Trafiłem na wyjątkowy moment tej zimy, kiedy akurat leżało trochę śniegu. Z pogranicza Łodzi i Chocianowic, skąd odchodzi nowa szosa na Sieradz - Wrocław; opłotkami do Pabianic, a potem w las, gdzie o zmierzchu zgubiłem szlak, ale w końcu wyszedłem na tę samą nową szosę, a młodzi przy ognisku wytłumaczyli mi drogę do stacji w Dobroniu. Gdzie okazało się jeszcze cholernie daleko, ale szczęście mi dopisało: złapałem okazję aż do Łodzi Retkini, a kierowca zaoferował podwieźć mnie do samej Kaliskiej.
Droga
przede mną odśnieżona. Droga wolna. Niedawno spadł
śnieg i teraz jest go sporo, ale tutaj chodnik odśnieżyli, tak
jakby przygotowując dla mnie drogę. Znów czuję freedom of the
road! I
kiedy spotykam się stopami z podłożem, po którym idę, z tą
otwartą drogą, momentalnie nawiązuję kontakt z miejscem mocy i
wolności, i z tym, że „dojść można wszędzie”. Powierzam
swoje niepokoje Sile Wyższej, opatrzności, i dzięki temu dotykam
wolności i spokoju, który jest przecież na wyciągnięcie ręki, i
który jest tak potrzebny mnie samemu – mojemu ciału, mojemu tak
często stroskanemu umysłowi – i ludziom dookoła mnie, z których
wielu nawet nigdy nie próbowało praktyki uważności; z których
wielu jest uwikłanych w codzienne zmagania z bliźnimi, że trudniej
im dotknąć tej wolności i spokoju, a przecież to miejsce zna
albo przeczuwa chyba każdy. Mogę, kultywując je w sobie, później
pomagać innym dotykać go. Na
tym duchowym polu nie tyle to, co się robi, jest ważne, co w jaką
przestrzeń duchową się wchodzi i może się wprowadzić innych.
Słońce prześwieca w prześwitach
między chmurami, a chmura wydaje się gęsta, jasnogranatowa. A
przecież zaledwie trochę bliżej przechodzi w obłok jasny,
pierzasty i całkiem błękitne niebo. Ciemnobłękitne dzisiaj, ale
jednak błękitne, prześwietlone. Czuję,
że w mojej duszy też prześwieca. Acz ostatnio prześwieca często.
Zapachy niezbyt świeże, ale droga otwarta i cicha.
Idę
właśnie w takim tempie, w jakim potrzeba, żeby w swoim czasie,
który nie jest mi znany, dojść do każdego celu. Nareszcie
ubrałem się ciepło tak, jak trzeba. Mimo, że jest koło zera.
Jednak chwilami porywisty wiatr bywa bardzo zimny, więc kalesony –
i teraz jest mi ciepło w nogi. Na górze lekko, bo bez swetra, za to
z polarem, który się okazuje rzeczywiście, tak jak przypuszczałem,
nawet cieplejszy od swetra. I jest w sam raz.
Po drodze zaopatrzyłem się jeszcze w trochę wałówki. Z domu wziąłem trzy kanapki z papryką duszoną, dwa falafele, torebkę morel suszonych, dwa banany, kawałek chałwy... A tu jeszcze po drodze: pączek, kapuśniak już zjedzony, apetyczny mały szpinakowiec, jeszcze jakiś pączuszek z nadzieniem pomarańczowym za jedyne 90 groszy. No, ale grosz do grosza, i tak wydałem już sporo złotówek. Jeszcze poszło 3,30 na „Gazetę Wyborczą”, której nigdy nie kupuję, no ale jak jest na całą stronę papież Franciszek uśmiechnięty, wraz z hasłem „Papież lewakiem?”, to jest to moment co najmniej godny uwagi, i zachowania wycinka prawdopodobnie też. Wielka szkoda, że marksiści się nienawidzą z korporatystami – oczywiście nie wszyscy, ale jest to częste. Mają dużo wspólnego, mogliby współpracować dla lepszego świata. Gdyby zeszli od doktryn do podstawowych wartości, myślę, że by się dogadali. A i do wiary w człowieczeństwo, swoje i innych – bez tej wiary nie można budować lepszego społeczeństwa.
Po drodze zaopatrzyłem się jeszcze w trochę wałówki. Z domu wziąłem trzy kanapki z papryką duszoną, dwa falafele, torebkę morel suszonych, dwa banany, kawałek chałwy... A tu jeszcze po drodze: pączek, kapuśniak już zjedzony, apetyczny mały szpinakowiec, jeszcze jakiś pączuszek z nadzieniem pomarańczowym za jedyne 90 groszy. No, ale grosz do grosza, i tak wydałem już sporo złotówek. Jeszcze poszło 3,30 na „Gazetę Wyborczą”, której nigdy nie kupuję, no ale jak jest na całą stronę papież Franciszek uśmiechnięty, wraz z hasłem „Papież lewakiem?”, to jest to moment co najmniej godny uwagi, i zachowania wycinka prawdopodobnie też. Wielka szkoda, że marksiści się nienawidzą z korporatystami – oczywiście nie wszyscy, ale jest to częste. Mają dużo wspólnego, mogliby współpracować dla lepszego świata. Gdyby zeszli od doktryn do podstawowych wartości, myślę, że by się dogadali. A i do wiary w człowieczeństwo, swoje i innych – bez tej wiary nie można budować lepszego społeczeństwa.
A ja? M.K. wczoraj powiedział
coś o pokonywaniu niezdrowych nawyków poprzez przyjrzenie się,
jakie mamy pragnienia, które w ten sposób są realizowane. I
rozumiem, że trzeba się też przyznać, przyjrzeć, jakie
pragnienia zaspokajane
są poprzez te nawyki. Potem pogodzić jedno z drugim i zbudować
nową, zdrowszą syntezę, w którą będziemy mogli wejść,
ponieważ niczego nie będziemy zdradzać. Myślę, że mógłbym to
jakoś odnieść do działalności społecznej. Co mnie przed nią
powstrzymuje? Jakie potrzeby w ten sposób zaspokajam? I jakie bym
zaspokoił, gdybym jednak zaangażował się bardziej? I może da się
jakoś jedno z drugim pogodzić?
Wyszło słońce i droga przede mną zalśniła we
wszystkich miejscach odsłoniętych od zmieszanego z błotem śniegu
i roztopionych...
Fascynuje mnie lśnienie. Fascynuje mnie u malarzy luministów, czy
choćby na tych obrazkach, powieszonych na rogu kościelnego muru:
„Pan jest moją mocą i siłą”. I akurat są takie luministyczne
zdjęcia i... chyba obraz, a może trochę podrasowane zdjęcie.
Teksty też są fajne: „Bóg cię kocha. Kochaj innych tak, jak On
kocha ciebie”, „Miłość jest dzieleniem się z innymi” - ha!
Ciekawe. „Miłość jest dawaniem tego, co najlepsze” - to jest
bliskie mojemu pojmowaniu roli artysty. „Jesteśmy nosicielami
Bożej miłości i ty również, kimkolwiek jesteś, możesz się nim
stać”. „Bóg mówi do człowieka: «Potrzebne
Mi są twoje ręce, abym mógł dalej błogosławić; potrzebne Mi są
twoje wargi, abym mógł dalej mówić; potrzebne Mi jest twoje
ciało, abym mógł dalej cierpieć...» O la boga! «Potrzebne Mi
jest twoje serce, abym mógł dalej kochać. Potrzebny Mi jesteś
ty, człowieku, abym mógł dalej zbawiać.» Ten blask słońca,
odbijający się w górach, w ośnieżonych drzewach, w ośnieżonym
stoku, w parującym, rozbijającym się na kamieniach gładkich,
pieniącym się morzu, horyzoncie nad tym morzem, opromienionym
wschodzącym słońcem, i na twarzy zamyślonego... zapewne Jezusa, i
w
twarzach aniołków, takich dziecięcych, lśniących jakby
wewnętrznym blaskiem, bardzo dyskretnym. No, a tu wyraźny blask się
odbija od masek samochodów, od śliskiej jezdni, od udeptanego
śniegu na chodniku – i bije prosto z nieba, tam gdzie słońce
wśród rozstąpionych chmur.
Ludzie
lubią artystów i mnichów. Może dlatego, że modelujemy inne,
potencjalnie lepsze, a w każdym razie pociągające, odmienne
postawy
wobec życia. W ten sposób tworzymy jakby magazyn genetyczny
dostępnych sposobów przeżywania. W ten sposób doświadczamy
potencjalne doświadczanie, przeżywanie każdego człowieka, który
może się z tym poprzez nas zetknąć.
Krajobraz podmiejskich domów jednorodzinnych. Na tej elewacji modne połączenie różoczerwieni z szarością, tym razem w wydaniu bledszoróżowym. Ciekawe, że pewne połączenia kolorów się przyjmują, coś tak jak memy, i są replikowane, chociaż każde inne połączenie byłoby również możliwe i wcale nie jestem pewien, czy nie bardziej harmonijne – to chyba raczej kwestia mody, może jakiegoś ducha czasu. I miejsca, oczywiście. Co kraj, to inne dominujące barwy domów.
Z
podobnego względu ludzie lubią przebywać z dziećmi. Pomaga im to
odnaleźć, dotknąć pewne miejsca w sobie. Życie staje się
bogatsze, więcej w nim radości, więcej też niespodzianki.
Przypomina się o tym, że ograniczenia, które przyjęliśmy, są
czymś umownym, co może nam służyć, ale jeśli nam nie sprzyja,
możemy poza to wyjść. Dlatego ludzie lubią i dzieci, i różnych
swamich, i wszystko pomiędzy: mnichów, artystów, oryginalnych
myślicieli – a skoro tak, dla każdego może się znaleźć
miejsce. Dość jest wszystkiego. Jest tyle przestrzeni, świat jest
bogaty, życie jest niezmierzone. „Dość jest wszystkiego, dojść
można wszędzie.”
Krajobraz podmiejskich domów jednorodzinnych. Na tej elewacji modne połączenie różoczerwieni z szarością, tym razem w wydaniu bledszoróżowym. Ciekawe, że pewne połączenia kolorów się przyjmują, coś tak jak memy, i są replikowane, chociaż każde inne połączenie byłoby również możliwe i wcale nie jestem pewien, czy nie bardziej harmonijne – to chyba raczej kwestia mody, może jakiegoś ducha czasu. I miejsca, oczywiście. Co kraj, to inne dominujące barwy domów.
Mijam bardzo
ciekawy dom, taki podłużny, prześwietlony, bo okna są tak
zrobione, że z jednego widać drugie, i są niektóre poodsłaniane.
Wygląda raczej na siedzibę jakiejś firmy, albo nawet nie tyle
firmy, co jakiegoś zboru. Ale nie ma żadnego oznakowania, więc
może to czyjś dom prywatny. Mógłby być takim współczesnym
dworkiem Chopina.
Kto
wie, może tutaj będzie kiedyś muzeum na miarę tego w Żelazowej
Woli? Może tu już mieszka i działa, albo będzie mieszkać, jakiś
wybitny kompozytor albo inny twórca? Bo dom jest wybitnie
artystyczny. Nawet małe szklane panele po bokach drzwi frontowych
wyrażają
jakąś wartość, wznoszenie się energii rosnącego wysoko i
rozkwitającego powoli kwiatu.
A
tutaj swojski maluszek – już bardzo rzadko można spotkać takie
samochody, a on sobie stoi, jak gdyby nigdy nic. Przyjechał
do tego prostego, ale zadbanego, odnowionego niedawno domu z
wesołymi obramowaniami okien.
Modne
są teraz w oknach orchidee, nawet tam, gdzie obok stoją jakieś
butelki po piwie – piękna, elegancka orchidea, storczyk na oknie,
przeważnie w jasnych barwach. Minął wiek pelargonii, wygląda na
to, że nastał wiek orchidei – czyli żyjemy w czasach obfitości.
Być może jest ona krucha i nietrwała, ale odczuwalna dla wielu.
Taka orchidea jest też symbolem hołdu dla trwalszych wartości.
Jednorazowy wydatek większy, ale potem dłuugo można się nim
cieszyć! Więc tak naprawdę prawie każdego nań stać, choćby
miał przez to nie kupić sobie wypasionej, modnej komórki.
W Pabianicach minąłem
ciepłownię, teren przemysłowy: tu producent dzianin „Syrena”,
tam Philips... A pod nogami śnieg i spokój. Dobrze jest tak iść
bez pośpiechu, tak lekko jak się da. I słyszeć od czasu do czasu
ptaki, patrzeć jak słońce przebija się między chmurami, teraz
przebija się tylko ukośną smugą, ale kawałek odsłoniętego
nieba też jest. Powiewa brzoza płacząca z baziami, nawet nie
wygląda dziś specjalnie płacząco. A
tu mijam sklep spożywczy w przeszklonym pawilonie, czynny co prawda
tylko 6 dni w tygodniu, ale za to od 4.30! Widocznie obsługuje ludzi
bardzo wcześnie idących do pracy. Pierwszy raz chyba spotkałem się
ze sklepem czynnym od 4:30 rano. Chodnik wzdłuż ul. Partyzanckiej
częściowo odśnieżony, a poza tym posypany piaskiem. Znowu ktoś
zadbał o moją drogę. Wzrusza mnie to.
Przekraczam
mostek nad rzeką Dobrzynką wśród poprzemysłowych klimatów.
W
historycznym budynku, który mógłby też być jakimś zborem albo
gmachem użyteczności publicznej, choć jest tylko parterowy,
wygląda, jakby jakaś zabawa się odbywała. Przez otwarte okna
słychać ostrą muzykę rapopodobną, ale nie widzę, co jest w
środku, za zsuniętymi żaluzjami. Zaskakujący kontrast
XIX-wiecznej architektury z późnodwudziestowieczną muzyką
taneczną.
A
tu na murach już po raz co najmniej drugi oprócz fanów Widzewa i
ŁKS-u dali o sobie znać kibice Ruchu. Za zakurzonymi szybami
drewnianego domu gąszcz liści – tak
się konserwuje czas miniony. Rozdzwoniły się dzwony, a ja wchodzę
w ukośną uliczkę tylko dlatego, że jest „klimatyczna”, jakby
przenosi w świat miejskiego życia z XIX stulecia. Taka wyraźnie
robotnicza uliczka, a jeśli mieszczańska, to bardzo drobno mieszczańska. I skręcam w tę
uliczkę dla samego przejścia nią. Potem jakoś dojdę do ul.
Łaskiej.
Akumulatorki w aparacie wyczerpały
się po zaledwie kilkunastu zdjęciach, ale zapobiegliwy miś
zaopatrzył się po drodze w parę alkalicznych – a więc jest
zmiana i fotografujemy dalej. Myślę,
że do zmierzchu starczy.
Fascynujące klimaty, resztki dawnej
bezplanowej zabudowy. Tu jakaś kamienica, tu jakaś przybudówka,
tam jakiś garaż, jakiś mały domeczek, a wszystko dość
przypadkowo względem siebie zorientowane. Jest
coś fascynującego w tym, taki rys indywidualnego, niepowtarzalnego
życia. O, a tutaj pośród niskich domów górka, gdzie dzieci
zjeżdżają na nartach, nawet trochę umocniona, żeby łatwiej było
wchodzić – takie stopnie są porobione z beleczek.
Obiad
miałem zamiar zjeść na stacji w Pabianicach, ale spotkałem bardzo
sympatyczną, szklaną wiatę przystankową. Przekonałem
się,
że świetnie osłania od wiatru, więc czemu nie? Taki
impuls przyszedł – podążam za nim. W samą porę, bo tymczasem
zaczął prószyć śnieg, a nawet robi się coś jakby zamieć.
Słońce schowało się za warstwą mgły.
Mój obiad pod zaciszną wiatą przystanku tramwajowego |
Skończyłem obiad, a przez ten czas
przestało padać, znów świeci słońce. Więc byłem prowadzony,
żeby zamiast iść w śnieżycy, spożyć obiad w zacisznym miejscu,
słonecznym w miarę, a teraz znów przed siebie wędrować słoneczną
drogą, iść, ciągle iść w stronę słońca. Tymczasem jednak
mróz jakby się zaostrzył. Przede mną idzie para, i dziewczynie
chyba też zimno. No, ale oni idą z gołymi głowami. W ogóle może
nie jest ciepło ubrana. Ja mam ciepłe ubranie, i teraz się
najadłem, ruszyłem z miejsca, więc myślę, że za chwilę będzie
mi ciepło. A oto jest i WC, za które nie muszę płacić, na stacji
benzynowej Orlen, która jeden plus ma w moich oczach, oprócz tego,
że jest polska: sprzedaje kawę fair trade.
Ale dziś już piłem dwie kawy i chyba mi wystarczy. Natomiast z
ubikacji skorzystam. To jest akurat fajne w naszej modernizującej
się cywilizacji: jest coraz więcej wychodków, za które nie trzeba
płacić.
No
i mamy zachód słońca, a ja dopiero na stacji w Pabianicach, ale
zanim się ściemni, to jeszcze trochę zdążę pójść. Już mam
czerwony szlak, a do pociągu mam 3 godziny, więc myślę, że
jeszcze trochę spaceru dzisiaj będzie. Jednego tylko nie rozumiem:
gdzie się podziały te trzy godziny z kawałkiem? Przecież
przeszedłem bardzo niewiele, zaledwie kilka kilometrów – tak mi
się wydaje.
Znów
się zachmurzyło i pada śnieg, a ja już na pierwszym zakręcie gubię
szlak; nie jestem pewien, czy idzie tą ulicą, czy jeszcze kawałek
prosto i dopiero potem skręca. Wyjaśniło się: idzie tą ulicą,
drugą stroną. Momentalnie
robi się dookoła ciemny odcień bieli, a śnieg tak zacina, że
szlaki na pionowych słupach i ścianach mogą być zwyczajnie
zasypane.
Pod
lasem robi się niespodziewanie pięknie. Las jest głównie sosnowy
i bardzo gęsty, ciemny. Nieregularna taka ściana lasu wznosi się
nad domami, jest wrażenie, jakby się było u podnóża gór. Idę
wzdłuż lasu. Lasy zdarzały się na każdym etapie tej wędrówki,
a dzisiaj – ten jest pierwszy. Minąłem samochodowy kulig złożony
z trzech sanek, na których jechało chyba z 5 osób. Od czasu do
czasu dobiegało radosne pohukiwanie. A droga jest tu nie odśnieżona,
tylko wyjeżdżona, a więc trochę śliska, w sam raz na sanki. Jak
ja lubię to tłumienie odgłosów, jakie daje śnieg! Nawet kiedy
przejeżdża samochód, w śniegu jest tak stłumiony, że brzmi
wręcz intymnie. Raz po raz sięgam to do jednej kieszeni, to do
drugiej. Do lewej po dyktafon, do prawej, wyższej po aparat
fotograficzny. A jednak staram się zlądować w tu i teraz, pozwolić
sobie na odczuwanie ciała,
przestrzeni, ciszy dookoła, obecności lasu. Spodnie-bojówki są
bardzo praktyczne. Kupiłem je z myślą o pracy w ogrodzie, ale
okazuje się, że się idealnie nadają do wędrowania. I dlatego, że
mało znać zabrudzenia, ale i dlatego, że w bardzo wygodnych
miejscach mają kieszenie, i to takie, z których na ogół rzeczy
nie wypadają. Dopiero teraz, po 4 godzinach marszu, zaczynam
odczuwać zmęczenie. Ale myślę, że z powodzeniem jeszcze ze dwie
przejdę. Grunt to rozluźnić się, zoptymalizować tempo i może
odrzucić balast zbędnych myśli. Droga przechodzi ukośnie nad
zaśniętym strumyczkiem. Z pobliskiego Terenina dochodzą
podekscytowane wołania dzieci.
Wchodzę
w las bez szlaku, wąską ścieżką, a tu coraz ciemniej - robi się
przygodowo! Poszedłem
najpierw jedną ścieżką, która się urwała. Zawróciłem,
poszedłem drugą ścieżką, nieco wyraźniejszą, choć wcale
dzisiaj nie chodzoną, a potem częściowo ścieżkami, częściowo
brzegami wałów nad strumykami, na azymut, dotarłem do dróżki
leśnej – prawdopodobnie tędy przebiega szlak, choć jeszcze nie
widziałem na to dowodu. Z początku pewność siebie mnie nie opuszczała - przecież mam pojęcie o
azymutach! Po pewnym czasie jednak kompas i zorza po słońcu
pokazują, że tam, gdzie myślałem, że jest zachód, to jest
prawdopodobnie północ, więc wypada mi skręcić w stronę tej
zorzy. Kto pyta nie błądzi: napotkany rowerzysta
potwierdził moje domysły, że to jest ten azymut. I mówi, że po
prawej będzie „wielka woda”. No właśnie miała być (wg mapy),
rozumiem, że jakiś staw czy jezioro – bo to właśnie te
torfowiska. A przede mną kawał drogi, i prawdopodobnie nierealne
zdążenie do Łaska na pociąg, więc trzeba się zadowolić
Dobroniem, tym bardziej, że niedługo będzie ciemno.
Co się działo przez kolejną godzinę, półtorej, to epopeja. Krzyżujące się i rozchodzące drogi, dyskusje z mapą, kompasem i zorzą, odgłosy pociągów, ale znaku szlaku ani śladu. Wielkiej Wody też nie spotkałem, choć wydawało mi się oczywiste, że muszę ją spotkać! Wschodzą gwiazdy, czekam na Wielką Niedźwiedzicę. Ale idę przed siebie, coraz szybciej.
W końcu spotkałem grupę młodych ludzi przy ognisku. Z tego, co mówili, wynika, że zboczyłem dużo na północ i wyszedłem mniej więcej tam, gdzie się kończy niebieski szlak a nie czerwony, ewentualnie gdzieś pomiędzy. Grunt, że jest szosa, więc trzymając się jej sąsiedztwa nie zabłądzę. Tylko jeszcze zapytam po drodze o drogę, żeby nie przegapić stacji w Dobroniu. Przyjechali traktorem z sankami, kuligiem, nawet zaoferowali podwózkę, ale za jakiś czas. No a ja potrzebuję być na miejscu w ciągu niecałych 40 minut.
Więc jednak szosa – znak cywilizacji! Taki mieszczuch jak ja się bezpieczniej czuje w sąsiedztwie szosy. A nad lasem gwiazdy wschodzą, trochę zaciemnione chmurami.
Tylko trzymać się szosy! Drogą do niej równoległą, pod wiadukt, wieś... Strasznie długa była ta droga od szosy do stacji kolejowej. Potem się okazało, że to jeszcze nie była ta szosa, co myślałem, tylko nowa – autostrada albo p.o. autostrady, nieuwidoczniona na mojej mapie, dawno nieaktualizowanej. Mocno zestresowany, zasuwałem co sił, ale zamachałem... Najpierw zamachałem i mnie człowiek podwiózł kawałek ze środka wsi do końca wsi Mogilno Małe, i nawet było z kilometr może, może mniej, z pół kilometra, ale wytłumaczył mi drogę dalszą: dwa „zawijasy” tej drogi, a potem się dojdzie do skrzyżowania, i tam trzeba w prawo i już się dojdzie prosto. Ale dojście do tego skrzyżowania trwało bardzo, bardzo długo, i tuż za skrzyżowaniem desperacko zamachałem znowu. Zatrzymała się para – jak się okazało małżeńska, myślałem, że ojciec z córką – i nie tylko zgodzili się podwieźć do stacji w Dobroniu, ale wręcz zapytali, czy jadę do Łodzi, i zaproponowali, że mnie zawiozą do Łodzi. Tak oto, godzinę przed odjazdem autobusu jestem już przy Łodzi Kaliskiej. A zanosiło się, że nijak nie zdążę. Zupełnie niesamowite! Prosiłem Górę o pomoc, i pomoc nadchodzi. Doświadczam tego na tej drodze raz po raz.
W końcu spotkałem grupę młodych ludzi przy ognisku. Z tego, co mówili, wynika, że zboczyłem dużo na północ i wyszedłem mniej więcej tam, gdzie się kończy niebieski szlak a nie czerwony, ewentualnie gdzieś pomiędzy. Grunt, że jest szosa, więc trzymając się jej sąsiedztwa nie zabłądzę. Tylko jeszcze zapytam po drodze o drogę, żeby nie przegapić stacji w Dobroniu. Przyjechali traktorem z sankami, kuligiem, nawet zaoferowali podwózkę, ale za jakiś czas. No a ja potrzebuję być na miejscu w ciągu niecałych 40 minut.
Więc jednak szosa – znak cywilizacji! Taki mieszczuch jak ja się bezpieczniej czuje w sąsiedztwie szosy. A nad lasem gwiazdy wschodzą, trochę zaciemnione chmurami.
Tylko trzymać się szosy! Drogą do niej równoległą, pod wiadukt, wieś... Strasznie długa była ta droga od szosy do stacji kolejowej. Potem się okazało, że to jeszcze nie była ta szosa, co myślałem, tylko nowa – autostrada albo p.o. autostrady, nieuwidoczniona na mojej mapie, dawno nieaktualizowanej. Mocno zestresowany, zasuwałem co sił, ale zamachałem... Najpierw zamachałem i mnie człowiek podwiózł kawałek ze środka wsi do końca wsi Mogilno Małe, i nawet było z kilometr może, może mniej, z pół kilometra, ale wytłumaczył mi drogę dalszą: dwa „zawijasy” tej drogi, a potem się dojdzie do skrzyżowania, i tam trzeba w prawo i już się dojdzie prosto. Ale dojście do tego skrzyżowania trwało bardzo, bardzo długo, i tuż za skrzyżowaniem desperacko zamachałem znowu. Zatrzymała się para – jak się okazało małżeńska, myślałem, że ojciec z córką – i nie tylko zgodzili się podwieźć do stacji w Dobroniu, ale wręcz zapytali, czy jadę do Łodzi, i zaproponowali, że mnie zawiozą do Łodzi. Tak oto, godzinę przed odjazdem autobusu jestem już przy Łodzi Kaliskiej. A zanosiło się, że nijak nie zdążę. Zupełnie niesamowite! Prosiłem Górę o pomoc, i pomoc nadchodzi. Doświadczam tego na tej drodze raz po raz.
Następny etap na tej trasie
Poprzedni etap na tej trasie
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz