poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Etap P15: Międzyrzecze Warty i Widawki

Na nocleg wybrałem lasek (a raczej plantację sosen) na wzniesieniu we wsi Beleń. Liczyłem, że tu będzie suszej i mniej komarów. I faktycznie: nad ranem nie było rosy! Noc względnie ciepła, mimo że niebo prawie bezchmurne. W nocy w pobliżu pojawił się dzik (nie wiem, w jakim wieku, ale wydawał charakterystyczne odgłosy) ale szybko się oddalił. O świcie, gdy wstawałem, przyfrunął i siadł na koronie drzewa na rogu lasku jakiś naprawdę wielki ptak (jastrząb? cietrzew? bażant? sowa albo puszczyk?), ale odleciał, nim się ruszyłem, by go sfotografować.
 
Walking meditation o wschodzie słońca!




 Śniadanie zaczynam od dojrzałych, przydrożnych węgierek. Wchodzę do Strońska - pieją koguty. Ćwierkają jerzyki albo jaskółki na pięciolinii drutów.
Dziś, spoglądając na wzgórza, uświadomiłem sobie, że krajobraz w końcu wyraźnie się zmienił w stosunku do tego, wśród którego zaczynałem pielgrzymkę. Wystarczy lekkie wzniesienie i już cała okolica wydaje się inna, nawet domy, choć większość ma kształty spotykane wszędzie indziej. Na szczytach dachów bociany.
Zabytkowy jesion w parku, niegdyś dworskim
 
Trzynastowieczny kościół - otwarty. Wchodzę, zwiedzam, robię zdjęcia. Do zakrystii wchodzi kościelny. Po chwili, widząc, że trzymam aparat, informuje mnie, że nie wolno fotografować. Trzeba mieć specjalną zgodę od proboszcza, a nawet od biskupa. Bo ludzie filmowali w celu włamania. Wielkodusznie jeszcze pozwala mi sfotografować niesamowity romański tympanon w przedsionku oraz kościół z zewnątrz.



 


Tymczasem już pora na śniadanie, a trudno sobie wyobrazić lepsze miejsce na posiłek niż ten park. Chyba że artystycznie zdobiony przystanek autobusowy - na takim chyba milej się czeka! Najlepiej jednak zaczynać dzień na huśtawce. Przy dźwięku dzwonów! Samochodami ludzie zjeżdżają się na mszę, choć dopiero po pół do ósmej. Dziś dzień Matki Boskiej Zielnej.

Warta pod Strońskiem
Po huśtawkowym relaksie ruszam w drogę - wcześniej niż zazwyczaj na Camino w Hiszpanii! Ale jest słońce, obłoki na błękitnym niebie, gruchają gołąbki. Droga w dół, ku Warcie. Ostra woń nadrzecznych traw i ziół. I oto jest: najpierw starorzecze, potem i płynąca rzeka we własnej osobie. Później droga znów od niej odbiega, rozdziela się, tak że nie wiadomo, którędy rzekomo miały prowadzić szlaki turystyczne. Mniejsza o to. Idąc w górę Warty na pewno trafię do dzisiejszego celu - Burzenina. Łąka teraz niższa i rzadsza, charakterystyczna dla gleb piaszczystych. Ale na niej ciekawe kwiaty, np. dziewanna, ostrożeń...

Samochodem przyjechała dziewczyna z 2 dużymi psami. Ciekawe, że większość ludzi, aby wybrać się na spacer wśród przyrody, musi mieć pretekst, towarzystwo - albo innych ludzi, albo chociaż psa. Można wtedy wytłumaczyć (przed kim?): "Wyprowadzam psa". Rzadko kto pozwoli sobie "wyprowadzić" po prostu siebie, po prostu poobcować z naturą bez pretekstu. Albo bez interakcji z kimś - choćby kimś takim jak Reks.

Od kościoła w Strońsku raz po raz dobiegają śpiewy. Szlak nordicowy wchodzi na wał przeciwpowodziowy. Lasek po lewej szeleści osikami. Jakie fajne, zaciszne poldery: polanki otoczone z trzech stron lasem, z czwartej wałem. Spędziłem trochę czasu na jednym z nich.
Znów blisko Warta. Nad Wartą para z samochodem, namiotem, grillem i wiadrami - pewnie do połowów. Dalej, nad starorzeczem, kolejne podobnie wyposażone grupki. Z wału schodzę ze szlakiem w osiedle letniskowe. W tym obejściu dzieci mają wszystko, czego dusza zapragnie: namiot, trampolinę, basen, domek na palach... Ciekawe, że dzieci tak lubią domki na wysokościach - na drzewach itp. Mamy to w genach? Czyżby to potwierdzało, że pierwotnie gatunek ludzki zamieszkiwał tereny nad wodami - tam rozsądne było umieszczanie domów na palach. W każdym razie, faktycznie, człowiek wydaje się być związany z wodą bliżej niż jakakolwiek inna małpa.
We wsi Pstrokonie pod remizą duża grupa młodzieży na coś czeka. A obok czynny sklep! Dziś na to nie liczyłem. Odnawiam zapasy jedzenia, wody (ta "pitna", której mi wieczorem nalała poproszona kobieta koło kościoła, miała bardzo niezachęcający smak), chusteczek i baterii do aparatu! Naładowanie akumulatorków starczyło na niewiele ponad jeden dzień zdjęciowy. A na deser - a co tam! - moje ulubione lody "Koktajlowe". Jak święto, to święto.

Na drodze z Pstrokoni ktoś mnie zapytał (pan koło 60-tki na rowerze, z towarzyszką w swoim wieku):
 - Dokąd idziesz, człowieku?
 - Dzisiaj do Burzenina.
 - A w ogóle?
 - Santiago de Compostela...
 - Długo to zajmie? Z miesiąc?
 - Z pół roku... - ale za chwilę wyjaśniłem, że idę etapami, co jakiś czas po kawałku.
 - Powodzenia!

Widawka
Z 15 minut później, na moście przez Widawkę, dwoje młodych. On, widząc mnie z plecakiem, pyta:
 - Z pielgrzymki?
 - Na pielgrzymkę - odpowiadam.
 - Ale to chyba nie w tę stronę: do Częstochowy?
 - Do Santiago de Compostela!
 - Chyba że tak...
Za parę minut kobieta z synkiem na rowerach. Też zapytała, dokąd to ja tak, z karimatą. Ciekawe: wygląda, że ludzie tu bardziej się interesują. Dziś zagadało mnie więcej osób niż przez poprzednie kilkanaście etapów w sumie! Żeby tak jeszcze kto zaprosił mnie na jaki podwieczorek! Ale dziś mam już prowiantu tyle, że powinno starczyć do jutra. Tylko ciepłym posiłkiem nie pogardzę, jeśli spotkam jakiś bar.

Przed wsią Antonin odbijam od szlaku szukać Warty. Najpierw jednak spotykam domostwa ukryte, niewidoczne z głównej drogi. Konie, bryczka. Uczynny gospodarz wychodzi mi naprzeciw:
 - Dzień dobry. Czegoś potrzeba?
 - Szukam dojścia do Warty.
 - Cały czas prosto.
Wytrwale brnę miedzą ku wałowi przeciwpowodziowemu. Stąd już widać rzekę. Trzeba się przypatrzeć, żeby zauważyć, iż rzeczywiście jest wartka. Dziki brzeg. Tylko akurat słońce się skryło. Chyba jednak mnie to nie zniechęci! Zresztą, gdy już się zdecydowałem na kąpiel, słońce znów na zachętę się wychyliło i świeciło mniej więcej tyle czasu, ile się pluskałem.

Przebyłem Wartę w bród - tam i z powrotem. Najtrudniejsze były pierwsze chwile, bo okazało się, że akurat tam, gdzie zszedłem do wody, prawie tuż przy brzegu był nurt.
Pomagałem sobie łapiąc się za konary powalonej wierzby, pod którą była moja "kąpalnia". Potem ubrałem się, założyłem nawet polar, ale i tak zrobiło się jakoś zimno. Może długie spodnie i opaska na głowę? Póki co, idę - wzdłuż wału w kierunku Strumian. Chyba zanosi się na zmianę pogody: chmurzy się coraz gęściej. Godzina przyjemnie wczesna - dopiero pół do drugiej.


Strumiany. Eleganckie domki jednorodzinne i ośrodki wypoczynkowe, boiska... Wreszcie bar - wraz z odpowiednimi zapachami. Skusiła mnie nazwa "tortilla wegetariańska". Okazało się, że to raczej wrap, ale przynajmniej uzupełni się trochę dietę świeżymi warzywkami. Plus bardzo tanie frytki. I WC. Chmury znów się rozwiały i znów jaskrawe słońce - właśnie takie, jakie kojarzy mi się z letniskami. Jest nawet kawa z ekspresu, ale coś mi mówi, żeby tu nie brać.

Za mostem na Warcie jest Burzenin.




To się nazywa solidarność!



 
Na rynku znalazłem to, co lubię - kawę z mlekiem, z ekspresu. Pierwsze podanie - falstart. Ewidentnie kwaśna - tak kwaśnej jeszcze nigdy nie spotkałem. Informuję o tym piękność za ladą. Oferuje, że zrobi mi nową.

Bierze świeże mleko, może i wypłukała filtr ekspresu - i faktycznie. Druga kawa jest taka jak trzeba: gorzko-słodka, i to wcale aromatyczna. Tylko pianki nie da się uniknąć - maszyna nie potrafi inaczej. Wpatruję się w ozdobny, kremowy dom na rogu ul. Złoczewskiej, którą za chwilę wyjdę z miasteczka.

Otworzyłem przestrzeń: po mnie w lodziarni robi się ruch! Jest nawet jakiś rasowy wędrowiec na dwóch kółkach. Posila się lodami i już odprowadza swego szczupłego rumaka - kolarzówkę.
Jestem zmęczony, ale godzina tak wczesna, że rozum mówi: idź dalej, skorzystaj z okazji. Po tej kawie pewnie pójdę. Ciekawe, jak daleko. Dobrze, że w tamtym barze skorzystałem z WC, bo tu nie ma. Wychodzę. Ciepło ale pochmurno. W taką pogodę zdecydowanie chce się iść do Santiago, zwł. po takiej kawie.

Droga lekko się wznosi. Gdzieś po drodze miała być dawna synagoga. Zapomniałem i nie zwróciłem uwagi. Nie poszedłem też zwiedzić Wapiennych Górek.

Wieś Strzałki. Rozglądam się za noclegiem - ale to trudne, gdy słońce jeszcze dość wysoko i przygrzewa, że aż rozleniwia. Jak miło, że ktoś wystawił na ulicę krzesło, i to z pluszowym siedzeniem. Chwila wytchnienia dla kręgosłupa i nóg. Kolejny miejscowy (tym razem pijany) zainteresował się, dokąd idę. Niewybrednym językiem zasugerował, że postradałem rozum. - Santiago de Compostela to w Hiszpanii - skonstatował trzeźwo. - To gdzie to...!

Znowu tu widuję domy obrośnięte dzikim winem. Dom może być w opłakanym stanie - ale wino robi swoje, bez fuszerki. Wyprzedza mnie bryczka - kilka osób młodych, całkiem młodych (dzieci) oraz nie tak młodych odbywa niedzielną przejażdżkę. Razem chyba z ośmioro - wszystko to ciągnie jeden koń-arab, ale przynajmniej nie zmuszają go do pośpiechu.

Jakoś tak bardziej fascynuje mnie wędrówka przez wsie i miasteczka niż tylko wśród przyrody - krajobraz szybciej się zmienia; każdy dom kryje jakąś ludzką historię, jakąś tajemnicę, która byłaby dla mnie zrozumiała, gdybym tylko ją poznał... Choć iść przez miasto-miasto też nie przepadam, zwł. tam, gdzie jest duży ruch kołowy albo przez bezduszne ciągi magazynów, hurtowni i warsztatów. Obszczekuje mnie swobodnie biegający, zadziorny piesek. Chronię się na zamykanym placu zabaw - akurat odpocznę bo ramiona zaczynają odmawiać mi posłuszeństwa. Naprawdę, jeśli wyjdą mi naprzeciw jakieś pokoje gościnne, jestem gotów skorzystać.

Grupa krów pomiędzy domami podchodzi do ogrodzenia i patrzy na mnie. Jedna z nich muczy jakby żałośnie. Czy znaczy to, że mam przejść na weganizm? Raz po raz spotykam gospodarstwa jeszcze zabudowane w dawnym wiejskim stylu - czworobok dookoła podwórza, od frontu dom, w głębi - stodoła. W sadach często, gęsto jabłonie dawnych polskich odmian. A tu dwie indyczki na zardzewiałym płocie. Wionie obornikiem.

W końcu (jak się później okazało, we wsi Sęk) wszedłem na jakąś nieogrodzoną i nieoznakowaną działkę - trochę las, trochę polana, a dalej pole na płaskowyżu, częściowo otoczone lasem, w oddali gospodarstwo - idealne miejsce na odpoczynek, a później na nocleg. Tylko co ja będę robił do zmierzchu? Nie miałem innego pomysłu, jak cały czas iść przed siebie A czuję, że na dzisiaj przeszedłem już aż nadto. Jest pogodne popołudnie - można pokontemplować krajobraz i ten spokój. Można też pośpiewać - choć wtedy może tu ktoś przyjść. Nie szkodzi, w razie czego później przeniosę się do innego lasku.

To był dobry pomysł. I dobrze, że zacząłem od pieśni z głębokim, mocnym rytmem, "Olin Yollitztli". Dzięki niej odnalazłem moc, utorowała drogę następnym, wszystkim takim serdecznym. A słońce w końcu zaszło za drzewa. Zostanę na noc, ale na razie spacer po okolicy, a potem kolacja.

Nocleg bardzo miły, pod szerokim niebem i kołderką chmur, spokojny. Nawet mrówki - tak jak prosiłem - mnie nie niepokoiły (dopiero rano pierwsze się pojawiły na karimacie). Nocą znów słyszałem dziki, ale tylko przez chwilę. Obudziłem się po drugiej, wśród ciemnej nocy. Było mi ciepło i już nie chciało mi się spać. Przeszedłem się chwilę, zrobiłem siku, położyłem się znowu... i spałem aż do siódmej! A rano słonecznie, znowu bez rosy (w końcu ją wykryłem, ale... tylko na plecaku!), kołderka z chmur w ciągu godziny się rozwiała albo wyparowała. Ubrałem się bez pośpiechu, chwila ćwiczeń taiji, śniadanko - i naprzód, przygodo! Jak dobrze, że spotyka się takie miejsca jak to, w którym spędziłem wczorajszy wieczór i noc!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz