niedziela, 4 października 2015

Etap E21: Villadangos del Páramo - San Justo de la Vega

Mój dzień! Ale o tym później.

Deszcz. Właściwie delikatny kapuśniaczek, ale wystarczy godzina czy dwie i miejsca nieosłonięte pelerynami przesiąkają do nitki, a i w te osłonięte woda się dostaje sobie znanymi sposobami. Przyroda bujna... taka jak gdziekolwiek na polskiej nizinie. I do tego pada. Jestem trochę zawiedziony: po to przyjechałem do Hiszpanii?
Grzejemy się i minimalnie podsychamy w barze przy Puente del Órbigo. Barman potwierdza wcześniejszą prognozę: to będzie trzydniówka. Nie ma więc co przeczekiwać - trzeba w dalszą drogę. Dobrze, że są choć przerwy i okresy słabej mżawki.
Puente de Órbigo - fot. Teresa
Hospital de Órbigo zaczyna się za mostem, którego poprzednika budowali Rzymianie, a w r. 456 starli się gdzieś tu w wielkiej bitwie panujący tu od niedawna Swebowie z nowymi najeźdźcami zza Pirenejów, Wizygotami pod wodzą Teodoryka II. Dzisiejszy most jest o połowę młodszy, XIII-wieczny - długi, potężny, imponujący; musiała tu nieraz szeroka rzeka płynąć, teraz jest wąska. Może przybiera po wiosennych roztopach. W miasteczku piękny kościół kawalerów maltańskich albo templariuszy.
 
Woda na górze, woda w dole, woda w środku...
Fot. T.
Za Hospital krajobraz trochę jak na Podhalu, a wkrótce znów coraz bardziej hiszpański. Ciągle mży. Mogę fotografować tylko oczami, bo aparat zamilkł i nie daje znaków życia. Szlak się rozwidla. Wybieramy drogę o kilometr dłuższą, ale oddalającą się od szosy, poprzez pola i wzgórza porosłe stepem. W Villares de Órbigo przyciągnął nas kościół - no tak: okazało się, że św. Jakuba Apostoła, czyli patrona naszej drogi. Choć był zamknięty, czułem jego energię.

We wsi są aż 2 źródła wody pitnej, a za wsią, na stole o blacie z pojedynczej płyty kamienia, torba z brzoskwiniami dla przechodnia. Zielone i poobijane, ale miękkie i słodkie. Ktoś zostawił dla pielgrzymów. Znalazłem też porzucony przy szlaku produkt, z którego okolica słynie - ostrą, czerwoną papryczkę. Łaskawa ta wioska.

Robią drogę. Podłoże niby pełne żwiru, ale czerwonawa glina oblepia nam buty, aż stają się ciężkie. Słodkawo-ziołowe zapachy matorralu. Wielkie ptaki szybują nad wzgórzem. Aparat tutaj jedyny raz daje się przebłagać, i włącza się na jeszcze jedno, jedyne zdjęcie, by zamilknąć na dobre już do końca tegorocznej wędrówki.



Za tym wzgórzem zaczyna się Maragateria i kraina czarów
Santibáñez de Valdeiglesias. Zachwycamy się krzywiznami, kolorami i materiałami domów. Mrukliwy hospitalero w schronisku parafialnym długo rozmawia przez telefon w dziwnym języku, ale potem stempluje nam credenciale. Za Santibáñez szlak się łagodnie wznosi wśród sadów i pastwisk do Cruz del Valle. Z daleka krzyż niepozorny, z bliska widać, ze pięknie płaskorzeźbiony, głowa Chrystusa i róże - ktoś miał natchnioną wizję. Krzyż się rusza na wietrze! (bo zrobiony z żelbetu, w dln. części odsłonięte pręty). Obok figura pielgrzyma, którą ktoś ubrał w prawdziwy płaszcz, kapelusz, buty i plecak, u jego stóp kilka zapasowych butów pozostawionych... Dookoła podpisane kamienie i kilka innych, różnych rzeźb.
Te dwa zdjęcia też robiła Teresa :)

Dzisiaj jest mój dzieñ. Czuję że przyroda do mnie przemawia tak jak czasami przemawia jakiś kościół albo jedna w nim figura. Aparat nie działa, jakby chciał powiedzieć: skup się, nie rozpraszaj. Wszystko skłania mnie do wewnętrznego wyciszenia. Przyroda wokół jakby ożyła, bardziej niż kiedykolwiek dotąd, i cały czas żyje! Wielki encinal czyli dąbrowa. Kilka gatunków dębów, nie tylko te ostrolistne. Step, pośrodku poletko winogron. Czuje, ze ta okolica to miejsce mocy. Teresa czuje swoje miejsce mocy nieco wyżej, ma wizje jakichś postaci na małym polu otoczonym dziką przyrodą, pod szczytem wzniesienia. Dalej pinar tj, sośniak - tu sadzony ludzką ręką, ale coś mi mówi, że zaproszony przez duchy tego miejsca. Energia jest niezwykła. Ciekaw jestem, czy tę okolicę jakoś szczególnie wzmiankował Coelho w Pielgrzymie.

Idziemy dalej, czuję, że uroczysko już za nami, ale wchodzimy w nowy świat. I oto na płaskim wierzchołku pagórka znowu przydrożny, "dziki" bar, a nawet schronisko. Kolorowy napis głosi: "Bienvenidos a la Casa de los Dioses" - witajcie w Domu Bogów! Ruiny dużego domu zbudowanego z miejscowej, rudawej gliny, stragan, przed nim na ziemi spiralny labirynt ułożony z "kocich łbów". Wewnątrz - monety z przeróżnych krajów. Moją uwagę przyciąga 10 forintów i 1 indyjska rupia. Oraz frank z wizerunkiem bogini Ateny.
Tu też fot. Teresa.
  - Częstujcie się, wszystko za darmo - słyszymy, a tu na samoobsługowym barku-straganie wypas jak nigdzie: ciasteczka, masło orzechowe, nerkowcowe i migdałowe, mleko ryżowe i migdałowe, gazpacho, melon, a także jajka, ser i chyba wino... - wszystko ekologiczne; oraz domowe wypieki i przetwory, czuć że przygotowane z miłością. Z drugiej strony dyskretna szkatułka i talerzyk na datki. Napis na frontowej ściance straganu głosi: "La llave de la ESENCIA es la PRESENCIA" - kluczem do istoty bycia jest obecność. A potem zapraszają nas w ciepłe, osłonięte od wiatru miejsce na pożywną, ciepłą zupę jarzynową... On przybył tu 6 lat temu, po różnych doświadczeniach życiowych, i przyjął zasadę, że nikomu - z pieniędzmi czy bez - nie odmawia poczęstunku ani gościny. Warunki super-polowe, w maleńkim szałasie piecyk-koza, w ruinach pomieszczenia sypialne... Znacznie później do gospodarza dołączyła dziewczyna - aż z Australii. Miejsce jest przesycone ich miłością, oddaniem tej formie życia i służby innym, bez chowania się w swój własny światek, choć po swojemu. "Nigdy nie ciągnęło mnie do życia we wspólnotach" - mówi on. - "Choć w pewnym sensie wszyscy jesteśmy wspólnotą..."

Droga z płaskowyżu opada do wsi. Gdy zaczynają się ludzkie siedziby, energia wyraźnie opada, wraca do "normy", do jakiej jesteśmy przyzwyczajeni. (Gdy tylko znajdziemy się znów wśród przyrody, znów wyraźnie się podniesie!) Nocleg znajdujemy kilka km przed Astorgą - znów pada, ściemnia się, no i pewnie tu taniej. W hostalu za kilkadziesiąt euro (z wyraźnymi oznakami podupadku) przerobionym na albergue z miejscami po €6. W barze spotykam dwie starsze Finki (a właściwie chyba Laponki), znajome z któregoś wcześniejszego schroniska, i przysiadam się na dłuższą konwersację, zakrapianą winem, którego kupiły sobie do kolacji całą butelkę. No tak: wino - napój pielgrzyma...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz