piątek, 11 marca 2016

Etap P12: Dobroń - Łask

Etap zaczął się dla mnie słodko w kafejce No Stress na Łodzi Kaliskiej - naprawdę pyszna kawa, zapach i dyskretne ciepło drewna palonego w kominku. Równe szczapy poukładane pod ścianą i na metalowym, czarnym piecyku.
Wysiadam z pociągu w Dobroniu. Emocje. 13 miesięcy przerwy w moim szlaku! Mijam Dobroń Mały, zmierzam do Dużego - na drodze spory ruch. Przy drodze duże, raczej zamożne domy. I sejmik gawronów albo kawek na świerkach.

Zmierzam do miejsca, gdzie doszedłem na poprzednim etapie, i dalej prosto, ku szosie. Tam gdzieś mam znaleźć czerwony szlak do Kolumny. Tam, gdzie droga wchodzi w lasek, na drzewie kapliczka z Dziewicą, maleńka jak budka lęgowa. Tak jakby strzeże lasu i tych, którzy się weń zagłębiając, jej zawierzają. Później takich kapliczek na drzewach albo wręcz w drzewach spotykam całą serię. Miejscowa specyfika?

Dobijają się lękliwe myśli. Co zrobię? Czy je wpuszczę, dam im wiarę, nakarmię swoją energią? Czy też rozwiążę problem niewiadomego, obstawiając, że mam Najwyższego protektora? Więc nie muszą mnie przerażać ani urzędy, ani banki, ani wyjeżdżające znienacka samochody. Nie chcę lękom dawać władzy nad swoimi myślami. Nie dam sobie odebrać spokoju, będę go odciskać na ziemi każdym krokiem.

Pogoda jest łaskawa - nadal pochmurno, ale - co najważniejsze - nie pada. Ruch samochodowy coraz mniejszy, świergot ptasi coraz gęstszy, dodaje otuchy. Pielgrzym się nie daje lękom. Pielgrzym dziękuje. Bo pozwala sobie uwierzyć, że współdziała  siłami wszechświata, których nie pojmuje rozumem, ale które gdzieś schodzą się w jedną, mądrze zharmonizowaną całość. Naiwna wiara? A jednak regularność praw fizyki poruszających kosmosem, ład przyrody wyłaniający się z chaosu przemawiają za tym, że ów ukryty porządek działa, nawet jeśli trudno nam go przeniknąć umysłem czy choćby intuicją. Każdy krok niesie pokój. Bo tak wybieram.

Telefon do Babci. Udało się zacząć rozmawiać, Babcia rozmarzyła się, jak by to było pojechać do Rzymu, pozwiedzać... Potem padła mi komórka. Co mnie podkusiło, żeby jej nie podładować do pełna przez noc?!

Przeszedłszy tunelem pod szosą ekspresową, chyba zaszedłem za daleko, zagłębiając się w wieś Ldzań. Trawersuję więc leśną ścieżką tam, gdzie się spodziewam spotkać szlak, a przynajmniej dróżkę wiodącą do Kolumny, wijącą się równolegle do rzeczki. Trafiłem na ścieżkę zoraną końskimi kopytami. Kierunek taki, jak ma być. Skoro konie tędy przechodzą, to chyba dokądś prowadzi? Z końskimi śladami wróciłem na płn. stronę szosy. Teraz idę wzdłuż niej, oni tam nasypem pędzą, a ja sobie idę. Wśród rzadko rosnących, wysokich sosen wyrasta coraz więcej młodych. Na "podłodze" puszyste, żywo zielone mchy. I tylko nieco wyższe od nich jagodziny.



Las wydaje mi się dziwnie znajomy. No tak, widziałem go, choć w ogromnym pomniejszeniu, przez satelitę (w internecie) - a teraz tędy idę, 1:1!






Mnie zawsze szosy wydawały się pełne życia (ten pęd!), a lasy dookoła prawie martwe. Tymczasem prawda może być bardzo inna: życie lasu jest wszechstronne, życie szosy - pojazdów, a właściwie zamkniętych w nich ludzi - toczy się jednokierunkowo. I im szybciej się toczy, tym mniej go jest w którymkolwiek bądź miejscu. Skręciłem wzdłuż rzeki.

Gleba robi się różowawa,
mchy jaskrawo jasnozielone

Gdy szosa przycichła, zatrzymałem się na popas. Słychać koguty, sroki i leśne ćwierkacze. A w tle oczywiście odgłosy szosy ruchu szybkiego i towarowego. Kasza gryczana "bez gotowania" zdaje egzamin, mimo że można by zakwestionować wrzącość wody, którą miałem w termosie. Kasza rozkleiła się, pożywna i smaczna, tym bardziej, że dodałem podsmażoną paprykę.


Szlak czerwony się znalazł i znów zapodział, ale i tak trafiłem do Kolumny (kto pyta, nie błądzi: zapytałem dwóch chłopców idących z przeciwka). Piękna miejscowość willowo-letniskowa, pachnąca drewnianym dymem z kominków. Im która willa starsza, tym o bardziej wymyślnym kształcie. Spadziste dachy. Drewniane, nadgryzione już zębem czasu domy o lekkiej konstrukcji - tutejszy odpowiednik świdermajera. A między domami wszędzie pełno sosen, jak w Podkowie Leśnej.


Potem miasto (administracyjnie część Łasku) - dalsza część Łasku za parę kilometrów. Po drodze gościnnie otwarty olbrzymi zajazd "Jamboł" pozwala zaspokoić pilną potrzebę WC. Idę niedaleko szosy, ale ruchliwą szosą nie chcę. Gdzieś po drodze "portal" z łukowato zwieszonego drzewa, a dalej niemniej magicznie: zwykła, gruntowa droga... wyłożona dywanem!
Schodzę na nieużytki (latem zapewne łąki), gdzie napotykam wijącą się rzekę Grabię.
Mostkiem na drugą stronę, dalej... a tam mostka nie ma, tylko rozlana szeroko rzeczka dochodzi pod ogrodzone wysoką siatką gospodarstwo. Częściowo udało mi się przejść po stercie gałęzi, częściowo już zanurzonych w wodzie. Częściowo udało mi się nie skąpać!

Dalej bowiem były tylko gęste kępy traw. Szczyty co prawda suche, ale ich podłoże okazało się pod wodą. Noga się zapada, tracę równowagę. Prawą połową ciała ląduję w wodzie. Szybko się wykaraskałem, ale mokry rękaw, nogawka, kieszenie... Jednak apel o pomoc do Siły Wyższej musiał pomóc, bo mokra nogawka spodni cudem nie przylegała do ciała, a woda z kurtki nie przenikła do środka. Tyle, że stało się oczywiste, że etap zakończę w Łasku, nie idąc dalej, do Marzenina. Zresztą wkrótce się ściemni.

Wyszedłem z tej mokrej przygody bez przemarznięcia, choć termometr w mieście wskazywał +4 stopnie. Zwiedziłem kilkusetletnie miasto.
Zajrzałem do sanktuarium, gdzie 500 lat już czczona jest MB Łaska (to jest nazwa!) - akurat odbywało się wielkopostne nabożeństwo Drogi Krzyżowej.
 



Łuk chwalebny na rynku, w kształcie nawiązującym do łaskiego herbu - Korabia

Drewniany kościółek bliżej końca Łasku
Stacja daleko za miastem, pozamurowywane okna i drzwi. Zdążyłem na kilka minut przed przyjazdem pociągu. Dobra nasza (jeżdżą co godzinę)! Czyżby? Dochodzi pora, odzywa się megafon: "Pociąg z Sieradza do Łodzi w dniu dzisiejszym z przyczyn technicznych został odwołany. Za utrudnienia przepraszamy". No to ładnie! Drobne utrudnienia... Godzinę nie będę sterczał na dworze. Na szczęście, w pobliżu jest bar. Z tanią herbatą i lekko ciepłym kaloryferem. Można choć trochę podsuszyć ubranie - rękaw, nogawkę, rękawiczki.

Przy stoliku podpici znajomi barmana. Zagadnęli, a co, a skąd? Ja na to, że przywędrowałem z Dobronia. - Pieszo? - Tak. - A jaka to organizacja? (Może widzieli muszlę na moim plecaku.) No to powiedziałem, że pielgrzymka do Santiago de Compostela, tyle że własnym szlakiem. - Aha. - Nie dali po sobie poznać zdziwienia, choć miałem wrażenie, że w środku szczęki im opadły. A może nie? W końcu wiadomo, że warszawiakom różne rzeczy strzelają do głowy.


Następny etap na tej trasie

Poprzedni etap na tej trasie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz