czwartek, 16 czerwca 2022

Etap P18C: Ruda Sułowska - Żmigród


Dzień Bożego Ciała. Szlak dalej wśród Milickich Stawów (rozlewiska Baryczy). Pogodny, cichy ranek. Ptaki jak zwykle pełne entuzjazmu. Ludzie gromadzą się przy wiatach nad stawem, by dobrze wykorzystać ten świąteczny dzień. Słońce mam z tyłu, idę w stronę Grabówki – najpierw drogą, a potem groblą oddzielającą staw hodowlany od rowu odwadniającego drogę. Słodkawo pachnie jęczmień, poprzetykany lamówką z chabrów.

. .

Drogowskazy i tablice przy bocznych dróżkach/groblach informują, że w pobliżu są zachowane dawne szlabany graniczne oraz... że wchodzić nie wolno, bo teren ochronny stawów hodowlanych.


Grabówka. Dalej mam iść szlakiem niebieskim – tym samym, co wczoraj do Sułowa. Tyle, że on zrobił wielki łuk, a ja mały (dzięki czemu, zdążyłem się przespać). Teraz droga zakręca, a szlak dalej prosto. 

A teraz do wsi Niezgoda w prawo, przez orzeźwiająco cienisty las. Jak to jest, przez całe życie żyć w Niezgodzie?

Ścieżkę poprowadzili skrajem stawów. Po mojej lewej stale coś gęga, pluska… A to duże, białe na wodzie, co od czasu podrywa się z furkotem i szybko przelatuje – to chyba łabędzie? Nie widzę wyraźnie, są daleko. 


Zmienia się podejście ludzi do ekologii i lasu. Przy ścieżce przyrodoznawczej tablica poświęcona dębom oraz ich owadzim mieszkańcom – dawniej pisanoby: szkodnikom, które należy tępić (razem z drzewami, jeśli trzeba), dziś pisze się: gatunki zagrożone, ważne dla ekosystemu.

Po nie wiem ilu kilometrach staw się kończy a szlak zakręca. Zadrzewioną aleją po północnej stronie stawu. Mija mnie grupa młodych rowerzystów – pierwsi ludzie od Grabówki, czyli od blisko dwu godzin.

We wsi Niezgoda jest pomnik, postawiony przez powojennych osadników-wypędzonych ich pobratymcom, którzy zginęli z rąk UPA w dawnej ojczyźnie – w okolicach Lwowa. Czytam znajome nazwiska.


Zaopatruję się w to, co najpotrzebniejsze: w chusteczki (od pary turystów rowerowych przed sklepem gdzie akurat trwa sjesta – a był czynny!), w wodę u sołtysiny. I już asfaltówką w las. Tu już często spotykam rowerzystów-wycieczkowiczów, zazwyczaj w „fachowych” strojach. Po długiej drodze przez las, wychodzę na asfaltówkę brzegiem Starego Stawu. Na stawie kilka (!) stad łabędzi. Na końcu stawu nawet stoi 2 fotografów z trójnogiem. Szlak skręca z asfaltu w drogę leśną. Pochmurno, choć wciąż bardzo ciepło. Od kilku godzin zanosiło się na deszcz, ale tylko „straszyło”. Teraz grzmi – w oddali, ale przede mną.





Pokropiło mnie, gdy zostawiwszy plecak pod drzewem, poszedłem zwiedzić grodzisko Żmigródek, zwane też Zapadłym Zamkiem. Niepozornie to wygląda – ot, wzgórek (granica oznaczona zaoranym półpierścieniem), na nim kilka jam w ziemi pod wielosetletnimi drzewami. Ale kiedyś mieszkali tu ludzie, i zapewne nawet skutecznie się bronili.




Zielony las. Grzmi ale nie pada. Przygotowałem sobie płaszcz przeciwdeszczowy. W końcu go zakładam, ale bardziej dla ochrony przed chłodem niż przed zmoknięciem. Grzmoty nie ustają, a tymczasem niebo się przejaśnia.


Las się skończył, zaczął się Żmigródek, a za zakrętem i mostem Żmigród, miasto pełne zieleni. Na samym wstępie witają mnie ruiny zamku/pałacu Beckendorffów, który stał jeszcze na początku XX wieku (zachowały się zdjęcia wnętrz). Dziś z pałacu zostały tylko fasady i część elewacji, bez dachu i pięter (plus rozarium z wieloma gatunkami róż, być może w miejscu dawnej oranżerii), ale działa tu kawiarnio-restauracja i informacja turystyczna, gdzie pytam o tani nocleg.

– W Żmigrodzie nie ma tanich noclegów – słyszę.



Kupiłem plan miasta. Były telefon do dwóch miejsc z mieście. Rzeczywiście, trudno je nazwać tanimi. Zarezerwowałem nocleg za 100 złotych. W „Zamkowej” wypiłem kawę i zastanawiałem się nad zupą (pomidorowa za 10 zł albo krem ze szparagów za 14). Coś ciepłego zjeść by się przydało! Sądząc jednak po smaku kawy, uznałem, że nie ma co ryzykować wydawania tych niemałych pieniędzy. Coś do przekąszenia kupiłem na orlenie.

Parkowa alejka, dzięki której do miasta nie trzeba iść szosą

Idąc przez miasto – nie wiem, kto kogo zagadnął – zapytałem dwóch miejscowych o niedrogi nocleg.

– Jak na jedną noc, to może pan się przespać u mnie – zaoferował młodszy. Trochę się bałem, bo wyglądał tak, że nie byłem pewien, czy wyjdę bez uszczerbku na ciele i dobytku. Poprosiłem o Bożą opiekę i poczułem, że mogę zaufać.

Mieszkanie na pierwszy rzut oka miało wygląd meliny, ale tylko ze względu na bałagan. Gospodarz odstąpił mi swój tapczan i poprosił o uprzątnięcie stajni Augiasza pozmywanie wszystkich naczyń w kuchni…

– ...I będziemy kwita.

Wieczór był jedną wielką imprezą, przy italo disco z telewizora. Ja większość jej spędziłem w kuchni – zmywając, gotując ziemniaki i makaron, i krojąc składniki na sałatkę. MC ją doprawił, potem ja się posiliłem, reszta poszła do lodówki, a pozostali goście raczyli się tylko piwem. Dziwne, mieszane towarzystwo, choć tylko męskie. Wyglądało to jak spotkanie kolegów szkolnych, których drogi rozeszły się w zupełnie różne strony.

Nie posiedziałem z nimi długo. Mój gospodarz (którego główne zajęcie stanowi, zdaje się, „kopanie” czegoś w rodzaju bitcoinów) sam zaproponował, żebym zrobił sobie pranie (czym prędzej wrzuciłem śpiwór, który dalibóg tego potrzebował, i oto się doczekał!) Włączył też termę, żebym mógł się wykąpać. I to jest właśnie szczególnie piękne na Camino!






17 czerwca. Żmigród jest niedużym miasteczkiem, ze śródmieściem zamkniętym w klamry dwóch mostów i stacji benzynowych „Orlen” – to takie dzisiejsze rogatki. Na uwagę zasługuje, oprócz rynku i kościoła, m. in. śródosiedlowa aleja Lipowa (naprawdę lipowa).

Ludzie dookoła w krótkich rękawkach. A ja – we wszystkim co mam i jeszcze mi nie za ciepło. Co mnie tak zmroziło? Czy śniadanie prosto z lodówki? Czy to, że zginął mi wczoraj kapelusz – zdaje się, że jeszcze przed wejściem do Żmigrodu? Czy to, że gospodarz rano jednak poprosił mnie o pieniądze – na papierosy, bo maszyna za 60 tysięcy nic przez noc nie „ukopała”? Czy to, że chce, jak będzie w Warszawie, zatrzymać się u mnie, i to na dwa, trzy dni, żeby „wszystko pozwiedzać”? Jakoś niestety wciąż nie do końca mu ufam, choć on zaufał mnie i okazał pełną gościnność. Czy to, że cały długi wieczór pili (tylko piwo, co prawda), i rzucali „mięsem” a włosy prześmiardły mi papierosami? Mnie nikt nie ubliżył, o nic się nie czepiał, a jednak gdzieś głęboko zarezonowała we mnie jakaś bolesna struna, i to niejedna.

Dopiero po uzyskaniu pieczątki od Sióstr Miłosierdzia – leciwych, ale radosnych i życzliwych – nagle zrobiło mi się ciepło. Ciekawe, prawda?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz