sobota, 11 czerwca 2022

Etap P13C: Skarszewek Kolonia/Kalisz - Skalmierzyce

 .

Zaskakuje mnie widok (nocą niewidocznego) starego dworku albo pensjonatu. - Be…, me… (kozy i owce). Do tego szczebiot wielu ptaków, a pogoda jak marzenie. Myślałem, że nocowałem o godzinę drogi przed Kaliszem. Myliłem się. Sto metrów dalej już tablica „Kalisz”. Dostatnie obejścia, porządne, nowoczesne domy z ogrodem. Widzę, że to, co nazwałem „ogródkiem japońskim”, jest tutaj modne, wielokrotnie powielane. Jak też wysoko zwieńczone domy parterowe. Entuzjastyczne gruchanie dzikich gołębi, śpiew kosa, cudna woń jaśminów.

Z ul. Długiej w ruchliwą Stawiszyńską i zaraz na drugą stronę, w kolejną cichą uliczkę wśród domów jednorodzinnych, które też są w Kaliszu szczególnie duże. Nowoczesny kościół NMP Królowej Polski otwarty, słychać szept od strony konfesjonału. A co tu robi krzyż świętego Jerzego w wersji jak na fladze Gruzji?


Spacerową aż do Wału Bernardyńskiego nad jedną z odnóg rzeki Prosny. Pięknie poprowadzony ;) ten szlak! 



Jest „Orlen” – jest kawa? A guzik! Awaria systemu i nic nie sprzedają przez najbliższe dwie godzinki. Jak Źródełko chce mnie trzymać bez kawy, to sposób znajdzie. Już o dziesiątej rano żar z nieba. Co będzie dalej? 

Przekroczywszy Prosnę, zwiedzam stary Kalisz. Trochę mi zajęło dotarcie do (i zauważenie) pozostałości murów miejskich i tego, co zbudowano na miejscu okazałego niegdyś zamku (szkoła i poczta).

Pomnik katyński przy Sanktuarium Serca Jezusa Miłosiernego

Jedno z zachowanych podwórek


Uliczna wymienialnia książek i druków ulotnych

Wspomnienie po zamku, warowni Kazimierza Wielkiego




Na rynku w południe wysłuchuję majestatycznego hejnału Kalisza. „Lodziarnia „Roberto” kusi hasłem „Smaki dzieciństwa”. Życzę sobie niemożliwego – kremu sułtańskiego (kto pamięta, co to było?). Ależ owszem, da się, muszę tylko powiedzieć, jakie składniki w tym mają być. No to pozwolę sobie na tę odrobinę szaleństwa: mam słabość i uszanowanie dla ludzi, z którymi można negocjować zamówienie spoza menu. Na powietrzu mogę wsłuchać się we w miarę zaciszną akustykę rynku, poczuć wiaterek na plecach i popatrzeć się na ludzi.


W XVI-wiecznym kościele św. Wojciecha i Stanisława drzwi otwarte tylko do przedsionka, ale za to z sufitu płynie muzyka organowa. W barokowym kościele Wniebowzięcia NMP właśnie kończy się msza i trafiam akurat na… błogosławieństwo pielgrzymów. Do Domu Pielgrzyma im. Św. Józefa zajrzałem, pieczątkę dostałem, nic więcej nie powiem.


Jedna z witryn sklepowych


Z plakatów dowiaduję się, że właśnie dziś jest święto miasta Kalisza. To się nazywa prowadzenie: przybyłem do najstarszego ponoć miasta w Polsce dokładnie w dniu jego święta! Modernistyczny kościół Opatrzności Bożej – obok niemal równie okazała i podobnie stylowa kwiaciarnia oraz fontanna nawilżająca powietrze. W taki dzień jak dzisiaj – bardzo potrzebna.


Kaliski dom Mondriana
(żart)

Osiedle Bogumiła i Barbary – dużo zieleni i przestrzeni. Ośrodek zdrowia nazywa się „Kaliniec” („Doktory jadą! Ratuj się, kto może!”). A po drugiej stronie ulicy Młynarskiej budko-bary: nieapetyczny wietnamczyk oraz coś, co skusiło mnie samą nazwą: „Fitlandia”. Biorę zupę dnia – chłodnik o ciekawym i zacnym smaku.

Kogo lub co, Waszym zdaniem, upamiętnia
ta rzeźba niedaleko dworca?

W galerii „Amber”, w kawiarni sieci „Sowa” dalszy ciąg mojej rozpusty. Ceny ostro poszły w górę (25-50%), ale wraz z cenami podniosła się i jakość: tak smacznej (i mocnej) kawy nie piłem u Sowy nigdy. Może też nie jadłem tak dużej kuli rumowej (niegdyś specjalność tej sieci, w Warszawie już od paru lat wcale ich nie można było dostać). Tylko ten widok vis-a-vis na kantor i pralnię… Dopiero teraz zauważyłem unoszącego się w powietrzu w stronę lady dinozaura. Po kilku minutach odfruwa wraz z rodzinką (ludzką). To, zdaje się, efekt lansowania najnowszego filmu z serii „Jurassic Park”.

Nogi mogą odpocząć. Wcale nie chce mi się stąd odchodzić, ale Nowe Skalmierzyce wołają (bo już przecież nie Ostrów Wielkopolski). Teraz idę w stronę słońca, coraz niższego, bardziej złocistego… i gorętszego. Niestety, coś mi w stopie napuchło i pobolewa przy każdym kroku; stawiam stopę trochę bokiem, by uniknąć bólu. I staram się nic sobie nie robić z częstego śmigania samochodów, bo idę chodnikiem ul. Wrocławskiej – jednej z głównych arterii Kalisza. Wiatr z południo-południo-wschodu, czyli prosto we mnie, orzeźwia.

Reklama inna niż wszystkie.


W końcu kończy się Kalisz a zaczynają Nowe Skalmierzyce. Przekraczam dawną granicę rosyjsko-pruską, obrazowo oznaczoną posterunkami wartowników. Na tablicy cytat:

Dziwną granicą była granica prusko-rosyjska. Prawie na całej długości prowadziła ona przez lasy i pola odwiecznej ziemi polskiej. Po jednej i drugiej stronie te same krajobrazy, ten sam naród polski, te same wierzenia religijne, te same obrzędy i podania, te same pieśni i pioseneczki śpiewane przy kołyskach dziecięcych, przy ceremoniach weselnych i przy mogiłach zmarłych. Po ścianach wisiały te same obrazy świętych, te same portrety królów, wodzów, poetów i pisarzy. Często chłopi w czasie prac polowych i co z pruskiej jak i rosyjskiej strony odpoczywali sobie na granicy prowadząc przyjacielskie rozmowy, częstując się machorką i papierosami. Czasem na granicy dochodziło do małej sprzeczki między chłopami, który z „miłościwie panujących” jest gorszym wrogiem, ale w końcu godzili się na to, że obaj są diabła warci.

Bogusław Molenda





W podwórzu starej kamienicy szereg garaży czy może czworaków. Przed nimi dziecko na rowerze – jakże znajome (sprzed lat) klimaty!



Po szóstej wciąż ciepło. W sklepie pytam o kwatery. Dostaję cynk, że jak się idzie na Ostrów – może w zajeździe „Osada” w Skalmierzycach znajdę miejsce. Wieczór jeszcze młody, ja jeszcze mam siły, mogę iść. I chyba to najlepsze wyjście.




Daremnie dzwoniłem na plebanię, ale znalazłem wieżę innego kościoła – Sanktuarium Cudu Eucharystycznego. Tam też nikogo nie zastałem, ale przyszło mi obejść koło, żeby wrócić do głównej drogi. Tak więc znowu znalazłem się przy tamtej plebanii, zadzwoniłem jeszcze raz – tym razem ksiądz otworzył. Chętnie podstemplował mi paszport pielgrzyma. Noclegiem nie mógł służyć (mając już komplet gości, w tym z Ukrainy). Ale podarował mi broszurki o owym Sanktuarium i wyjaśniające, na czym ów cud polegał, oraz co dzieje się na niewidzialnym planie w trakcie mszy świętej (według mistyczki Cataliny). A iść mam do Skalmierzyc (tych starych). Może tam będzie miejsce u księdza (jak nie w zajeździe po drodze).



W Skalmierzycach piękne sanktuarium i grobowiec fundatorów. Plebania też odnowiona i elegancka. Dzwonię, do drzwi podchodzi jakaś starsza kobieta. Nawet nie otwiera, rozmawia ze mną przez szybę. Potwierdza się, że i bardziej wypasiona parafia, tym mniejsze szanse na nocleg. Pomimo, że jest tu nawet słupek milowy Camino <fot.> (swoją drogą, ciekawe, którego szlaku)… 


Mam ochotę się rozłożyć na nocleg pod tym słupkiem. Ale chyba nie będę taki… Tuż przed kościołem był ładny park ze starymi drzewami i pasem przystrzyżonej trawy, choć ogólnie wygląda na półdziki. Zachód słońca niezadługo, chyba mógłbym się tam gdzieś dyskretnie ulokować. 

Pod otwartym bankiem pytam Ukrainki. Mówią mi:

– Jest hostel, Ostrowska 103. Nie, 104. Tylko nie wiadomo, czy mają miejsca.


To na końcu wsi, ale drałuję. Pod 104 nie ma żadnego oznaczenia, a na dzwonek nikt nie odpowiada, i nie pali się żadne światło. A 103… to opuszczona chałupa z na wpół rozwalonymi drzwiami. Może po ukraińsku „hostel” znaczy: squat? Ale ja już upatrzyłem sobie dwa inne miejsca: albo ten rozległy park z drugiej strony kościoła (choć może był prywatny), albo osłonięte podium czy trampolina na terenie remizy strażackiej. Brama na oścież, w budynku ani śladu życia. Może dlatego, że dziś sobota... Miejsce wydawałoby się niezłe, w razie deszczu blisko jest daszek…



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz