wtorek, 14 czerwca 2022

Etap P16C: Górka - Milicz




Rano, kiedy się już oporządziłem i byłem gotów do drogi, gospodyni zawołała mnie na kawę i pogadanie. Do kawy podała ciastka. Siedliśmy na ławko-huśtawce. Nim tam doszedłem jednak, pieski znowu mnie obszczekały, a jeden złapał mnie zębami za nogę. 

Okazało się, że pani jest Świadkiem Jehowy. Już wczoraj przemknęło mi przez myśl, że tak może być. Któż inny czyta Biblię codziennie (choć moja gospodyni miała do tego skłonność od dziecka, od katolickich czasów) i żyje nadzieją, że Bóg osobiście wszystko na tej ziemi odmieni, i kiedyś nie będzie śmierci ani chorób? Wiele z tego, jak zapatruje się na życie, jest mi bardzo bliskie, mimo że doktryna Świadków nigdy bliską mi nie była. Ta osoba nikogo nie wyklucza, nawet jeśli ma wrażenie, że na świecie jest więcej ludzi złych niż dobrych.

Pogoda niezdecydowana – słońce, chmury, porywy wiatru, wyraźnie chłodniej niż w poprzednich dniach. Tylko przed domem u gospodyni było całkiem ciepło.



Wielgie Milickie. Prezent od samego rana: przed domem wielki, kolorowy afisz „TRUSKAWKI”. Zachodzę. Za domem naszykowane całe łubianki, jedna niepełna. Dzwonię, proszę o nałożenie w moje nieduże pudełko, w którym się mieści 15 – 20 deka. Pan mi nasypał czubato, czerwonych. Otwieram portfel, pan przerywa mi gestem i mówi:

– Nie trzeba. Na zdrowie!

Piękny początek dnia. Mimo to, dziwnie się czuję. Wszystko widzę trochę inaczej [w oczach obraz mi się rozjeżdża bardziej niż zwykle]. Nie wiem, dlaczego: czy dlatego, że piesek naruszył moją cielesną nietykalność? Czy może coś „weszło” na mnie od Świadkini Jehowy? Czy dlatego, że jej słowa o tym, że świat pozostaje we władzy „wielkiego niegodziwca” podziałały na mnie jak czerwona pastylka na bohatera „Matriksu”? Czy dlatego, że Świadkowie zapowiadają zbliżanie się „wielkiego ucisku” i faktycznie pewne oznaki już dały o sobie znać w czasie pandemic emergency? Czy dlatego, że jednak wzięła ode mnie pieniądze, i policzyła sobie 50 zł, a w końcu wzięła 60, bo nie miała wydać a ja pozwoliłem jej nie iść do sąsiadki po resztę? Czuję się jakby zbrukany. Jakby odebrano mi niewinność i beztroskę, w których dotąd pielgrzymowałem. A przecież piękno, o którym marzy Świadkini Jehowy, jest obecne dookoła nawet teraz, a w żadnym miejscu tej Ziemi nie wychodzimy poza Boga. Wielka samotność jest tylko stanem umysłu, podobnie jak piekło i czyściec, w które ta pani przestała wierzyć. Nie trzeba wypierać się własnego pojmowania świata, choć afiszować swoją odmiennością – też nie.




Idę prostą drogą przez ten spokojny las i staram się na nowo uporządkować myśli, i dojść do ładu z uczuciami po tamtej mącącej wodę rozmowie. A przy okazji, dostosować ubiór do dzisiejszej dziwnej pogody: ni to ciepło, ni to chłodno, a letnio też nie.

W dawnej gajówce Henrykowice poprosiłem o wodę. Zaproponowano mi też poczęstunek – ośmieliłem się poprosić o jajecznicę, dawno o niej marzyłem. Rozmowa przy stole z gospodarzem i dwoma młodymi chłopakami, z której dowiaduję się m. in., że często tu używane jako budulec czarne kamienie to „spieki” czyli ruda żelaza. Dom poniemiecki, choć wcale tego nie widać, bo odnowiony 11 lat temu, „przed weselem córki”.


Droga skrajem lasu, od strony lasu towarzyszy jej szerokie koryto wypełnione stojącą wodą, w której rozwija się zieleń. W jezdni zaś dużo dziur, asfalt już w dużej części wypłukany. Jest cudownie zielono: zboże, zatoka wiklinowa, horyzont przysłaniają lasy – a mnie ten krajobraz wydaje się monotonny… Skowronki, szum wiatru, w oddali odgłosy szosy. Mam poczucie, że niemiecki duch te ziemie opuścił, polski jeszcze na dobre się nie zadomowił.

Droga oddaliła się od lasu i coraz częściej śmigają nią samochody. Sądząc po prędkości, właśnie odbywa się miejscowy odpowiednik Rajdu Dakar.

Po 16-tej czuję, że pora postarać się o nocleg. Udało się! Cena regularna: sto złotych, ale udało się dostać za sześćdziesiąt, i to z podwózką z centrum Milicza, bo willa jest w sąsiedniej wsi. A tymczasem już Czatkowice, nawierzchnia brukowane w kostkę – dziś już rzadkość – i to bardzo starannie, ściśle ułożoną. Sklep nieczynny. Ale we mnie (może z pomocą truskawek i czekolady?) już coś się zmieniło. Pogodziłem się z miejscem, gdzie jestem, z jednostajnością. Ze spokojem stawiam krok za krokiem. „Niech będzie pokój na ziemi. Tej ziemi”.

Przy drodze pokłosie tego, że kiedyś przejeżdżał tą drogą wśród lasu wóz albo ciągnik z ziarnem. Wzdłuż rowu zaś wyrasta młoda dębina, siewki średnie, dość duże i całkiem małe. A wszystko dąb bezszypułkowy. Są też młode drzewka wyższe już ode mnie (drągowina), jeszcze wyższe i całkiem duże, stuletnie może drzewa.

W drzwiach obiektu gastronomicznego z „usługą noclegową” nie wita mnie nikt oprócz dużego czarnego psa. W głębi widać termos z herbatą, jakieś talerze, ale nikt nie odpowiada na wołanie, a samemu się obsługiwać czy rozgaszczać w obecności tego psa – jakoś głupio. Jednak znalazła się bufetowa. Wnętrze w staropolskim stylu, jest na czym oko zawiesić. I egzotyczny szczegół: akwarium z dziesiątkami, może setkami ukwiałów! Kawkę czy herbatę? Zdrowa strona bierze górę: niech to będzie mój fajfoklok, moja tea. Róża w wazoniku, obrus też w róże, na oknie porcelanowe czajniki. 

Specjalnością zakładu są karpie i sandacze z Baryczy i Milickich Stawów. Ale ja się zadowolę herbatą.

Odtąd idzie się raźniej. Nowe małe odstępstwo od monotonii dzisiejszej trasy: czerwonym szlakiem do zabytkowego wiatraka w Duchowie – właściwie tylko nakłada się trasy, drogą też można, ale tu przez wsie spokojniej i ciekawiej. Czerwonawe pnie stuletnich jesionów, w tym obok siebie rodzic z synkiem.



Sklep w przymkniętym podwórzu wielkiego domu – niegdyś może zakładu. Ale czynny tylko do 17, a jest po 18. Przed sklepem ogromna skrzynia dorodnych czerwonych jabłek, zgodnie dokazują dzieciaki polskie i ukraińskie. To już Milicz. Ogólnie pogodne odczucie, tylko te dwa monopolowe na odcinku stu metrów to…


Zbiornik wodny na początku Milicza

Zabytkowe transformatory
zasługują na osobne opracowanie jako
szczególna dziedzina dzieł architektury

Przeszedłem przez kawał miasta, zahaczyłem o rynek i stację benzynową, znalazłem umówioną ulicę. Gospodyni zawiozła mnie do willi za miastem. Willa wymyślnie zaprojektowana, pełno dziwnych przejść, półpięter i zakamarków, i dużo przestrzeni. Śpiwora znów nie wypiorę, ale mogę korzystać z kuchni, skwapliwie korzystam. Gospodyni odjeżdża, jej mąż zostaje. Od razu mi się podoba, jest jakby z innej bajki, bardzo rzadkiej, ma w sobie coś z orientalnego mędrca. Spokojny i skromny, choć też pewny siebie.

– A dokąd to idziesz jutro, wędrowcze? – zagaił. Później podarował mi dwie mapki okolicy, ze szlakami, także pieszymi. Jedna z mapek wykonana na zamówienie moich gospodarzy, z reklamą i adresami ich firmy noclegowo-spływowej.



Kościół na placu kościelnym

Stary rynek




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz