W Zielone
Świątki wyruszam z Niepokalanowa. Rzut oka na Bazylikę Mniejszą.
Kawa i zmiana obuwia – w moich wspaniałych butach wędrówkowych
od 3 tygodni bolała mnie kostka, nie pomagało obkładanie watą,
więc wchodzą w grę tylko sandały, jeśli chcę przejść więcej
niż kilometr. W obuwiu bez cholewek – nie ma problemu. Zresztą
robi się upalnie.
Prosta droga do Szymanowa. Dęby. Ptaki w krzakach i drzewach. Zapachy kwiecia (bez, kalina, ...). Przy drodze wysokie zboże-samosiejka (bo na polu co innego). Idę chodnikiem przy szosie, ale ruch minimalny.
Przydrożne truskawki |
Królowa w narodowych barwach |
Kościół umajony |
Św. Jadwiga - król Polski |
W środku wsi kilka domków, w
tym coś jakby resztka kamienicy pamiętającej lepsze czasy.
Zamknięty dziś sklep mięsny o wdzięcznej nazwie "Prosiaczek"
oferuje "ciasta, ciastka, swojskie wyroby". Dalej czynne
okienko z lodami. Dzieci podchodzą. Młodzież stoi na rogu.
Swojskie klimaty. I cały czas chór rozszczebiotanych ptaków. Mama
by wiedziała, jakich.
Dalej jeszcze bardziej swojsko.
Wzdłuż ulicy ciągną się parterowe i jednopiętrowe czworaki.
Spaceruje młoda kobieta z wózkiem. Przed domami grupki staruszków,
z otwartego okna dobiega raźna, instrumentalna muzyka w estetyce
zbliżonej do disco-polo. A za zakrętem pierwsza dziś tabliczka z
muszelką (ale wcześniej szlak był dość dobrze oznakowany żółtymi
strzałkami). Droga wychodzi między pola. Po lewej dopiero wschodzi
kukurydza, po prawej żółci się i pachnie rzepak. Robi się skwar,
słońce daje czadu, na następny raz muszę się zaopatrzyć w
porządną czapkę i/lub chustkę.
Jak się człek dobrze
przypatrzy, to różne cuda może wypatrzyć. Przy
drodze rozłożyste
wierzby płaczące. A
na grubaśnej rososze, powyżej wysokości człowieka wyrosła...
porzeczka. Owoce w gronach jeszcze zielone, ale już duże. W takim
miejscu!
A dalej
wzdłuż godpodarstwa płot z szerokich i długich dech o kształtach
tylko w grubym przybliżeniu prostokątnych, starannie na brązowo
pomalowany. Jakże miło, poufale wygląda takie ogrodzenie!
Genius loci, niebieskoskóry jak... Kriszna |
Taki kamień milowy to w Polsce rarytas |
W słońcu lecz pod brzózkami,
wśród wschodzących skrzypów siadam do obiada. Brzózki wachlują
mnie od tyłu gałązkami – otwarty wiatr nie byłby tak
orzeźwiający.
Droga dochodzi do ruchliwej szosy. W domu, który wygląda na niedawno oddany do użytku (świeże, czerwonawe pustaki, częściowo obłożony płytami ocieplenia i nieotynkowany) drugi dzień wesela – albo uroczystość komunijna: przed domem młodzi ludzie w odświętnych ubraniach, w drzwiach widać kobietę tańczącą z dziewczynką w wieku szkolnym. A ja daremnie wypatruję strzałek w prawo bądź prosto. To są właśnie uroki polskich caminos: szlak znika właśnie w miejscach, gdzie powinien być najbardziej widoczny. Zaraz, na tamtej latarni żółci się jakaś pozioma kreska... Jest!
Przed domem na huśtawce młoda
dziewczyna w bikini. A domy jakby niezmienione od stu lat: niska
elewacja, wysoki dach kryty papą, okno tuż nad krzakami, całość
jakby się zapada pod ziemię. Sklep "U Roberta"
poleca na pierwszym miejscu... leki przeciwbólowe. Dopiero potem idą
artykuły szkolne, prasa, kosmetyki... Z mapy wynika, że tu trzeba
skręcić. Strzałek czy muszelek – jak zwykle, niet. Ufam mapie,
skręcam. I zdejmę te ciemne okulary, bo może to przez nie nie
widzę znaków?
O, wyłania się totalnie
zdewastowany pałac i przyległa doń, odrestaurowana kaplica czy
maleńki kościółek z oknem w stylu mudejar!
I jak pięknie pachną te wypielęgnowane kępy białych kwiatków po obu stronach wiodącej doń alejki, ze śladami "liści palmowych".
Urocze parterowe domy z ogrodem.
Pod blokiem kapliczka – dookoła ktoś pościnał czubki drzewek,
żeby nie wzrosły wyżej niż krzyż. W chwili, gdy pisałem te
słowa, podeszło do mnie dwóch w miarę młodych ludzi, których
wygląd świadczył, że nie przywiązują doń wagi, i że życie
ich nie rozpieszczało. Na szczęście, pogodnie i życzliwie byli
usposobieni, choć najwidoczniej "pod wpływem". Zachwycili
się długością moich włosów i zdziwili, że chce mi się taki
kawał drogi iść piechotą niczym autor programu "Boso przez
świat". Miłą pogawędkę zakończyli nieśmiałą prośbą o
"50 groszy". W międzyczasie dołączył trzeci, pochmurny
– ten to dopiero miał wygląd... takiego wolałbym nie spotkać w
pustej ulicy nawet samego, a tymczasem oni trzej a ja jeden... Ale
przywitał się i dyskretnie odsunął, żeby
nie zakłócać nam rozmowy. Z maskowanym wahaniem sięgnąłem do
portfela. Chłopaki byli bardzo szczęśliwi, gdy wręczyłem im 2
złote, i zrewanżowali się wskazując mi drogę do Miedniewic (cały
czas prosto).
Na jezdni świeżutkie łaty –
że świeżutkie, wiem, bo podpisane datami! Zaledwie 3½
tygodnia temu. Kopczyk (mogiła chyba) z krzyżem. Widok tak znajomy,
a jednak niepokojący: mężczyzna kona w cierpieniu, pod nim kobieta
cierpi, na to patrząc – czy nie jest to kwintesencja mitu naszej
kultury? Tak niekwestionowanego, że nawet teraz, gdy produkujemy
dosyć dóbr, aby zapewnić dobrobyt każdemu człowiekowi, godzimy
się ze skazywaniem części społeczeństwa na nędzę, a dużej
części na wieczny niedostatek i ciężką walkę o przetrwanie?
Kolejna kapliczka. Przydrożne
krzyże i kapliczki to taka staropolska triangulacja, pokrywająca
całą sieć dróg, dróżek i drożyn jak Polska długa i szeroka (i
pewnie nie tylko Polska, może cała Europa?)
Miedniewice.
Już po 17-ej. Między nowymi domami nieogrodzona łączka, a na niej
jeden dom drewniany, jakie kiedyś się budowało. W oknie starsza
kobiecina, nie tak jeszcze stareńka jak ów dom. Główna ulica
szeroka (choć jezdnia wąska, po obu stronach trawniki) niczym
bulwar jakiś albo Prospekt Lenina. Sklep-cukiernia z pocztą w
jednym, kusi lodami, ale zdążam do kościoła z cudownym obrazem,
aby zdążyć go zobaczyć, nim trzeba będzie iść na stopa, by się
stąd wydostać (w dni świąteczne, a tym bardziej w święto żaden
autobus nie kursuje, wbrew rozkładowi w internecie) i zdążyć na
ósmą na Pragę, na przedstawienie teatru "Remus".
Klasztor i kościół Świętej Rodziny w Miedniewicach. Przed kościołem, w dawnym ogrodzie klasztornym (jak to się nazywa, otoczone krużgankami/arkadami? Pamięć mnie dziś zawodzi) trzy rzędy ławek i ten niesamowity zapach charakterystyczny dla starych kościołów. Białe tynki wszędzie odłażą – ale klasztor żyje, na swój sposób. I jest stacją pielgrzymkową – także dla tych, co w sierpniu każdego roku zmierzają do Częstochowy. A przed klasztorem kaplico-grota z zachowanym ponoć słupem stodoły sprzed wieków, na którym pobożny chłop powiesił kupiony na odpuście obrazek Św. Rodziny i zaczął cuda przezeń skutecznie wypraszać.
Do kościoła wchodzą
śnieżnobiałe "komunistki" z rodzicami. Odzywają się
organy. Na dworze wciąż śpiewają ptaki. A gdy odchodzę,
rozdzwaniają się dzwony. I słońce znów przygrzewa.
Poprzedni etap na tej trasie
Poprzedni etap na tej trasie
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz