środa, 7 października 2015

Etap E24: Acebo - Ponferrada



  
Od rana pogoda. Wychodzimy o wschodzie słońca (8:30) - niesamowity widok w górach! Wieś Riego de Ambros. Kamienny dom wtopiony w skałę okazuje się kaplicą - Ermita San Sebastian. I kolejne miejsce, gdzie przy schronisku czy pensjonacie widzę porozwieszane tybetańskie chorągiewki. I kolejne kamienne domy z drewnianymi balkonami, zwieszającymi się nad ulicą. Ściany nieraz pooblepiane gliną, zastępującą tynk. Następny kamienny dom pięknie ozdobiony pnącym białym kwieciem. A tu skrzynka na listy w kształcie takiego domku, ręcznie i zręcznie zmajstrowana z drewna.


Do jednego z gospodarstw wchodzi stado kóz. Za wsią droga schodzi w dół pośród gąszczów. Podłoże z pożlobionej litej skały. Tu i ówdzie rośnie kasztan jadalny. Nazbieramy kasztanów - zawieziemy mojej znajomej w Londynie, która zgodziła się nas gościć. Niech ma skromny ale smaczny suwenir z Hiszpanii! Spokojny poranek w górach, rozśpiewany ptakami i opromieniony słońcem. Raz po raz wyprzedzają nas inni międzynarodowi pielgrzymi. Przyroda pachnie, ćwierka i świergocze. Tu, w tych zielonych górach, wydaje mi się, że ciągle jeszcze jest lato.
 
Wszystkie fot. Teresa
 
Molinaseca. U wejścia piękny kościółek, oparty o skałę.

W głębi miasteczka drugi, większy, a tutaj swojsko-wiejskie klimaty: sady pigwowo-figowo-orzechowe, kury gdaczą, koguty pieją. Domy częściowo na palach, bo budowane na zboczu.


I kolejny potężny, kamienny most, pewnie pamiętający średniowiecze. Za mostem już ciaśniutka, miejska zabudowa. Na pierwszym planie, niczym strażnica mostu, gospoda "Puente Romano" - nazwa sugeruje, że most pamięta czasy rzymskie. W następnej knajpce zamawiamy pizzę. Czekamy na nią na placyku, w słońcu. Jest dwunasta. Dzwony wygrywają wcale długą melodyjkę - hejnał. Pizza jest dobra. Podchodzi kot i prosi o kawałek. T. nie daje mu długo czekać. Ser zjada od razu, ciasto najpierw ostentacyjnie ignoruje, ale gdy nikt nie patrzy, kawałek pizzy znika.
 
Molinaseca znajduje się w kotlince, otoczonej z 3 stron górami, a z czwartej wzgórzami, także zalesionymi. Jest słonecznie, a mimo to bardzo rześko. Mijamy schronisko przyjaźni hiszpańsko-japońskiej. Miła pani stempluje nam credenciale i pozwala zajrzeć do środka. Spodziewamy się futonów zamiast liter - piętrowych łóżek. Nic z tego! Ale pierwsza sala, owszem, kojarzy nam się z Japonią.
 
Długi marsz w kierunku Ponferrady drogą, w końcu szlak schodzi w bok, w stronę Campo. W okolicach Campo, na skraju winnicy, po raz ostatni w tym roku raczymy się dojrzałymi figami. Najlepsze są, najsłodsze, takie lekko już podeschłe na drzewie. W każdym razie, trzeba zrywać te miękkie i już nie całkiem zielone. Winogron też skosztowaliśmy - koło szlaku było parę winnic zarosłych wysoką trawą, a więc jakby już opuszczonych. Stare winnice mają najsłodsze winogrona!
 
W końcu robi się ciepło, prawie upalnie. Ostatni chyba raz okazja skorzystać z krótkich spodenek, i rozebrać się do koszulki. Szlak obchodzi bokiem wydłużoną, nowoczesną część miasta, by wejść wprost do centrum.

Ponferrada z daleka

A w Ponferradzie, tuż przed słynnym zamkiem templariuszy, kawiarnia z pyszną, aromatycznie gorzką kawą wyłącznie z organicznych upraw, w cenie zwyczajnej, tylko trochę mniejszą - i z kuszącymi kruchymi ciasteczkami różnych rodzajów.



Zamek templariuszy - to właściwie zamczysko! Obchodzimy go ze wszystkich stron, a potem kierujemy się ku głównemu wejściu, aby zobaczyć, ile się da bez wchodzenia w strefę biletową. Tymczasem okazuje się, że trafiliśmy na jedyny dzień w tygodniu (środa), kiedy zwiedzanie zamku jest za darmo! Co za prezent od losu. A jest co zwiedzać. Nie tylko potężne mury, komnaty i przejścia, dziedzińce i basztę - ale również muzeum dawnych ksiąg - modlitewników, bestiariuszy i innych. Staranne gotyckie pismo i misterne, barwne i złocone iluminacje z XV wieku. W zestawieniu z mało wiernymi mapami, zadziwia mnie poziom ówczesnych sztuk plastycznych. W tym introligatorstwa.
 
Zwiedzamy godzinę, drugą, trzecią - dosyć tego, żeby nam nie sprzątnęli wszystkich miejsc w schronisku za "co łaska"! Ale okazuje się, że miejsc jest tam dosyć. Idziemy do prawie-całodobowego sklepu z internetem ("Soluciones 24") z czarnoskórym, anglojęzycznym sprzedawcą,,, - Da się coś wydrukować z pendrive'u i z internetu? - Wszystko się da! Przecież nazywamy się Solutions! Drukujemy bilety i karty pokładowe. Jutro do Madrytu. Koniec pielgrzymki na ten rok!
 
W prowadzonym przez Włochów schronisku nie ma wspólnej kolacji, ale jest wielka wspólna kuchnio-jadalnia, czynna do 21.30. Gotujemy swój ryż, odgrzewamy fasolkę ze słoika. Włoski pielgrzym chce nas poczęstować swoim makaronem w sosie pomidorowym. Wina nie odmawiamy. W zamian częstujemy pączuszkiem rosquillo. Uśmiechy.
 
Rano ziąb, a ja w krótkich spodenkach (na szczęście, później w Madrycie jest już całkiem ciepło), bo nie chcę pokazywać się do odprawy paszportowej jak jakiś obdartus: na spodniach, nad kolanem, zrobiła mi się pokaźnych rozmiarów dziura. Zaszywanie pomogło tylko na dzień czy półtora. Do tego w końcu zaczynam być już zarośnięty (kto by nosił maszynkę do golenia! Od wysiłku zarost rósł mi znacznie wolniej niż zwykle, ale jednak...) - pielgrzymowi na szlaku wszystko uchodziło, ale kto wie, co by sobie pomyślał urzędnik graniczny?


Następny etap na tej samej trasie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz