niedziela, 15 marca 2015

Etap P1A: Warszawa Ursus - Błonie




 
Tędy z mojego miasta wychodzi Warszawska Droga Św. Jakuba. Wiedzie wzdłuż torów trasy sochaczewskiej, przekracza je, wraca, oddala się, wraca... a po drodze - jak zwykle - niespodzianki!


Nazwa ulicy i nr domu na Gołąbkach



Gołąbki: willowo-jednorodzinna część Ursusa, dawniej samodzielna wieś czy osiedle w gm. Stare Babice, tu się działa historia Polski w okresie międzywojennym. Obecnie ulice noszą imiona prawie wszystkich królów dawnej Polski, i książąt z okresu rozbicia dzielnicowego.

                                  Ale także... --->
Właścicielowi domu się nie spodobało, że fotografowałem bez pytania go o pozwolenie, ale na szczęście skończyło się na wyrażeniu opinii, że trzeba się spytać. A gdzie by ktoś dzwonił do domu i zawracał głowę tylko po to, żeby sfotografować fasadę i znak numeru?! Myślę, że nie robiłem mu krzywdy tym, że sfotografowałem piękny znak, który umieścił w miejscu zresztą publicznie widocznym i dostępnym.

A tutaj kolejna urzekająca nazwa ulicy: Wspólna Droga. Pewnie wspólna między Gołąbkami a Morami, no ale nazwa jest miła. I dochodzimy prawdopodobnie do przejścia pod szosą – bo tutaj gdzieś jest Węzeł Konotopski – do przejścia pod tzw. obwodnicą, czyli kawałkiem autostrady, przecinającym Warszawę, gdzie ruch jest ogromny. W tej chwili mam wrażenie, że te ekrany działają, bo jest cichutko, ledwie słychać szum szosy, ale gdy wiatr wieje w inną stronę, to daleko, o wiele dalej bardzo głośno ją słychać.

Ciekawe, w którym miejscu każą mi z powrotem przekroczyć tory. Prawdopodobnie będzie to gdzieś za szosą. Szlak jest dobrze znaczony, więc może... Akurat pochwaliłem... O, tutaj jest znaczek, i nie wiadomo, czy on każe mi skręcać w tę ścieżynę tuż obok torów – trudno powiedzieć? Mnóstwo razy na tym szlaku, w wielu miejscach zastanawiam się, co autor miał na myśli, umieszczając plakietkę z muszelką tak jakby pomiędzy dwiema możliwymi drogami. A potem szlak się urywa i szukaj wiatru w polu... Już mnie to wkurza. Gdyby nie mapa, którą umieścił w internecie...! Jednoznaczność, panie autor, jednoznaczność!

Mały cmentarzyk, należący do parafii Gołąbki. Tablica z czymś w rodzaju regulaminu, gdzie słowa "księdza proboszcza" są wymienione raz, dwa, trzy... trzy albo cztery razy. Na wszystko potrzebna zgoda księdza proboszcza. Co zresztą nie dziwi – ale ciekawe jest to podkreślanie na każdym kroku...

Znowu okazało się, że trzeba jednak było iść wzdłuż torów, tak jak sugerowała naklejka. Czyli szlak jest nieźle znakowany, tym razem moje domysły mnie zwiodły. Na betonowym parkanie kibice napisali – a nawet namalowali – swoje domysły na temat orientacji seksualnej mieszkańców Poznania (prawdopodobnie mieli na myśli przede wszystkim kibiców "Lecha", chociaż to nie jest sprecyzowane). Do torów dochodzi jakaś droga asfaltowa, której nie znałem, więc już zaczynam odczuwać dreszczyk przygody, tym bardziej że przede mną dosyć wyraźnie, niezbyt daleko już rysuje się wieżowiec czy też kompleks wieżowców, od którego zaczynał się Ożarów, i z którym znowu łączą mnie wspomnienia sprzed lat. Tak więc po raz kolejny jest to wędrówka sentymentalna. A tutaj widzę jakby szkółkę iglaków przeoraną – coś dziwnego, tak jakby ktoś chciał tu urządzić zarośla w stylu hiszpańskim: wysokie i gęste jałowce, przysypane ziemią i gałęziami, ale nie do całej wysokości, więc chyba będą rosnąć dalej.
Osiedle domów jednorodzinnych w Broniszach. Ten tutaj, na rogu, w pięknym jagodowym kolorze – ewidentnie nowobogacki. Bardzo mi się podoba ten styl – taki przysadzisty, w większości parterowy. Z tarasem, lampami, huśtawką... Bardzo mi się podoba i to łukowato obcięte okno – jasne, musiało kosztować majątek, ale podoba mi się ten rozmach i przestrzeń. Najbardziej w takich domach podoba mi się przestrzeń... i czystość. Chciałbym mieć te elementy w swoim mieszkaniu, nawet jeśli jest takiej wielkości, jakiej jest, i bez fikuśnych drzwi czy okien. W wędrowaniu jest fajne to, że można się przymierzać do tego, jak ludzie żyją w różny sposób, jaką energię się tam czuje – można odnajdować różne kawałki siebie.
 
Po jednej stronie ulicy jeszcze Bronisze, po drugiej już Jawczyce. No a ja chyba muszę tutaj przejść przez tory – kolejny przejazd zabarykadowany przez drogowców; tu nawet nie ma możliwości przejechania, ale pieszy przejdzie wszędzie! Tylko ciekawe, czy to jest ta ulica, o którą chodziło. Tutaj widzę strzałkę, i ona wcale nie sugeruje, jakobym miał przejść przez tory; sugeruje, jakobym miał iść prosto do tego gospodarstwa, być może opuszczonego! Sensu to za bardzo nie ma, więc chyba jednak trzeba przejść przez tory, może tą ścieżką przez gospodarstwo. Wynurzam się z tej ścieżki na nielegalne przejście przez tory i teraz mam do wyboru: albo iść wzdłuż torów (a tu nie ma nawet ścieżki), albo przejść na drugą stronę. Decyduję się właśnie na ten drugi wariant. Dobrze wybrałem, bo po tej stronie torów jest właśnie znajomy symbol muszelki.
A oto i znalezisko: pole pomieszanej, wyrzuconej kapusty białej i modrej oraz czerwonej cebuli. Wygląda to nawet ciekawie kolorystycznie, nie mówiąc o tym, że znalazłem sobie cebulkę, która chyba będzie jeszcze nadawała się do spożycia. Jakby dobrze poszukał, to i ta kapusta by się nadawała. Ot, raj – żyć, nie umierać – dla kogoś, kto musi żyć tym, co znalezione. O, i selery są! Tutaj prawdopodobnie wyrzucają niesprzedany towar z giełdy w Broniszach. O, jest biała cebulka, i chyba marchewka. Dobrze wiedzieć, że jest takie miejsce, gdzie można robić collection. Bez trudu udało mi się wybrać w dobrym stanie warzywka i młode ziemniaki, z których wieczorem upichciłem obfitą domową kolację.


Wiatr na razie ustał, dlatego idzie się przyjemnie. Przez szczelinę na zachmurzonym niebie prześwieca słońce. Szlak przeprowadził mnie, przejazdem w starym stylu, na drugą stronę torów i teraz ulicą Kazimierza Kamińskiego w Ożarowie idę. Wyraźnie czuć, że jest to miasto, a ściślej – jego strefa przemysłowo-handlowa, taki maleńki poligono industrial.
Po starym zakładzie w Ożarowie (może cegielni?) został piec...
 
Ożarowski kościół, w modernistycznym, śmiałym stylu, z tymi grubo ciosanymi ale zakręconymi bryłami. Z zewnątrz budzi mieszane uczucia, ale w środku ma piękne witraże i malowidła ścienne – też nowoczesne, ale mam wrażenie, że natchnione.



No a obok kościoła, w tle – gimnazjum i liceum ogólnokształcące im. św. Wincentego Pallottiego. Jak widać, kościół jako instytucja rozkwita.

O, nawet park czy skwer miejski odnowili. Wygląda skromnie ale schludnie. A zaraz za tym raczej przemysłowo wygląda prostopadłościan z napisem "Pływalnia", z jakąś wystającą rurą, która niewątpliwie jest zjeżdżalnią. Minimum formy, a pewnie maksimum funkcjonalności. Szlak, z tego co wiem, prowadzi dalej prosto, aż do ul. Mickiewicza, ul. Poznańską – do niedawna główną trasą na Sochaczew i Poznań. Teraz trochę mniej ruchliwa, odkąd pobudowali tę autostradę. Prawdę mówiąc, całkiem mało ruchliwa teraz, w niedzielę. Niesamowite, jak się wszystko zmienia!

Przeleciał z hukiem samolot. Teraz śpiewają ptaki. Włączyłem dyktafon, żeby je nagrać – a przed chwilą fotografowałem synogarlice. Wącham sobie zabraną do kieszeni jędrną, młodą cebulkę, jak pachnidełko! A tu widzę twórcze przetworzenie tego co zastane: stary komin fabryczny, teraz potraktowany jako maszt nadajnika, zapewne sieci komórkowej. Dzięki temu, że zaszedłem w krzaki się wysikać, odkryłem ciekawostkę przyrodniczą: jakiś but całkowicie już obrośnięty mchem. Niezły symbol Camino!

14.30 – pora na obiad, tzn. ciepły posiłek. Akurat jest takie pochyłe drzewo, na którym można przysiąść jak na ławce, choć niezbyt tu czysto. Przynajmniej spokojnie, żadnej ruchliwej ulicy. Mrozu nie ma, a woda w termosie już ledwie ciepła – a przecież kiedy ją zalewałem? Koło dziesiątej. Nowy termos trzeba sobie sprawić, ot co!

Na horyzoncie kolejny "zameczek" w stylu gargamelskim, tym razem z różowej, a właściwie jasno rdzawej cegły. Niektórzy uważają, że to pretensjonalne, ale ja lubię takie pałacyki. Lubię oryginalność, śmiałość, twórczą fantazję. Zawsze jest to jakieś urozmaicenie i jakieś świadectwo wzlotu czyjegoś ducha, nawet jeśli wzleciał tylko do połowy. Po lewej zostawiam w tyle Żbików z najstarszym kościołem w tej części Mazowsza. Stado wielkich ptaków, bardzo szybko latają – trochę wcześnie w tym roku? I wydają takie dźwięki? Są za daleko, żebym stwierdził w locie, jaki to gatunek ptaków. Zdaje mi się, że mają białe korpusy i czarne skrzydła. Teraz przysiadły na polu. Na bociany wyglądają! Tyle, że czarnoskrzydłe. Ale nie słyszałem, żeby bociany taki dźwięk wydawały – wysoki krzyk, a później Ciuułi! Ciuułi! Chyba, jak na bociany, za duża rozpiętość skrzydeł.

Tutaj niesamowita kapliczka przydrożna, jakby wyjęta z jakiegoś średniowiecznego, gotyckiego kościoła. Misterna robota. Kto wie: może dzieło życia jakiegoś miejscowego rzeźbiarza – niespełnionego, a przecież pełnego kunsztu? Albo ostatnie dzieło jakiegoś rzeźbiarza wybitnego i osiągającego sukcesy. W każdym razie, jest rzeźba Madonny z Dzieciątkiem, dzierżącym w obu dłoniach berło, i sklepienie nad nią gotyckie. Wszystko wykonane z największym kunsztem i wyczuciem proporcji.
 




Fajny domek z kominem na pierwszym planie. Ma już swoje kilkadziesiąt lat, a komin jest w przybudówce, duży i dymiący, a na ogrodzeniu tabliczka, jakiej jeszcze nigdy nie widziałem: "Są dwa psy: jeden dobry, drugi zły". Minąłem parę w późno średnim wieku – pani z kijkami na nordic walking, pan biegnie truchtem. Wymieniliśmy "dzień dobry". I oni, i ja jesteśmy trochę z innego świata: jesteśmy tutaj nie z konieczności, ale z wyboru, rekreacyjnie i z afirmacji życia.

Kolejna ciekawa tabliczka: "Wejdź, a mój pies będzie miał dobry dzień!" No, a ja minąłem po drodze zabytkową kuźnię, nie taką bardzo starą, bo z początku XIX w. - no, ale to już blisko 200 lat, a może już ponad 200. Czas leci. Dzieci jeżdżące na brzuchu na deskorolce.

W Płochocinie koło stacji – mega-"Biedronka". Naprawdę duży supermarket, i z bankomatem PKO BP, ale bez kawiarni, więc nic tu po mnie; prowiantu mam dość chyba na całą drogę.

Józefów – ciekawe osiedle takich długich domów wielosegmentowych – jakby czworaków, a może tutejszych "familoków". Widać, że mają wiele dziesięcioleci. Okna i drzwi w większości powymieniane na nowe, natomiast same budynki stoją, jak były. Tynki też nienaprawione. Po prostu, czas stanął w miejscu, nie licząc tych nowych okien. Nowa pętla autobusowa – "Wolica koło Płochocina". Widziałem już autobusy z takim oznakowaniem. Więc to tutaj dojeżdżają, z Warszawy. Kolejny wielki napis na murze nawołuje, żeby jebać kogoś – ale kogo, to już zostało zamazane; tylko co do tego, że "jebać!", wszyscy się zgadzają. No cóż, seks to podstawa. Wzrusza mnie widok domu (starego, jednorodzinnego) nie odciętego od świata ogrodzeniem. Jakiś pan chyba z tego domu wyszedł – i do gołębnika, też nieogrodzonego. A oto i rzeka, najprawdopodobniej Utrata, tu już całkiem szeroka: dobrych 8, może 10 m szerokości. Tu by się fajnie spływało! Zapachy niezbyt świeże, ale zdecydowanie spławna rzeka. Marzy mi się spływ utratą, od miejsca tak wysokiego, jak tylko uda się spuścić na wodę ponton, żeby nie zaczepiał co chwila o jakieś gałęzie czy dno. Może gdzieś w okolicy Nadarzyna? I płynąłbym właśnie tędy. Wyrywa się ze mnie zaśpiew, jakby indiański. I od razu maszeruje się żwawszym, raźniejszym tempem.


Nowe domki, wszystkie w tym samym stylu – pewnie od tego samego dewelopera – kształtne, schludne, czyste. No, miło na coś takiego patrzeć. A tu krzyż na rozstaju dróg, na pewno ze sto lat co najmniej ma. Tylko ten jest metalowy. Oby krzyże przypominały nam o istniejącym w świecie cierpieniu niekoniecznym i o tym, że możemy coś zrobić, nawet każdego dnia, aby było mniej cierpienia; aby ci, którzy cierpią najwięcej, doznali ulgi; aby mieli też przestrzeń na radość w sercu, aby łatwiej im było zaufać Opatrzności. Aby ci z nas, którzy mają więcej, wykorzystywali to dla dobra ogółu, a nie trzymali pod korcem albo używali tego do zniewalania innych.

Tu w polu bezpański słup wysokiego – choć może nie najwyższego – napięcia. Bez drutów, bez innych słupów – niesamowicie to wygląda!

Teraz szlak prowadzi szosą, ale jakąś drugorzędną, więc ruch co prawda jest, ale nieprzesadnie duży; jest kiedy odetchnąć, usłyszeć ptaki i wiatr. Wiatr zawiewa teraz od przepompowni ścieków, którą mijałem, więc akurat te zapachy przyrody są takie sobie.


Rokitno. Zdrożony już jestem, tzn. nogi mnie bolą, tak że faktycznie już o szóstej będzie trzeba kończyć na dziś wędrówkę. Nie ma co dalej, bo i tak będzie całkiem niezły dystans. Przeszedłem wzdłuż całą gminę Ożarów, no a teraz dojdę, mam nadzieję, do Błonia, co najmniej do stacji PKP. Miło teraz iść mało uczęszczaną drogą pomiędzy wioskami. Tutaj jakiś mikrocmentarzyk: trzy krzyże, z czego jeden z ukośną poprzeczką: prawosławny. To nagrobki żołnierzy poległych w czasie pierwszej wojny światowej w barwach rosyjskich. Dlatego pewnie jest krzyż i taki, i taki. No a trzeci, na podwyższeniu, poświęcony – chyba dowódcy – płk. Stanisławowi Różańskiemu. Sto lat temu zaborcy się pobili i nagle przypomnieli sobie o istnieniu Polaków. Ale Polakom przyszło na początku walczyć nie o Polskę, a w imię interesów tychże zaborców. W trakcie długiej, zaciekłej walki to się przemieniło w autentyczną szansę na niepodległość, wykorzystaną najlepiej, jak można było. Nie licząc plebiscytu na Mazurach, gdzie duża część ludności była polskojęzyczna, a jednak wybrała Niemcy.

Zbliżam się do masywnego, wysokiego kościoła. Jest na minimalnym wzniesieniu, dosłownie półtora metra może ponad powierzchnią – a jednak optycznie bardzo podwyższa, jest wrażenie potężnego kościoła na wzgórzu. A styl wygląda mi na jakiś taki klasycystyczny. Bardzo solidna dzwonnica, choć bardzo już przybrudzona czymś w rodzaju sadzy. I odzywa się tu mnóstwo ptaków, oprócz tego psa za mną, którego szczekanie wzmacniają mury kościoła. Jak sympatycznie: w murze dzwonnicy wykuta ławeczka, dzięki której zdrożony wędrowiec może odpocząć.
Kościół Wniebowziętej Bogarodzicy w Rokitnie (zdaje się, że dawniej św. Jakuba?) - na minimalnym wzniesieniu (nie więcej niż 1,5 m), a już sprawia wrażenie potężnej ostoi wiary, górującej nad okolicą.

Śpiew z kościoła miesza się ze śpiewem ptaków... a wszystko to tonie w hałasie przejeżdżających samochodów. Takie wynoszę impresje sprzed kościoła Wniebowziętej Bogarodzicy.
Naprzeciwko kościoła wielka kampania plakatowa przeciwko aborcji, z drastycznymi zdjęciami i jakby było mało, to jeszcze z twarzą Hitlera, który zalegalizował aborcję dla Polek.

Skąd ja wiem, że idę dobrze? Właśnie teraz, gdy mapa by mi najbardziej się przydała, bo się robi skomplikowanie, to gdzieś ją zgubiłem – pewnie tam, jak robiłem porządek z kieszenią, wytrząsałem zbędne rzeczy. Muszę zobaczyć, gdzie na tym rozstaju jest strzałka – będzie numer, jeśli akurat tu jej nie będzie. Jest na znaku, ale akurat od tej strony, od której nie powinno być, więc trudno powiedzieć... Strzałka zdaje się wskazywać prosto od drogi, którą szedłem (i która na rozdrożu zakręca). W tę czy we wtę, jest czerwony szlak... O, ale jest i znak muszelki, więc wszystko jasne. Nie napiję się już dzisiaj kawy, bo zrobiło się już pół do szóstej, a nigdzie po drodze kawiarni nie widziałem (w Hiszpanii nie do pomyślenia ;) !). O, tutaj muszelka na drzewie namalowana, pewnie od szablonu. A tu stara, wysadzana drzewami, szeroka aleja pośród pól. Cały czas zalatuje jakiś dość przyjemny, ale zdecydowanie chemiczny zapach – jakby tu produkowali aromaty do ciast. Minąłem na oścież otwarte gospodarstwo z przytulnie ozdobionym domkiem, jednak na podwórzu goście wyglądający jak działacze mafii: młodzi, ogoleni, napakowani. A tymczasem dobrze oznakowany szlak doprowadza znowu do torów kolejowych. Tym razem ptakom dźwiękową konkurencję robi tylko samolot. Kot biegł po cichu, a teraz nasłuchuje pod drzewem. Teraz patrzy na mnie: czarny, z białymi łapkami i podgardlem.

Jakaś strażnica, jak wieża zamkowa z bajki. Dom samotnej matki i osób starszych pamięci Marka Kotańskiego - niesamowite połączenie kultu założyciela Monaru z katolickim kultem religijnym.  Fajna architektura, parkan z kocich łbów, mury też wykładane kamieniami, tyle że bardziej płaskimi. I te wieżyczki ostrosłupowato zwieńczone. Nagrawszy te impresje, chciałem sfotografować – wyszedł pan, który, nie wiem, być może dozoruje miejsce, więc nie wypadało wyciągać aparatu bez pytania. Zapytałem, czy mogę zrobić zdjęcie z tą wieżyczką. - A rób se, człowieku! - Fotnąłem oczywiście też tę pamiątkową tablicę-płaskorzeźbę, przedstawiającą spotkanie Kotana z papieżem Janem Pawłem II. Nie slyszałem, żeby Kotański był specjalnie – czy w ogóle – religijny, a tutaj mamy pełno symboli... Kaplica w ogrodzie, no i ta tablica, na której jest duży papież, a przed nim – nie widać, czy klęczy, ale jest niżej, pochylony – Kotan. Typowo religijne przedstawienie, osobliwie to wygląda. Zawsze człowiek jakąś osobliwość znajdzie, wędrując Szlakiem.




O, widać za torami opodal rząd świateł, latarni sodowych i jakiś gigantyczny magazyn – pewnie ten, który się mija, jadąc autostradą. A więc to właśnie tam przebiega ta autostrada. Jakiś podświetlony afisz – nie wiem, czy nie McDonalda, widoczny z odległości... no, pewnie paru km.
I wreszcie, już całkiem nocą - Błonie. Zwiedziłem wielki rynek, widziałem zabytkową remizę, ale największe wrażenie zrobił dom kultury z przestronnym przeszklonym foyer, zagospodarowanym na kawiarnię.
 
 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz