ul. Łaskiej.
Akumulatorki w aparacie wyczerpały się po zaledwie kilkunastu zdjęciach, ale zapobiegliwy miś zaopatrzył się po drodze w parę alkalicznych – a więc jest zmiana i fotografujemy dalej. Myślę, że do zmierzchu starczy.

Fascynujące klimaty, resztki dawnej bezplanowej zabudowy. Tu jakaś kamienica, tu jakaś przybudówka, tam jakiś garaż, jakiś mały domeczek, a wszystko dość przypadkowo względem siebie zorientowane. Jest coś fascynującego w tym, taki rys indywidualnego, niepowtarzalnego życia. O, a tutaj pośród niskich domów górka, gdzie dzieci zjeżdżają na nartach, nawet trochę umocniona, żeby łatwiej było wchodzić – takie stopnie są porobione z beleczek.


Obiad miałem zamiar zjeść na stacji w Pabianicach, ale spotkałem bardzo sympatyczną, szklaną wiatę przystankową. Przekonałem się, że świetnie osłania od wiatru, więc czemu nie? Taki impuls przyszedł – podążam za nim. W samą porę, bo tymczasem zaczął prószyć śnieg, a nawet robi się coś jakby zamieć. Słońce schowało się za warstwą mgły.



Mój obiad pod zaciszną wiatą przystanku tramwajowego
Skończyłem obiad, a przez ten czas przestało padać, znów świeci słońce. Więc byłem prowadzony, żeby zamiast iść w śnieżycy, spożyć obiad w zacisznym miejscu, słonecznym w miarę, a teraz znów przed siebie wędrować słoneczną drogą, iść, ciągle iść w stronę słońca. Tymczasem jednak mróz jakby się zaostrzył. Przede mną idzie para, i dziewczynie chyba też zimno. No, ale oni idą z gołymi głowami. W ogóle może nie jest ciepło ubrana. Ja mam ciepłe ubranie, i teraz się najadłem, ruszyłem z miejsca, więc myślę, że za chwilę będzie mi ciepło. A oto jest i WC, za które nie muszę płacić, na stacji benzynowej Orlen, która jeden plus ma w moich oczach, oprócz tego, że jest polska: sprzedaje kawę fair trade. Ale dziś już piłem dwie kawy i chyba mi wystarczy. Natomiast z ubikacji skorzystam. To jest akurat fajne w naszej modernizującej się cywilizacji: jest coraz więcej wychodków, za które nie trzeba płacić.


No i mamy zachód słońca, a ja dopiero na stacji w Pabianicach, ale zanim się ściemni, to jeszcze trochę zdążę pójść. Już mam czerwony szlak, a do pociągu mam 3 godziny, więc myślę, że jeszcze trochę spaceru dzisiaj będzie. Jednego tylko nie rozumiem: gdzie się podziały te trzy godziny z kawałkiem? Przecież przeszedłem bardzo niewiele, zaledwie kilka kilometrów – tak mi się wydaje.

Znów się zachmurzyło i pada śnieg, a ja już na pierwszym zakręcie gubię szlak; nie jestem pewien, czy idzie tą ulicą, czy jeszcze kawałek prosto i dopiero potem skręca. Wyjaśniło się: idzie tą ulicą, drugą stroną. Momentalnie robi się dookoła ciemny odcień bieli, a śnieg tak zacina, że szlaki na pionowych słupach i ścianach mogą być zwyczajnie zasypane.



Pod lasem robi się niespodziewanie pięknie. Las jest głównie sosnowy i bardzo gęsty, ciemny. Nieregularna taka ściana lasu wznosi się nad domami, jest wrażenie, jakby się było u podnóża gór. Idę wzdłuż lasu. Lasy zdarzały się na każdym etapie tej wędrówki, a dzisiaj – ten jest pierwszy. Minąłem samochodowy kulig złożony z trzech sanek, na których jechało chyba z 5 osób. Od czasu do czasu dobiegało radosne pohukiwanie. A droga jest tu nie odśnieżona, tylko wyjeżdżona, a więc trochę śliska, w sam raz na sanki. Jak ja lubię to tłumienie odgłosów, jakie daje śnieg! Nawet kiedy przejeżdża samochód, w śniegu jest tak stłumiony, że brzmi wręcz intymnie. Raz po raz sięgam to do jednej kieszeni, to do drugiej. Do lewej po dyktafon, do prawej, wyższej po aparat fotograficzny. A jednak staram się zlądować w tu i teraz, pozwolić sobie na odczuwanie ciała, przestrzeni, ciszy dookoła, obecności lasu. Spodnie-bojówki są bardzo praktyczne. Kupiłem je z myślą o pracy w ogrodzie, ale okazuje się, że się idealnie nadają do wędrowania. I dlatego, że mało znać zabrudzenia, ale i dlatego, że w bardzo wygodnych miejscach mają kieszenie, i to takie, z których na ogół rzeczy nie wypadają. Dopiero teraz, po 4 godzinach marszu, zaczynam odczuwać zmęczenie. Ale myślę, że z powodzeniem jeszcze ze dwie przejdę. Grunt to rozluźnić się, zoptymalizować tempo i może odrzucić balast zbędnych myśli. Droga przechodzi ukośnie nad zaśniętym strumyczkiem. Z pobliskiego Terenina dochodzą podekscytowane wołania dzieci.


Wchodzę w las bez szlaku, wąską ścieżką, a tu coraz ciemniej - robi się przygodowo! Poszedłem najpierw jedną ścieżką, która się urwała. Zawróciłem, poszedłem drugą ścieżką, nieco wyraźniejszą, choć wcale dzisiaj nie chodzoną, a potem częściowo ścieżkami, częściowo brzegami wałów nad strumykami, na azymut, dotarłem do dróżki leśnej – prawdopodobnie tędy przebiega szlak, choć jeszcze nie widziałem na to dowodu. Z początku pewność siebie mnie nie opuszczała - przecież mam pojęcie o azymutach! Po pewnym czasie jednak kompas i zorza po słońcu pokazują, że tam, gdzie myślałem, że jest zachód, to jest prawdopodobnie północ, więc wypada mi skręcić w stronę tej zorzy. Kto pyta nie błądzi: napotkany rowerzysta potwierdził moje domysły, że to jest ten azymut. I mówi, że po prawej będzie „wielka woda”. No właśnie miała być (wg mapy), rozumiem, że jakiś staw czy jezioro – bo to właśnie te torfowiska. A przede mną kawał drogi, i prawdopodobnie nierealne zdążenie do Łaska na pociąg, więc trzeba się zadowolić Dobroniem, tym bardziej, że niedługo będzie ciemno.
Co się działo przez kolejną godzinę, półtorej, to epopeja. Krzyżujące się i rozchodzące drogi, dyskusje z mapą, kompasem i zorzą, odgłosy pociągów, ale znaku szlaku ani śladu. Wielkiej Wody też nie spotkałem, choć wydawało mi się oczywiste, że muszę ją spotkać! Wschodzą gwiazdy, czekam na Wielką Niedźwiedzicę. Ale idę przed siebie, coraz szybciej.
W końcu spotkałem grupę młodych ludzi przy ognisku. Z tego, co mówili, wynika, że zboczyłem dużo na północ i wyszedłem mniej więcej tam, gdzie się kończy niebieski szlak a nie czerwony, ewentualnie gdzieś pomiędzy. Grunt, że jest szosa, więc trzymając się jej sąsiedztwa nie zabłądzę. Tylko jeszcze zapytam po drodze o drogę, żeby nie przegapić stacji w Dobroniu. Przyjechali traktorem z sankami, kuligiem, nawet zaoferowali podwózkę, ale za jakiś czas. No a ja potrzebuję być na miejscu w ciągu niecałych 40 minut.
Więc jednak szosa – znak cywilizacji! Taki mieszczuch jak ja się bezpieczniej czuje w sąsiedztwie szosy. A nad lasem gwiazdy wschodzą, trochę zaciemnione chmurami.
Tylko trzymać się szosy! Drogą do niej równoległą, pod wiadukt, wieś... Strasznie długa była ta droga od szosy do stacji kolejowej. Potem się okazało, że to jeszcze nie była ta szosa, co myślałem, tylko nowa – autostrada albo p.o. autostrady, nieuwidoczniona na mojej mapie, dawno nieaktualizowanej. Mocno zestresowany, zasuwałem co sił, ale zamachałem... Najpierw zamachałem i mnie człowiek podwiózł kawałek ze środka wsi do końca wsi Mogilno Małe, i nawet było z kilometr może, może mniej, z pół kilometra, ale wytłumaczył mi drogę dalszą: dwa „zawijasy” tej drogi, a potem się dojdzie do skrzyżowania, i tam trzeba w prawo i już się dojdzie prosto. Ale dojście do tego skrzyżowania trwało bardzo, bardzo długo, i tuż za skrzyżowaniem desperacko zamachałem znowu. Zatrzymała się para – jak się okazało małżeńska, myślałem, że ojciec z córką – i nie tylko zgodzili się podwieźć do stacji w Dobroniu, ale wręcz zapytali, czy jadę do Łodzi, i zaproponowali, że mnie zawiozą do Łodzi. Tak oto, godzinę przed odjazdem autobusu jestem już przy Łodzi Kaliskiej. A zanosiło się, że nijak nie zdążę. Zupełnie niesamowite! Prosiłem Górę o pomoc, i pomoc nadchodzi. Doświadczam tego na tej drodze raz po raz.


Następny etap na tej trasie

Poprzedni etap na tej trasie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz