wtorek, 16 sierpnia 2016

Etap P16: Sęk - Złoczew - Lututów: kościoły i traktory

Słonecznie, koguty pieją, szosa wchodzi w las. Przejechało parę pojazdów, a teraz droga - choć asfaltowa i powiatowa - całkiem pusta. Witajcie, drzewa! Witaj, lesie! Wchodzę na równoległą do szosy, wąziutką, mało uczęszczaną ścieżkę - chyba jagodziarską.
 


 
 Okazy natury znajduję nawet na stole na leśnym parkingu.
 
Kupka listowia obok ławki, na której usiadłem, robiła podrygi. Kret? Wąż? Żaba? Krasnoludek? Za chwilę kupka się uspokoiła, nic spod niej nie wybiegło, dopiero później, odchodząc z parkingu, niedaleko w zaroślach dostrzegłem jaszczurkę, śmigającą charakterystycznymi, krótkimi zrywami. Na ziemi porozrzucane kawałki opakowania po prezerwatywach, choć parę metrów stąd jest wielki kosz. Co ludźmi kieruje...? Chyba że dokazywali tu nocą i nie widzieli, gdzie spadają ślady ich upojnych chwil?
 
Skręciłem w leśną drogę ścinającą zakręt szosy i odkryłem gładkie piaszczyste pole. Wykarczowane i oczyszczone z karp, igliwia oraz większych kamieni, wyrównane spychaczem ale jeszcze nie zaorane. Tak się zmienia grunty leśne w rolnicze? Albo w tereny pod zabudowę. Może tu będą stawiać jakiś magazyn?
 
W Lipnie widzę kolejne czworoboczne gospodarstwo, a przed nim duży warzywnik - dorodne pomidory, żółtym płomieniem kwitnące dynie, jakaś sałata, może kalarepa, truskawki, nawet mały tunel z nieprzezroczystej folii - wszystko, czego potrzeba dla jednego gospodarstwa domowego. Jeszcze parę domów i znów las. Po prawej w oddali słychać pojedyncze wystrzały. Trochę idę drogami leśnymi. Nie są równoległe do szosy, więc  wydłużam sobie drogę, ale przynajmniej chwilami idę po miękkim gruncie i bez samochodów (nawet rzadko przejeżdżające, dają się odczuć). No i to poczucie bliskiego obcowania z przyrodą!
 

Nie mogę o tym nie wspomnieć: jeżyny w tym roku są pyszne. Myślałem, że to tylko u wujka na działce - a tymczasem tu, w lasach - tak samo! Spotykam grupę budowniczych odchodzącej w bok drogi. Wyróżnia się w niej młody geodeta (albo inżynier) - moro, zasępiona twarz, a w rękach żółty przyrząd do pomiaru długości nawierzchni. Nieco dalej drogowskaz "Strzelnica" wyjaśnia, skąd dochodziły strzały. Nade mną piętrzą się akacje-giganty. Prawie tak wysokie jak sąsiednie sosny. A tu akacja tuż przy sośnie (z metr oddalona w najszerszym miejscu) - pień wygina się, jakby chciała do niej przylgnąć. Miłość międzygatunkowa...
 
Pora na odpoczynek na skraju dróżki prowadzącej w las. Odpocząłem, posiliłem się, przebrałem. Niby teraz ciężej w plecaku, a jakoś lżej się idzie. Znów skręciwszy w lewo, przechodzę przez odnowienie leśne na dawnym zrębie zupełnym. Pod nogami grube korzenie i rzadka trawa i mchy. Między siewkami sosen, dębów i brzóz - paprocie i wrzosy.
 
I czyjaś głęboka nora. Medytacyjnym spacerkiem docieram do wsi Szklana Huta. Wg mapy, miała być za Złoczewem, ale wg Google - przed. I tak też jest. Z dala widać już ogrodzoną ekranami a mimo to bardzo głośną drogę szybkiego ruchu na Wrocław.

 Wraca z pola traktor (tak, ten co widać), wylewając po drodze z otwartej cysterny resztę gnojówki. Natomiast trawiaste - zamiast chodników - pobocza ulicy świeżo przystrzyżone. I usiane żółtymi kwiatkami podobnymi do mleczy.
Dopiero za wiaduktem szosy kończy się Szklana Huta a zaczyna Złoczew. W południe na półmetku etapu! Nieźle. Może w takim razie drugą część dnia wydłużę sobie do 15 km? Tyle mniej więcej jest (drogą) do Lututowa.
"Pod tą lipą kamień-skarb ..."
Nowoczesna uprawa fasoli w tunelu

Przy ulicy krzew podobny do akacji (robinii) ale zupełnie inne kwiaty
Do śródmieścia jeszcze szmat drogi, a wzdłuż drogi (oprócz lip) różowe koniczyny. W końcu zaczyna się gęstsza zabudowa. Kolorowo pomalowany blok, a przed nim zaparkowanych kilka rowerów różnej wielkości, a nawet hulajnoga. Żaden pojazd nie przypięty. Tutaj to ludzie czują się bezpiecznie!
Wstępuję do marketu "Mrówka" i obok, do pizzerii. Dobry wybór. Z zewnątrz wyglądała jak fast food albo typowa mordobijnia prowincjonalnych mafiozów, ale w środku piękne obrazy przywodzące na myśl Włochy pachnące słońcem, morską bryzą i znakomitymi winami. Miła pani za ladą zgadza się zrobić dla mnie taką kawę, jakiej nie ma w menu. W ogóle piękny wystrój - gdyby nie ta chłodnia z napojami pewnej firmy, w jadalni - bynajmniej nie gustowna. A co najważniejsze, jest czynna, schludna toaleta. Chce się żyć!



Złoczewski dwór (przetrwały jeszcze czworaki!) - obecnie urząd miejski. Dalej - osiedla bloków. Idę w stronę zabytkowego kościoła, nad którym krążą kraczące ptaki. Transparent, zawieszony nad jedną ze śródmiejskich uliczek, zapowiada dożynki w najbliższą niedzielę. W kościele msza pogrzebowa. Tłumek ludzi z jakiegoś powodu (nie jestem pewien, czy z powodu tłoku) klęka na zewnątrz, nie wchodzi do środka...

Sąsiadujący z klasztorem kościół sióstr kamedułek. Wystrój prosty, choć rokokowy. Czuć, że ten kościół żyje. Wibruje dobrą energią. W klasztornym parku rozłożyste jabłonie, dosłownie obsypane owocami.

Kapliczka na terenie klasztornym
W Złoczewie spędziłem mnóstwo czasu. Najpierw ta kawa (+odpoczynek+WC+mycie zębów), potem zwiedzanie kościółka, potem obiad (angielskie chips i surówka niby tylko "z kapusty pekińskiej" - było tam wszystko, i było pyszne, za jedyne 3 złote!) w jedynej chyba w mieście restauracji. Pewnie już koło czwartej a tu trza w dalszą drogę, i jest ona daleka! Pogoda w sam raz: pochmurno i ani ciepło, ani naprawdę chłodno. Ale polar mam ochotę mieć na sobie; jednak coraz chłodniej! Ponownie mijają mnie dwie piękne dziewczyny na rowerach. Teraz jadą przede mną, przez chwilę mogę nacieszyć oczy. Wyciągam nogi. Staram się iść nadal uważnie, ale tym razem raczej szybko - bo chłodno, i mam siły po posiłku. Pod każdym krokiem wyrastają mi kępki babki. Na jezdnię trzeba uważać: koła (zapewne tirów) wyżłobiły w asfalcie koleinę. Niegdysiejsza główna droga na Wrocław - po zbudowaniu drogi ekspresowej ruch tutaj umiarkowany. Mimo to, dobrze by było jakoś z niej zboczyć.
 

Zrobię małe obejście przez Uników. To tu, gdzie skręcają ciągniki z belami słomy. Widziałem już na ulicach truchła rozjechanych ptaków, ale tutaj - całkiem spory wąż ze zmiażdżoną głową i ogólnie rozpłaszczony. Aż szkoda fotografować!
Opłacało się pójść tym objazdem - tu nie tylko nie ma ruchu, ale i zbliżam się do ładnego kościoła w Unikowie, z daleka wygląda jakby stał niemal w szczerym polu. Chcę zrobić mu zdjęcie z oddali, ale właśnie w kadr mi wjeżdża traktor z roztrząsaczem obornika!
W kościele Agnus Dei, a w wiosce cisza. Pod płotami kolorowo i pachnąco od kwiatów. Takimi drogami lubię chodzić!
Dom jaki-taki, połatany, ale w ogródku feeria barw! Na balkonie następnego domu para staruszków. Dobry moment, żeby zadzwonić do Babci.
Wandalin. Kolejny widzę dom, w którym tynki odpadają, ale okna nowe. Słusznie. To bardziej niż co innego poprawia izolację cieplną.
Mijam krówki na pastwisku - tym razem zadbane, w odróżnieniu od tamtych dwóch, co widziałem wczoraj gdzieś za Pstrokoniami albo Jeziórkiem. Dzieci i młodzież w tych okolicach pozdrawiają mnie. Ja pozdrawiam starszych. Wszędzie unosi się swojska woń obornika. Nierzadko widuje się dom drewniany albo z szarych pustaków starego typu. Przed jednym z domów grządki kwiatowe podlewa dziewczynka wyglądająca na Mulatkę. Znów idę szosą. "Powiat wieruszowski, gmina Lututów".

Za wsią Kluski uderza mnie soczysta zieleń tutejszych traw. Nagle soczystsza, bujniejsza niż wcześniej.
I odpowiednio pachną. A pod lasem przemyka coś płowego, pewnie sarna. 
Imponujące okazy łąkowych pieczarek tuż przy drodze

 Przystanki autobusowe prezentują osobliwą architekturę.
Zygmuntów. Na lewo od drogi istna hiszpańska ermita.
Po prawej - sad pełen indyczek i indorów. Ciekawie podbiegają do ogrodzenia na mój widok, szczebioczą na swój sposób. Mam nadzieję, że ich tu nie głodzą. Ziemia dokładnie wyskubana, ale ptaki na zagłodzone nie wyglądają. Część wydostała się na zewnątrz, ale chodzą blisko ogrodzenia, nie przechodzą przez jezdnię.

 W Jeżopolu pytam już o kwaterę. Na razie nic z tego.
Tuż przed zachodem słońca, mijając sadzawkę i nordic-walkerki, docieram do Lututowa. Spytałem nordiczki o nocleg. Poleciły mi dwa zajazdy. Po drodze mijam dwa domy z tabliczkami "Sołtys" - każda z godłem RP i miejscowym herbem. Czyżby ta wieś miała dwóch sołtysów? Ale jeśli kiedyś było na raz dwóch papieży, a rzymską republiką rządził triumwirat, to co się dziwić? Doganiają mnie nordic-walkerki. I ich pies. Ten mały, wyskakujący z naprzeciwka ze szczekaniem, ani się waży podejść. A ten nic sobie z niego nie robi. 
W pierwszym "zajeździe" rezyduje tylko duże, kudłate psisko, a podany na afiszu telefon nie odpowiada. Ale w perspektywie ulicy widać wieżę kościoła. Może tam gdzieś ten drugi zajazd? Tymczasem znowu te równo przystrzyżone trawniczki zamiast betonowych chodników. To jest patent!


Niezwykła brama jednej z posesji w Lututowie
Zwiedzanie wsi o zmierzchu. Nad ładnym stawem o wyrównanych brzegach i wcale fantazyjnej linii brzegowej samotny wędkarz na pomoście. Po prawej stronie ulicy domki tradycyjne, przeważnie parterowe, po lewej całkiem współczesne. Za placem kościelnym zapytałem o drogę, i całe szczęście: trzeba wrócić do szosy na Wrocław.

W końcu dotarłem do stacji benzynowej i owego zajazdu. W całej wsi nie ma wody ("Pompa poszła") i dzięki temu mam nocleg pod dachem, a za darmo (na tarasie)! Tylko nie umyję głowy. Za to przestrzeni dużo, świeże powietrze, rano piękny, szeroki widok w łagodnym świetle...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz