niedziela, 24 maja 2015

Etap P3A: Niepokalanów - Miedniewice

W Zielone Świątki wyruszam z Niepokalanowa. Rzut oka na Bazylikę Mniejszą. Kawa i zmiana obuwia – w moich wspaniałych butach wędrówkowych od 3 tygodni bolała mnie kostka, nie pomagało obkładanie watą, więc wchodzą w grę tylko sandały, jeśli chcę przejść więcej niż kilometr. W obuwiu bez cholewek – nie ma problemu. Zresztą robi się upalnie.
Prosta droga do Szymanowa. Dęby. Ptaki w krzakach i drzewach. Zapachy kwiecia (bez, kalina, ...). Przy drodze wysokie zboże-samosiejka (bo na polu co innego). Idę chodnikiem przy szosie, ale ruch minimalny.


Przydrożne truskawki

Królowa w narodowych barwach
Na początku Szymanowa, jeszcze przed rzeczką, 3 dziewczyny na 2 rowerach. Czarne koszulki (jak moja), długie włosy. Akrobacja i piękny widok.


Kościół umajony
Szymanów. Z kościoła akurat wychodzą ludzie. W takim razie jest okazja, żeby rzucić okiem do wnętrza. Po lewej od ołtarza piękny posąg Dziewicy, po prawej równie piękny obraz św. Jadwigi – króla Polski ("królowa" oznaczała zaledwie żonę władcy, suweren zawsze nosił tytuł króla [rex], nawet jeśli – wyjątkowo – była nim kobieta), Nie mogę przestać fotografować. – Starczy tego! – woła do mnie od drzwi staruszek-kościelny. Chce zamykać. Pomału lecz grzecznie idę ku wyjściu. – Człowiek chce obiad zjeść – wyjaśnia z przepraszającym uśmiechem. Ja też uśmiecham się i przepraszam. 
Św. Jadwiga - król Polski
  W środku wsi kilka domków, w tym coś jakby resztka kamienicy pamiętającej lepsze czasy. Zamknięty dziś sklep mięsny o wdzięcznej nazwie "Prosiaczek" oferuje "ciasta, ciastka, swojskie wyroby". Dalej czynne okienko z lodami. Dzieci podchodzą. Młodzież stoi na rogu. Swojskie klimaty. I cały czas chór rozszczebiotanych ptaków. Mama by wiedziała, jakich.
Dalej jeszcze bardziej swojsko. Wzdłuż ulicy ciągną się parterowe i jednopiętrowe czworaki. Spaceruje młoda kobieta z wózkiem. Przed domami grupki staruszków, z otwartego okna dobiega raźna, instrumentalna muzyka w estetyce zbliżonej do disco-polo. A za zakrętem pierwsza dziś tabliczka z muszelką (ale wcześniej szlak był dość dobrze oznakowany żółtymi strzałkami). Droga wychodzi między pola. Po lewej dopiero wschodzi kukurydza, po prawej żółci się i pachnie rzepak. Robi się skwar, słońce daje czadu, na następny raz muszę się zaopatrzyć w porządną czapkę i/lub chustkę.
Jak się człek dobrze przypatrzy, to różne cuda może wypatrzyć. Przy drodze rozłożyste wierzby płaczące. A na grubaśnej rososze, powyżej wysokości człowieka wyrosła... porzeczka. Owoce w gronach jeszcze zielone, ale już duże. W takim miejscu!
A dalej wzdłuż godpodarstwa płot z szerokich i długich dech o kształtach tylko w grubym przybliżeniu prostokątnych, starannie na brązowo pomalowany. Jakże miło, poufale wygląda takie ogrodzenie!
Genius loci, niebieskoskóry jak... Kriszna

Taki kamień milowy to w Polsce rarytas
Guzów. Ponoć najstarsze w Polsce uprawy ziemniaka. I miejsce narodzenia Ogińskiego, tego od poloneza. Tego najsłynniejszego, granego chyba do dziś na każdej studniówce.
 
W słońcu lecz pod brzózkami, wśród wschodzących skrzypów siadam do obiada. Brzózki wachlują mnie od tyłu gałązkami – otwarty wiatr nie byłby tak orzeźwiający.

Droga dochodzi do ruchliwej szosy. W domu, który wygląda na niedawno oddany do użytku (świeże, czerwonawe pustaki, częściowo obłożony płytami ocieplenia i nieotynkowany) drugi dzień wesela – albo uroczystość komunijna: przed domem młodzi ludzie w odświętnych ubraniach, w drzwiach widać kobietę tańczącą z dziewczynką w wieku szkolnym. A ja daremnie wypatruję strzałek w prawo bądź prosto. To są właśnie uroki polskich caminos: szlak znika właśnie w miejscach, gdzie powinien być najbardziej widoczny. Zaraz, na tamtej latarni żółci się jakaś pozioma kreska... Jest!

Przed domem na huśtawce młoda dziewczyna w bikini. A domy jakby niezmienione od stu lat: niska elewacja, wysoki dach kryty papą, okno tuż nad krzakami, całość jakby się zapada pod ziemię. Sklep "U Roberta" poleca na pierwszym miejscu... leki przeciwbólowe. Dopiero potem idą artykuły szkolne, prasa, kosmetyki... Z mapy wynika, że tu trzeba skręcić. Strzałek czy muszelek – jak zwykle, niet. Ufam mapie, skręcam. I zdejmę te ciemne okulary, bo może to przez nie nie widzę znaków?
  O, wyłania się totalnie zdewastowany pałac i przyległa doń, odrestaurowana kaplica czy maleńki kościółek z oknem w stylu mudejar!
 I jak pięknie pachną te wypielęgnowane kępy białych kwiatków po obu stronach wiodącej doń alejki, ze śladami "liści palmowych".
 
Urocze parterowe domy z ogrodem. Pod blokiem kapliczka – dookoła ktoś pościnał czubki drzewek, żeby nie wzrosły wyżej niż krzyż. W chwili, gdy pisałem te słowa, podeszło do mnie dwóch w miarę młodych ludzi, których wygląd świadczył, że nie przywiązują doń wagi, i że życie ich nie rozpieszczało. Na szczęście, pogodnie i życzliwie byli usposobieni, choć najwidoczniej "pod wpływem". Zachwycili się długością moich włosów i zdziwili, że chce mi się taki kawał drogi iść piechotą niczym autor programu "Boso przez świat". Miłą pogawędkę zakończyli nieśmiałą prośbą o "50 groszy". W międzyczasie dołączył trzeci, pochmurny – ten to dopiero miał wygląd... takiego wolałbym nie spotkać w pustej ulicy nawet samego, a tymczasem oni trzej a ja jeden... Ale przywitał się i dyskretnie odsunął, żeby nie zakłócać nam rozmowy. Z maskowanym wahaniem sięgnąłem do portfela. Chłopaki byli bardzo szczęśliwi, gdy wręczyłem im 2 złote, i zrewanżowali się wskazując mi drogę do Miedniewic (cały czas prosto).

Na jezdni świeżutkie łaty – że świeżutkie, wiem, bo podpisane datami! Zaledwie 3½ tygodnia temu. Kopczyk (mogiła chyba) z krzyżem. Widok tak znajomy, a jednak niepokojący: mężczyzna kona w cierpieniu, pod nim kobieta cierpi, na to patrząc – czy nie jest to kwintesencja mitu naszej kultury? Tak niekwestionowanego, że nawet teraz, gdy produkujemy dosyć dóbr, aby zapewnić dobrobyt każdemu człowiekowi, godzimy się ze skazywaniem części społeczeństwa na nędzę, a dużej części na wieczny niedostatek i ciężką walkę o przetrwanie?


Kolejna kapliczka. Przydrożne krzyże i kapliczki to taka staropolska triangulacja, pokrywająca całą sieć dróg, dróżek i drożyn jak Polska długa i szeroka (i pewnie nie tylko Polska, może cała Europa?)

Miedniewice. Już po 17-ej. Między nowymi domami nieogrodzona łączka, a na niej jeden dom drewniany, jakie kiedyś się budowało. W oknie starsza kobiecina, nie tak jeszcze stareńka jak ów dom. Główna ulica szeroka (choć jezdnia wąska, po obu stronach trawniki) niczym bulwar jakiś albo Prospekt Lenina. Sklep-cukiernia z pocztą w jednym, kusi lodami, ale zdążam do kościoła z cudownym obrazem, aby zdążyć go zobaczyć, nim trzeba będzie iść na stopa, by się stąd wydostać (w dni świąteczne, a tym bardziej w święto żaden autobus nie kursuje, wbrew rozkładowi w internecie) i zdążyć na ósmą na Pragę, na przedstawienie teatru "Remus".

 Klasztor i kościół Świętej Rodziny w Miedniewicach. Przed kościołem, w dawnym ogrodzie klasztornym (jak to się nazywa, otoczone krużgankami/arkadami? Pamięć mnie dziś zawodzi) trzy rzędy ławek i ten niesamowity zapach charakterystyczny dla starych kościołów. Białe tynki wszędzie odłażą – ale klasztor żyje, na swój sposób. I jest stacją pielgrzymkową – także dla tych, co w sierpniu każdego roku zmierzają do Częstochowy. A przed klasztorem kaplico-grota z zachowanym ponoć słupem stodoły sprzed wieków, na którym pobożny chłop powiesił kupiony na odpuście obrazek Św. Rodziny i zaczął cuda przezeń skutecznie wypraszać.
 
Do kościoła wchodzą śnieżnobiałe "komunistki" z rodzicami. Odzywają się organy. Na dworze wciąż śpiewają ptaki. A gdy odchodzę, rozdzwaniają się dzwony. I słońce znów przygrzewa.

 
Poprzedni etap na tej trasie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz