piątek, 10 czerwca 2022

Etap P12C: Ceków Kol. - Młynisko - Skarszewek Kol.



Budzę się przy rżeniu koni. W agroturystyce sprzed roku nie było miejsc, więc zarezerwowałem nocleg w pobliskim Cekowie, w ośrodku jeździeckim. Dotarłem tu wczoraj z przygodami, długo kontemplując dworzec autobusowy w Kaliszu (rozkład się zmienił, ale prywatny przewoźnik nie uznał za stosowne zaktualizować go na dworcu; na szczęście, gospodyni uspokoiła mnie, że w najgorszym razie zabierze mnie stamtąd, jak będzie wracać z bankietu w Kaliszu), ale także sesję zdjęciową najszczuplejszej chyba dziewczyny, jaką w życiu widziałem (lalka Barbie może mieć kompleksy).

 Z rana pochmurno i wietrznie, przez chwilę nawet popadało, chyba więc plecak będzie lżejszy niż zapowiadał to wczorajszy upał.

Elewacja gmachu publicznego w Cekowie, chyba szkoły




Do Kosmowa droga między domami, łąką i polem – upojny zapach świeżego zboża, miejscami mieszają się weń inne wonie. Zielone pola rozweselają się ciepłą barwą maków o wielkich płatkach. Odszedłszy nieco od swojego szlaku, zwiedzam w Kosmowie drewniany pachnący kościółek. Drzwi na zakrystię przyjaźnie otwarte. Jeszcze wieje, ale robi się ciepło. Szczebioczą skowronki i inne ptaszki.


 Godzina 12. Medytacja pod grubą wierzbą – potrzebny wypoczynek dla pleców i dla ducha.


„Karczma Kaliska” przy zbiegu dróg nie jest gospodą z wyszynkiem, tylko obiektem agroturystycznym, organizującym inscenizacje historyczne. Właściciel powiedział, że niestety nie dostanę ciepłego posiłku, bo kuchnia działa dopiero wieczorem, ale za to wręczył mi słoik zupy pomidorowej, wyłącznie z własnych warzyw, oprowadził mnie i poczęstował herbatą z miętą z własnego ogrodu oraz ciastem z rabarbarem – też własnym. Pokrzepiony tymi darami i ciekawą rozmową, ruszam dalej szlakiem rowerowym. Dochodzę do asfaltowej drogi, której wcale nie ma na mojej mapie – albo zaszedłem już dużo dalej. Ogródek w stylu japońskim, pani fantazyjnie przycina miniaturowe drzewka na wysepkach białego żwirku. Okazuje się, że to już Morawin.

Próżno próbowałem dojść do tego miejsca, co w zeszłym roku. Pobłądziłem, i to ze dwa razy. Grunt, że doszedłem do tej samej miejscowości, co wtedy. A teraz, już bez detours, prosto według szlaku naniesionego na tę nową, dokładniejszą mapę – na Kamień, Dębe i Kalisz. Droga przez las. Koncert na wiele ptasich głosów. Koło mnie z zarośli wyskoczył zając i przegalopował na drugą stronę drogi. Pogoda od kilku godzin – jak marzenie. Żar z nieba i trochę wietrzyku.

W Kamieniu tablica o zasługach Mieczysława Jałowieckiego, osiadłego tu ziemianina – „człowieka, który kupił dla Polski Westerplatte” oraz kilkusetletnie chyba wierzby. 


Nieco dalej jego dwór z obszernym parkiem. W domu między lasami zasięgam języka (dopiero Bystre) i proszę o wodę. Z resztą piwa bezalkoholowego i listkami mięty od gospodarza Karczmy Kaliskiej, smakuje wyśmienicie.

 Drzewo Świętej Rodziny.

Las jest piękny, śpiew ptaków też. Tylko te kilometry przedtem zaskakująco szybko mijały, teraz zaskakująco wolno. Kto powiedział, że czas (czasoprzestrzeń?) płynie jednostajnie? Lecz oto nagle już wyłania się Dębe. Na początku wsi rozległy cmentarz. Z przodu, gdzieś nieopodal, muzyka mechaniczna z mocną sekcją rytmiczną. Basy niemiłosiernie dają po uszach.

 

Krągłe baszty kościoła parafialnego pw. Zwiastowania NMP strzelają ku niebu. Dookoła parkan ze stacjami Drogi Krzyżowej, też w obłych, barokowych kształtach. Na pieczątkę załapałem się dosłownie w ostatniej chwili. Młody ksiądz zaraz wyjeżdża.

Dębe – wieś dzieci, które mówią „dzień dobry” i groźnych, wielkich psów. I bujnych polnych kwiatów. Wszystko to razem niech daje wyobrażenie tego miejsca.


Dwór, adres: Dębe 1

Nocleg umówiłem „U Janka” w Skarszewku-Kolonii – pewnie dotrę tam po dziesiątej – najwcześniejsze możliwe miejsce z tych najbliżej Kalisza. Jutro „zdobywam” najstarsze miasto Polski.

W lesie pełno akacji (Robinia pseudoacatia). Niesłychanie inwazyjny gatunek. I pomyśleć, że nie rodzimy! Uwiódł nas niewinnym kształtem listków, a przede wszystkimodurzającym zapachem białego kwiecia. Nie wiem natomiast, czym Hiszpanów uwiódł eukaliptus, który na Półwyspie Iberyjskim znalazł swą drugą ojczyznę. A ja pokrzepiam się, też z daleka pochodzącą, czekoladą 95% - prawie samo kakao.

 Po upalnym dniu wieczór chłodny jak w sierpniu. Ściemnia się, a ja ciągle w lesie, przez większość czasu zupełnie sam. Ale kolarze upewnili mnie, że kierunek dobry. Wyszedłem z lasu, zbliżam się do Pólka, pole wschodzącej kukurydzy słodkawo pachnie. Ten teren jest już na planie miasta Kalisza (na odwrocie mojej mapy powiatu). Dzwonię na nocleg, składam meldunek z trasy, niech wiedzą, że nie zaginąłem ani nie zmieniłem zamiarów.


Aleja rozłożystych wierzb, młody tata z córką na hulajnodze. Przekraczam szosę turecką – we wsi cieplej. Już tuż tuż. Za mną idą roześmiane młode dziewczyny. Idą szybciej ode mnie, choć przyspieszyłem.

Ostatnie dwieście metrów, już całkiem po zmroku, gospodarz prowadził mnie przez telefon – wypatrzył mnie z daleka. Wyjaśniłem mu charakter mojej pielgrzymki, zaprowadził mnie do dużego pokoju na cztery osoby, w tym jedno łóżko piętrowe. Oczywiste skojarzenie: albergue.

– Które miejsce?  pytam.

– A które chcesz. – wychodzi. – Dobrej nocy.

– Zaraz, a jak z kasą?

– Dobra jest… Wędrowiec, to nie trzeba…

Po wczorajszych nadzwyczajnych wydatkach, dziś dzień prezentów!


Poprzedni etap na tej trasie 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz