Szlak przed samym Niepokalanowem znakowany elegancko, metalowymi tabliczkami. Tyle że... trudno go znaleźć. Dzisiejszy etap jest w gruncie rzeczy najgorzej oznakowany z całej Warszawskiej Drogi. Ale droga znów piękna, i właśnie wschodziły bazie na wierzbach.
Jest piękne słońce, ale niespodziewanie zimno, koło zera. Leży śnieg, przynajmniej na ziemi na północnych zboczach. W Błoniu wita mnie nie tylko słońce, głosy ptaków i dzieci, ale i spokój, cisza. Wcale tutaj, przy stacji, nie widać, że to miasto. Raczej nieuczęszczane przedmieście, skraj miasta jakiegoś. Teraz będę szukał miejsca, w którym jest szlak,
a po drodze chciałbym kupić zupę, bo zapomniałem z domu zabrać zaprawy smakowej – i może wstąpić gdzieś na kawę, a może nie.
Po
wczorajszym miniwarsztacie psychologii zorientowanej na proces nachodzą mnie znowu refleksje, tym
bardziej, że znowu się wyrwałem od wszystkich obowiązków, żeby
spędzić dzień po prostu na beztroskim wędrowaniu. I tak sobie
uświadamiam, że całe moje życie jest zmaganiem między
lojalnością wobec tego, czego domaga się świat – i również,
co jest uwewnętrznione jako wymagania świata – a tym, na co mam
ochotę ja jako ja, Paweł. To właśnie te dwie pozycje, które
wczoraj występowały, jedna jako uwewnętrzniona społeczna
struktura, druga jako pragnienie wniesienia czegoś indywidualnego,
niepowtarzalnego, co tylko ja mogę i chcę wnieść. Cudownie, jeśli się uda raz po raz odnaleźć ten punkt środkowy, punkt zerowy, który wczoraj pod koniec spotkania odnalazłem i pozwoliłem także innym go doświadczyć. Żeby nie uzależniać swego życia, nie osądzać go wg tego, czy wchodzę na tę albo tamtą pozycję. Żeby potrafić się zdystansować od sposobu przejawiania się i wchodzić w świat dopiero z tego miejsca spokoju. Miejsca odnowy, miejsca bezwarunkowego kontaktu ze Źródłem, z esencją.
Mijam jakiś magazyn z bazą tirów. Każdy nosi insygnia przedsiębiorstwa "Dawtona" i ma tabliczkę z imieniem kierowcy. Wszystkie mają czerwone szoferki i białe kontenery z reklamami przetworów. Tutaj chyba jest centrala tej Dawtony. Bądź co bądź, od czasu do czasu kupuję jej przetwory i raczej je cenię, chociaż "Buraczki" albo "Pomidory w słoiku" to nie brzmi dumnie.
Sri
Vast też mówił o tym, że człowiek przychodzi z jakąś własną,
wyższą świadomością, którą chce wnieść do świata, ale też
warunki, w których przychodzi na świat, narzucają swoją
konstelację – i te dwie zmagają się: która weźmie górę?
Zmagają się o prawo do ekspresji. Czuję, że jest ważne, żebym
dał sobie prawo nie przejawiać żadnej strony; prawo do porażki,
do niespełnienia. Prawo do zatrzymania.
Tutaj
śnieg nie leży. Najwyżej jakieś maleńkie przyprószenia, ale
większość ziemi, darni jest odkryta. Przejeżdżają samochody,
ale słychać też śpiewające, ćwierkające ptaki; gruchania
gołębia... I jest tak cudownie słonecznie.
Dochodzę
do rzeczki Rokitnicy. Brzegi ofaszynowane – to jest łagodny sposób
regulowania. W parku widzę młodego gościa w kurtce i w dresowym
kapturze. Bardzo podobnie ubrany jak sąsiad z dołu, którego
dzisiaj spotkałem. I, o ile się nie mylę, nawet wyraz twarzy miał
podobny. A tu na górze widziałem jeszcze jednego gościa młodego i
groźnie wyglądającego, choć ubranego przyzwoicie i chyba szedł
gdzieś w poważnych i legalnych zamiarach. Ciekawe, że właśnie
tacy ludzie mi się rzucają dzisiaj w oczy.
Robię
sobie herbatę przy potężnym drzewie z poobcinanymi bocznymi
pniami, w których są dziuple wydrążone takie, że w jedną akurat
pasuje wstawić termos, a w drugiej można postawić kubek. W jednej
z nich jest też flaszeczka po jakiejś wódce czy nalewce, co prawda
pusta. Gdybym miał jakiś trunek przy sobie, to bym częściowo
dolał i zaskoczył następnego postojowicza! W każdym razie,
sympatyczne miejsce, żeby zostawiać coś dla kolejnych wędrowców
– tak jak w schronach górskich na hiszpańskim Camino.
Jak
miło oglądać coraz to inne kształty domów! Każdy wyraża jakoś
osobowość właścicieli. I każdy tworzy swój mały porządek,
swój mały kawałek ładu. A z tych ładów tworzy się jakiś
większy ład, przy całej precariousness naszej światowej
sytuacji. Przyszło mi właśnie do głowy, że dzieją się w
świecie wielkie, potężne procesy, możni tego świata manipulują,
przeprowadzają różne niecne sprawki, a my pośród tego staramy
się ułożyć życie po swojemu, dopóki nie wezmą, żebyśmy byli
czyimś mięsem armatnim albo nie przyjdą zawłaszczyć to, co
posiadamy, żeby kontynuować proces akumulacji. Ale póki co,
budujemy swój mały ład – i może właśnie to ma sens, żeby
zamiast zaprzątać się wielkimi sprawami, na które mamy znikomy
wpływ, tworzyć mały ład, i przez to również ćwiczyć się w
tworzeniu ładu, i ważne jest to, żebyśmy umieli go stwarzać na
nowo po tym, jak zostanie zburzony przez zdarzenia losowe albo czyjąś
złą wolę. Dopóki żyjemy, warto tworzyć swój ład i swoją
odrobinę miłości.
Mijam jakiś magazyn z bazą tirów. Każdy nosi insygnia przedsiębiorstwa "Dawtona" i ma tabliczkę z imieniem kierowcy. Wszystkie mają czerwone szoferki i białe kontenery z reklamami przetworów. Tutaj chyba jest centrala tej Dawtony. Bądź co bądź, od czasu do czasu kupuję jej przetwory i raczej je cenię, chociaż "Buraczki" albo "Pomidory w słoiku" to nie brzmi dumnie.
Znowu
podziwiam różnorodność domów.
Tutaj piękny – chyba jeszcze starego typu ale odnowiony – z drewna. Przyległy z cegły. Jakaś przybudówka z pustaków – chyba warsztat z kominkiem. Widzę szyldy "Ryby" i od razu mi się wydaje, że czuję zapach ryb. Ale może to tylko zapach nawozu z okolicznych pól, bo wyraźnie czuć tutaj nawóz i pola były nawożone. Ale mam wrażenie, że jednak zalatuje rybami. "Ryby – sprzedaż", więc może staw tutaj ktoś niedaleko ma, a w każdym razie magazyn ryb.
Tutaj piękny – chyba jeszcze starego typu ale odnowiony – z drewna. Przyległy z cegły. Jakaś przybudówka z pustaków – chyba warsztat z kominkiem. Widzę szyldy "Ryby" i od razu mi się wydaje, że czuję zapach ryb. Ale może to tylko zapach nawozu z okolicznych pól, bo wyraźnie czuć tutaj nawóz i pola były nawożone. Ale mam wrażenie, że jednak zalatuje rybami. "Ryby – sprzedaż", więc może staw tutaj ktoś niedaleko ma, a w każdym razie magazyn ryb.
A
tutaj na szybie witrażyk Matki Boskiej, bardzo gustowny, aczkolwiek
pod słońce, więc chyba nie będę fotografować. Poza tym, jakoś
dziwnie wstydzę się fotografować po tej lewej, odsłonecznej
stronie ulicy, tak jakby te domy, te okna mnie widziały.
Przejeżdżający pociąg uświadamia mi, że już godzinę wędruję.
Właśnie opuszczam Błonie, wchodzę do Bieniewic. Na tablicy z
nazwą miejscowości wlepka kibiców Legii z hasłem "Bieniewice
– nieliczni ale fanatyczni". Ciekawe, że w subkulturze
kibiców słowa uchodzące w mainstreamie za negatywne nabierają
pozytywnego znaczenia. Na przykład słowo "fanatyczni",
czy "fanatycy", czy "chuligani", "ultrasi".
Dziwne, że jeszcze się nie reklamują jako "terroryści".
W każdym razie kibole stanowią zdecydowaną opozycję do
przeważającej w mediach kultury liberalno-kosmopolitycznej.
Jest
słonecznie, ale naprawdę bardzo zimno. Całe szczęście, że w
ostatniej chwili pamiętałem o rękawiczkach. O, droga przecina tory
dokładnie na stacji w Witanowie. Ciekawe, że nazywa się Witanów,
mimo, że jesteśmy we wsi Bieniewice. W końcu odnalazły się
naklejki i żółte strzałki.
Na
rozdrożu (z kapliczką z Matką Boską) stary numer: nie ma strzałki, tylko jest naklejka z
muszelką, powieszona tak, że ja bym odczytał, żeby iść w lewo,
ale jak znam zwyczaje tego, kto tu znakował, to możliwe, że miał
na myśli: w prawo. Naklejka wisi sobie na słupie pomiędzy
dwiema drogami, no i zgaduj-zgadula, w którą stronę iść! Chociaż
ona bardziej po tej prawej stronie wisiała, ale z kolei z mojego
planu internetowego wynika, że raczej należy iść w lewo. Więc...
trudno zgadnąć, ale idę w lewo -
tak, jak mi rozum wskazuje.
Przedszkole i żłobek wg metody M. Montessori |
Nazwy ulic mogą być umieszczone tak |
O,
dzięcioły! Przy drodze
tabliczka "Sprzedam konie" – bez żadnych objaśnień
kto, gdzie i tak dalej – i mam ochotę dopisać w wolnym miejscu:
"i kupię wielbłądy"... Ale właśnie ktoś nadjeżdża
na rowerze, więc idę dalej. Dopisek zrobię później.
Na
polu, w oddali stoją sobie trzy sarny. Stoją
nieruchomo. Nie wiem, czy
uda mi się sfotografować, bo są daleko. Nie tak bardzo daleko,
może ze 200 m, ale jednak. Nadbiegła trzecia i może czwarta, i się
zerwały do biegu, i oddaliły jeszcze bardziej. Ale potem znowu
znieruchomiały. A tu, nad wysokimi, wyschniętymi, płowobrązowymi
trawami wzbijają się dwa bażanty.
Powschodziły
już chyba jakieś warzywa w polu. To
chyba młode pędy kapusty. Chyba
burak to nie jest... A może kalarepa? Tak,
to może być kalarepa, całkiem już spore liście. A
te trawy czy też trzciny szumią i
są wysokie na jakieś półtora metra albo
więcej. A tu ogrodzone rzędem siewek jakichś drzewek, bardzo gęsto
i równie wysoko jak trawy, nawet odrobinę wyżej, ale takie gęste
jak i te trzciny. Może tu było jakieś jezioro, które zarosło?
Na polu białe, skrzeczące
ptaki – to nie bociany, to mewy! Za mojego dzieciństwa mewy
widywało się tylko nad morzem. 15 lat temu widywało się je w
korytarzu rzeki Wisły, natomiast teraz coraz dalej od Wisły można
je spotkać - ot, przysiadające na polu. Zmieniają się siedliska!
Ciekawe czasy. A niedaleko schludnej wsi Gole na polu pozostawiona kapusta włoska. Zachowane
jeszcze zielone, liczne liście. Aż kusi, żeby nazbierać. Może
wyrwę sobie kilka i zrobię w domu kapuśniak, znowu ze zdobycznej
żywności? Robię głowom kapuścianym sesję zdjęciową.
Okazało się, że pobłądziłem - nie po raz ostatni dzisiaj. Idąc na azymut, usiłuję dotrzeć na powrót do szlaku. Tymczasem zgłodniałem, godzina też jest późna, więc trzeba będzie gdzieś tutaj
sobie przysiąść na obiadek. Może przy tym opuszczonym budynku, na
przykrytej eternitem studni? Dobrze, że dostałem od mamy świeżego
szczypiorku prosto z działki, i jeszcze dołożyłem łyżkę
uduszonych warzywek chińskich – i tu mam bogatsze to danie. Czego
tu w krzakach nie ma? I butelki szklane i plastikowe, i jakieś
torebki, i pojemnik plastikowy od płynu chłodnicowego, no i nawet
rozpoznaję filtr do wody, taki jak my mamy w rurach. Nie jest tu
najczyściej, ale jest gdzie postawić miskę, i trochę na uboczu od
drogi.
Posileni zbawiennym
pokarmem, możemy ruszać w dalszą drogę. Cichnie nawet szelest
liści. Szum samochodów się zbliża z oddali. A tutaj widzę
bazie, chyba pierwsze w tym roku wierzbowe bazie.
Jakie ładne dwa koty,
przycupnięte na drabinie przy schodach! Przy nowym domu, zbudowanym
na tyłach starszego, mniejszego domu, krytego drewnem i papą, i
wykładanego jakimiś płytami pilśniowymi. Dobrze, że skręciłem w tę
uliczkę, bo jakoś ciekawsze przy niej obejścia. Maleńkie
zadrzewienie, plantacyjka sosen, jak widać, utrzymywana i doglądana.
A na skraju mnóstwo pierza i pojedyncze większe pióra. Wygląda na
to, że tutaj się dramat jakiś rozegrał: jakiś ptak albo całe
stado ptaków straciło tutaj życie, być może w szczękach psów.
Na przykład takich jak te, które właśnie ujadają. Nieogrodzony
sad z dwoma starymi drzewami owocowymi i wieloma młodymi, i bardzo
młodymi. Tutaj znów 4 starsze drzewa, popodpierane drągami, a mimo
to gnące się ku ziemi. Po drugiej stronie drogi, w czyimś sadzie
czy ogrodzie, nie wiadomo co: jakieś drągi, jakieś sznury, jakby
ktoś tam coś chciał zrobić, ale tak bez przekonania. Niby
zagospodarowane, ale bardziej przypomina nieużytek. Jakoś tak
bardzo polsko to wygląda: coś zwieźć z pola czy z miejsca, gdzie
przeszkadzało – i ciepnąć gdzie bądź, pod domem, pod płotem,
na ukos przez trawnik... No, dalibóg, bardzo swojska gospodarka! Zdecydowanie nie jest to niemieckie czy choćby angielskie myślenie o porządku. W
tym przypadku ktoś ściągnął jakieś trzy karpy po ściętych
drzewach, ale już się nie troszczył o to, żeby je w jakimś
porządku ułożyć, czy w jakimś wydzielonym miejscu, tylko tak:
gdzieś tak się ciepło, obok stoi 4-kołak czyli taka
przyczepa, na której prawdopodobnie ściągano – i wszystko, gdzie
dowieźli, tam zostawili na miesiące, a może lata.
Irytuje mnie taka
"gospodarka". Taka od niechcenia... Z drugiej
strony, jest to bliskie natury i nie prowokuje losu: co i tak się
wali, tego nikomu się nie będzie chciało przewracać! Ja to bym się zaraz zastanawiał: jak to zabrać
stamtąd, to gdzie to przewieźć? Może tu, a może tam? Nie, tu
będzie źle wyglądać, tam będzie przeszkadzać... A oni – nie!
Zabrać to z miejsca, gdzie przeszkadza, i ciepnąć gdzie bądź!
Jeśli znowu będzie przeszkadzać, to znowu się trochę przesunie,
a teraz co się przejmować? "Zostaw, gdzie jest, i już
zrobione". Nie tracą czasu na niezdecydowanie, ani wysiłku na
więcej roboty niż to niezbędne.
Jaki ładny landscaping
przed tym domem: dwa małe ogródeczki wysypane żwirem, ale też z
drzewkami i krzewkami. A sam domek też uroczy, zgrabny, pomalowany
na zielono z brązowymi okiennicami i drzwiami, i od strony
słonecznej oranżeria. A tu pole opon, jakiś nasyp z rzadka usłany
licznymi oponami. Bliżej z kolei pole stogów, zawiniętych w białe,
rozwalające się plastiki – kolejny obraz gospodarki po polsku!
Pejzaż z oponami |
Jakiś duży i kolorowy ptak
przysiadł na drzewie. Wyciągnąłem aparat, żeby go sfotografować
– przefrunął na dalsze drzewo. Podszedłem do tego drzewa, on
przefrunął na dalsze... - i tak się bawił ze mną, aż zniknął
z pola widzenia. Już widać w oddali kościół, prawdopodobnie to
jest sanktuarium, do którego zmierzam. O Boże, jakie toto
nieforemne! Takie dwa klocki – jeden poziomy, drugi pionowy – no,
ale cóż! Sztuka nowoczesna. Może z bliska, a zwłaszcza w środku,
prezentuje się bardziej zachęcająco. Jeszcze mam wątpliwości: może to jednak nie
ten kościół?
Dotarłem do szlaku. Po długim okresie nieznakowania w ogóle albo tylko niedbale nabazgraną strzałką bądź dwuznacznie przyklejoną naklejką, tutaj jest metalowa tabliczka niebieska z żółtą strzałkomuszelką. Coś czytałem o tym, że w gminie Niepokalanów wzięli się i porządnie znakują – no, ale na początku dzisiejszej trasy wcale nie było porządnie. W ogóle nie było! Teraz wypada po prostu iść tą drogą i mam nadzieję, że dobrze zrozumiałem kierunek. Jestem w Serokach, na ul. Granicznej. Miała być Graniczna, ale przedtem miała być Strażacka. Muszę to zaraz zbadać. Ta Graniczna jest prostopadła do tej z planu. Sprawdziłem kompasem i zgadza się z moją intuicją co do kierunków. Więc może jest to Graniczna w innej wsi, która z tamtą nie musi mieć nic wspólnego. Albo też zakręci pod kątem prostym. Zobaczymy.
Dookoła pola szare albo zielone, a tutaj – białe! Jak to możliwe, żeby na takim prostokącie śnieg się ostał, a dookoła – nie? Podchodzę bliżej, a to przykryte jakąś tkaniną, całe długie pole przykryte!
Na każdej furtce ostrzeżenie przed złym albo groźnym psem i gospodarze się prześcigają w sugerowaniu, jak to groźny i bezlitościwy jest ich pies-stróż. I'm sick of it! O, tutaj najlepsze: "Jeśli on cię nie zagryzie, ja cię zastrzelę". Najłagodniejsze było: "Uwaga, dobry pies, ale ma słabe nerwy". Kilka razy też widziałem: "Są dwa psy – jeden dobry, drugi zły" i kilka razy: "Dobiegam do furtki w 5 sekund (albo 3, albo 2). A ty?" No, a tutaj jest imponujący pies, niekoniecznie zły, ale budzi respekt samym rozmiarem, dostojeństwem postury. I, o dziwo, tutaj nie ma ostrzeżenia o psie. Może sam pies robi za wystarczające ostrzeżenie. Tak samo tutaj nie ma ostrzeżenia, natomiast jest psia buda w głębi podwórza.
Ktoś zbudował przed domem, w ogródku, domek dla dzieci. Z drewna, i wchodzi się po schodkach, z drugiej strony jest wieża... Co to jest, że dzieci lubią domki na drzewach i na pewnej wysokości? Może chodzi o to, że w ten sposób wchodzi się do takiej ich prywatnej przestrzeni? Wchodzą tam tylko one albo osoby, które one zaproszą – w odróżnieniu, na przykład, od ich pokoju w domu... A więc jest to ich przestrzeń, ich święt krąg.
Ktoś zbudował przed domem, w ogródku, domek dla dzieci. Z drewna, i wchodzi się po schodkach, z drugiej strony jest wieża... Co to jest, że dzieci lubią domki na drzewach i na pewnej wysokości? Może chodzi o to, że w ten sposób wchodzi się do takiej ich prywatnej przestrzeni? Wchodzą tam tylko one albo osoby, które one zaproszą – w odróżnieniu, na przykład, od ich pokoju w domu... A więc jest to ich przestrzeń, ich święt krąg.
Teraz ul. Graniczna przechodzi w Kaską, a szlak chyba nadal wiedzie prosto – znaków nie ma. Co z tego, że są eleganckie, kiedy są bardzo rzadko? No, ale idziemy sobie tą Kaską i możliwe, że ona przejdzie w Strażacką [myliłem się]. W każdym razie, tu już każda ulica ma swoją nazwę, a więc jestem w terenie, można rzec, podmiejskim. (Nie wiem, czy Teresin-Niepokalanów ma status miasteczka. Możliwe, że nie.) Teren różny od wsi, które mają tylko numery. Słońce coraz niżej, chociaż jeszcze wysoko.
Wyjaśniło
się: ta duża wieś to Teresin. Tylko
jeszcze nie wiem, na jakiej ulicy jestem. Poprzeczne są oznakowane,
a ta, którą idę – nie. Choć prawdopodobnie Teresińska, bo
tutaj jest tablica "Ośrodek informacyjny Rycerstwa
Niepokalanej, Niepokalanów-Lasek". Do
ostatniej chwili błądzę! Ogólnie rzecz biorąc,
na dzisiejszym etapie oznakowanie szlaku jest fatalne. Gubię
szlak raz po raz, a przecież nie szedłem aż tak bardzo nieuważnie.
Po prostu znaki są rzadko, w
kluczowych miejscach nie ma ich wcale albo są umiejscowione
dwuznacznie. Zabawa w podchody. Co
tu się chwalić metalowymi tabliczkami, jak szlak jest po prostu
fatalnie oznakowany! No, ale nic to. Teraz
już na pewno trafię. Czuję, że z powrotem robi się mróz.
Studio... w Teresinie |
Szlak odnajduję ponownie dopiero pod koniec etapu. Jestem
już na Szymanowskiej, zmierzam w kierunku stacji, a za nią tuż
jest sanktuarium – właściwie tam zmierzam. Nie śpieszy mi się
aż tak, żeby nie pozwiedzać. To jednak jest ta klockowata budowla. Stąd widać,
że pionowy "klocek" jest w środku ażurowy, więc z
bliska nie wygląda tak źle. Mimo wszystko, nie jest to cud
urody architektonicznej. Choć ma interesującą iglicę, zbudowaną z czterech kul,
no i zwieńczoną jeszcze igłą albo krzyżem.
Matka Boska na Workach - przed wojną i dziś
Udało się zdążyć na pociąg, a przedtem jeszcze rzucić okiem na Bazylikę Mniejszą z zewnątrz i w środku. W środku wygląda całkiem gustownie: ani nadmiaru, ani sztampy, tylko rzeczywiście – mimo, że klasyczne obrazy, takie jak "Jezu, ufam Tobie" – jednak z wdziękiem przedstawione wszystko: rzeźby, malowidła, mozaiki (nie jestem pewien, czy malowidła też były), ambona piękna, z białego kamienia; w ogóle dużo bieli i spokoju. Człowiek czuje, że jest w sanktuarium. Z przyjemnością wrócę tutaj na początku następnego etapu, a także zajrzę do (czynnej od 11-ej) kawiarni-lodziarni po drodze.
Na koniec etapu - co
za pech niespodziewany! Może kara za psioczenie na tego, kto znakował szlak i wprowadzanie się w nastrój złości? W pociągu powrotnym zacząłem przeglądać
zdjęcia i przysnąłem na ułamek sekundy. Aparat mi wypadł z rąk
i spadł na podłogę zaledwie z wysokości kolan, nawet nie było
donośnego odgłosu. Podniosłem – i już nie chowa się obiektyw,
nie robi zdjęć, nic nie działa. "Lens error 2110000".
Taki moment nieuwagi i upadek w sumie delikatny, a coś się tam
naruszyło. Jak to dobrze, że mam sprawdzonego, niedrogiego naprawcę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz