środa, 17 sierpnia 2016

Etap P17: Lututów - Wieruszów: lasy i ciche wsie


Przestrzeni dużo, świeże powietrze, rano piękny, szeroki widok w łagodnym świetle (zob. niżej)... I śniadanie jak należy, przy stole. Na stacji benzynowej vis a vis, mimo braku wody, kawa jest. Z mufinką w promocyjnej cenie. A karmią tu nie tylko ciało: dwie młode sprzedawczynie w dobrych nastrojach, słyszałem część rozmowy telefonicznej jednej z nich - pełnej humoru i życzliwego podejścia do życia. A perfect morning!

Jeszcze i zęby umyję, bo woda nadal ciurka. Tylko widzę w lustrze, że jakieś meszki (oby nie pluskwy!) pożarły mi twarz, jak niegdyś w La Linea.
 

Teraz dylemat: czy iść prosto, na Wrocław i Wieruszów (ale szosą, choćby i mało uczęszczaną), czy na około, przez wsie? Po krótkim zastanowieniu, wybieram drogę mniej uczęszczaną. A więc skręt do wsi Piaski.


Gdy oglądam się za siebie, widzę majestatyczną sylwetkę kościoła w Lututowie - czarna na tle wznoszącego się słońca. A słońce jest przepiękne tego ranka, niemal bez ani jednej chmurki.


Tą drogą też coś jeździ, ale rzadziej. I tak miło iść w zaciszu między domami, słyszeć głównie gdakanie kur oraz świergoty wróbli i jaskółek. W wielu ogródkach starannie przystrzyżona trawa, elegancko wymodelowane iglaki, wypieszczone skalniaki. Można spotkać nawet skrzata...


Przy krzyżu skręcam na Augustynów, tędy będzie ciut bliżej. Sycę oczy bujnymi słonecznikami w obejściu a uszy - chwilami głębokiej ciszy między poszczekiwaniem psów i gdakaniem.

Dwie generacje domów drewnianych. Wiatr zupełnie ustał, a słońce coraz wyżej.
Za Augustynowem las. Zatrzymał się życzliwy kierowca:
 - Zabrać cię?
 - Nie, dziękuję.
 - A dokąd idziesz?
 - Dzisiaj do Wieruszowa, a w ogóle to do Santiago de Compostela.
Nie okazał zdziwienia, pokiwał głową jakby ze zrozumieniem, pojechał w swoją stronę.

Pogoda jak marzenie. Tuż przy drodze "ambona" - miejsce w sam raz na kolejny odpoczynek. Dwie panie na rowerach, obie w różowych bluzkach i czarnych spodniach, jadą tam, a po chwili z powrotem.
 - Dobrze pan wszystko widzi! - wołają do mnie, w górę. Obserwacja stąd faktycznie dobra. I jest tu naprawdę cisza, aż słychać huk (!) lasu w bliżej nieokreślonej dali. Co to za dźwięk? Zmasowane brzęczenie owadów, suma wielu powiewów wiatru czy krew w moich uszach?
Mogę iść dalej. Tak medytacyjnie, jak się tylko da. Jak to było? "Hearing wide open. Soften your face, soften all of yourself. Every breath - welcoming the Life Force: in... - out..." (Amit Carmeli).

Ktoś wyrzucił z samochodu (albo samo wypadło) cały karton pianek w czekoladzie. Wyglądają dobrze. Większość będzie dla mrówek, ale i ja uzupełnię swój prowiant!
Za lasem wieś Rybka, wg mapy Lututowska. Zachmurzyło się i zaczyna trochę wiać. Ów stłumiony huk zza lasu to mogła też być betoniarka chodząca we wsi. Milczące dotąd trzy psy, trzymane tu w klatkach na podwórzu, rozszczekują się na mój widok. W obejściu kobieta na kogoś pokrzykuje, pewnie na małe dzieci. Spostrzega mnie:
 - O, idzie pan ze śpiworem! Zaro cię weźmie, jak nie będziesz grzeczny. Zbiera pan takie dzieci?
 - Nie zbieram. Jak dorośnie, sam będzie wędrować.
Czyżbym niechcący rzucił klątwę, nadał bieg czyjemuś przeznaczeniu?


 
Ten ptak na uwięzi to... latawiec nad jednym z domków

Takiej kapliczki jak tutejsza jeszcze nie spotkałem. Przez oba przezroczyste okienka po bokach widać takie same matki boskie częstochowskie w złocistych sukienkach. Zasadzone przed kapliczką kwiaty - jak żywe. We wsi spokój a otacza ją ciemny bór.
Idę naprzód. Spod ulicznego krawężnika wychylają się kępki rumianku. Uprawiam slalom między przebijającymi się przez trotuar kępkami trawy. A tu przebija się nawet akacja. Nikt im nie przeszkadza rosnąć.


Las za Rybką suchszy, pełen jałowców na wydmowym podłożu. Pora na małe co nieco.


Piknik na skraju drogi. Do pianek "Żubr", już z grubsza odgazowany, orzeźwiająco gorzki. Ale zmula. Wino podnosi pielgrzyma na siłach, piwo rozleniwia, wyłącza z akcji. Więcej się nie skuszę, nawet za darmo. Przez czas mojego postoju akurat przygrzewało słoneczko. Plaża.

W lesie znowu ścinka drzew. Wystawili tabliczkę - zakaz wstępu, coraz to odzywa się piła motorowa.

Ostrówek wita mnie rozległym cmentarzem. Znów jest ciepło, ale bez przesady - słońce przez chmury i lekki wiaterek. Cisza, nie licząc tego traktorka i stukania grabarzy metalowymi narzędziami o ziemię. Ogłoszenie o pracy przy produkcji palet: oferują wysokie wynagrodzenie (!) i... "gratyfikację dojazdu do pracy (powyżej 2 osób)".


Niesamowity etap: same ciche wsie, przeplatane lasami. A tak niedaleko stąd do dawnej (i niewiele dalej do obecnej) szosy przelotowej! Idę chodnikiem z małych, kwadratowych płyt betonowych. Takie w PRL-u dominowały, tyle że dwa razy większe z każdego boku. Para młodych (I mean, młodych!) motocyklistów szykuje się do drogi. Odjeżdżają na jednym Komarku. I oto dochodzę do tych rozstajów, gdzie mam skręcić na Wieruszów. Dzieli mnie od niego jedynie 17 km!

Ludzie mają swoje codzienne rytuały, dzięki którym życie jest znośniejsze i bardziej przewidywalne. Typowym rytuałem ludzi pracy w Polsce (i nie tylko) jest wypicie sobie piwka po pracy. Taki relaks instant. Ale piwko otępia, sprawia, że człowiek godzi się na rzeczy, na które nie godzi się godzić...

W sklepie uzupełniam prowiant, upewniam się, że baru tu nigdzie nie ma, i ruszam w pozostałą część trasy, bacznie wypatrując właściwej drogi. Za wsią znów las - i ciągle jest to kraina akacji! Jeśli nie w najwyższym piętrze, to przynajmniej w podszycie, wzdłuż drogi. Czuję, że dziś słońce mi bardzo "wzięło" twarz, mimo że ją nasmarowałem (a może właśnie dlatego?) a słońce prześwieca tylko zza chmur przez większość dnia.

Krajobraz robi się bardziej podmokły - albo to tylko wrażenie, bo po obu stronach drogi rowy melioracyjne, porosłe sitowiem i bujnymi ziołami. Kolejny przystanek przy piaszczystym uroczysku - dole w lesie, nieopodal drogi. Słucham cię, lesie, o czym szumisz? O czym mówicie, drzewa zgromadzone dookoła niczym na naradzie?

Zaczynają się Galewice. Wtem, na prostej i niezbyt ruchliwej ulicy przejechał samochód, jego pęd wzniecił wiatr, i z tym wiatrem "buch!" coś mi wpadło w oko. Zabolało tak ostro, że bałem się, czy to nie osa albo ostry kamyk. Poprosiłem Górę o pomoc. Na przystanku lusterko do ręki, chusteczka - jest! Okazało się, że to tylko maleńka muszka. A uderzenie było takie, jakby... Już po wszystkim. Ale nie znasz dnia ani godziny!

Przy tej drodze wiele wiśni z owocami, których nikt nie zerwał (podobnie jak gdzie indziej - jeszcze więcej jabłoni). Zostaną na zimę dla ptaków. A ja posiliłem się jogurtem wiśniowym ze sklepu i dowiedziałem się, że tu też nie przetrwał żaden zakład gastronomiczny. A także, iż jeden emeryt stąd codziennie jeździ na rowerze aż do Wielunia i z powrotem, a teraz właśnie pojechał z grupą aż do Hiszpanii. Kto wie, może na Camino?

Centrum Galewic.
 
Kościół, zabytkowy park Czapskich z pałacykiem (dziś przedszkole gminne) i pomnikowymi... akacjami. Jest odświeżający mikroklimat. Na ulicy artystyczne, nowe kapliczki, przed remizą posąg św. Floriana, na kościele plakat w czarnej tonacji, upominający, że "konkubinat to grzech"! W Galewicach ewidentnie rządzi ksiądz.

Mijam setną chyba jabłoń pełną owoców - i z licznymi owocami na ziemi, których nikt nie zbiera. Żal serce ściska. Od czasu rosyjskiego embarga mamy w Polsce nadmiar jabłek - szkoda, że nie robią z nich choćby dżemów i powideł. Co z tego, że najlepsze na świecie? Inne kraje chyba o tym nie wiedzą! (Chyba, że wiedzą, że nasi sadownicy nader często przedawkowują pestycydy?) Sprowadzają droższe z Nowej Zelandii czy Chile, a tu gniją pod drzewami...
 Mógłbym choć wprowadzić więcej tych owoców do własnej kuchni! Przecież naleśniki z jabłkiem, jabłka w cieście, szarlotka, nawet zupa owocowa są pyszne! Nie mówiąc o tym, że to najlepszy dodatek do kaszy jaglanej.
 
Z Galewic do Wieruszowa wiedzie już regularna szosa, równie ruchliwa jak ta główna, wrocławska. A to całe 10 kilometrów do przejścia! I znowu wszechobecna woń obornika albo gnojowicy. Znowu mi się uregulowało wyczucie czasu: zastanawiam się, która to może być, kalkuluję i mówię sobie: piąta piętnaście. Wyjmuję i włączam komórkę, sięgam po okulary, patrzę - a tu faktycznie: 17:15!

We wsi Osowa jest wyznaczona, równiutko wyasfaltowana i oznakowana odblaskami ścieżka rowerowa!
W tej stronie starsi ludzie nie odpowiadają na moje pozdrowienie, tylko dalej się wpatrują z nieprzeniknioną twarzą. Za to młódź ciągle jeszcze pozdrawia. Domy - jak gdzie indziej: jedne zadbane, wręcz wymuskane, inne - nie za bardzo. Ale tu i ówdzie rasowa wiejska chałupa. A ten dom wygląda mi na cygański: ciekawe kolumienki, ale elewacje fatalnie zaniedbane, na tarasie rozmaite przedmioty, jakieś buty - za to drzwi eleganckie, pierwsza klasa.

Ostatnie kilka km przed Wieruszowem to znów las. Znowu zbaczam w leśną drogę i czuję, że przydałoby się udać za większe drzewo. Udało się. Moje pierwsze w tym roku wypróżnienie w lesie. Rzadka, prześwietlona sośnina na piaskach, pełna mchu i niskich wrzosów. Idę w stronę słońca, na szczęście stale są jakieś leśne drogi prawie równoległe do szosy. Bór przechodzi w ciemniejszy las mieszany, z paprociami. A na polanie - poletko kukurydzy. Ciekawe, kto je tak zamaskował.

Tutaj w runie leśnym borówki brusznice. Stąpam po miękkich kobiercach mchów w różnych odcieniach zieleni. Słychać już coraz donośniej szum Wielkiej Drogi. Wreszcie wyplątuję się z lasu u zbiegu obu szós. Rozjazdy z szerokim rondem, zbudowane wg europejskich standardów. Uff, dojazd do drogi ekspresowej i wysoki wiadukt bez chodnika pokonany. Słońce skryło się za borem. Przede mną wznoszą się wysokie kominy, a między nimi instalacje, jakby rafinerii nafty. Z ogrodzonej ekranami szosy ewakuowałem się pomarańczowymi drzwiami z napisem "Wyjście ewakuacyjne". Stąd już da się trawniczkiem do zwykłej uliczki, a potem przez rondo w kierunku centrum Wieruszowa. Na razie jednak znowu trafiłem na zamożne przedmieście: Pieczyska. Na granicy W. zagroda z końmi. Zachowują się, jakby koniecznie chciały być sfotografowane. Już nie to światło, koniki!

Miasto dorównuje wielkością co najmniej Rawie Mazowieckiej. Może więc znajdzie się jakiś ciepły posiłek? I oczywiście nocleg. W jego poszukiwaniu błąkam się po mieście. W aptece dali mi cynk, że znajdę go w hoteliku "U Kasi". Słońce już całkiem zaszło, natomiast księżyc właśnie dziś w pełni!

Przed nowym kościołem

Im bliżej rynku, tym bardziej uroczo miasto się prezentuje. Jednopiętrowe domy, zrośnięte ze sobą przy zakręcającej ulicy... Pierwszy lokal z ciepłą strawą (choć chyba właśnie zamykany): "Kebab 44". U Kasi ciemnica. Dzwonię - "Na dziś brak wolnych miejsc". Czyżby? Pozostaje motel przy szosie. Po drodze jest klasztor oo. paulinów. Zadzwoniłem nieśmiało raz - coś tam się ruszało w środku, ale nikt nie podszedł. Wstydziłem się dzwonić ponownie. A nuż już śpią? W końcu docieram do motelu "Es" przy szosie. Miejsce jest, ale za 65 zł. Dobrze, że zaoszczędziłem w poprzednie noce. Miękkie, ciepłe łóżko, a co najważniejsze - przedtem ciepły prysznic! A rano moja wymarzona jajecznica.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz