środa, 16 sierpnia 2023

Etap C12: Praha Velká Chuchle - Radotín

Berounka przed Radotinem

Niesamowite: kilka km od centrum stolicy Czech – dzika przyroda, góry na całego. Praga jest z wielu stron otoczona dzikimi, spektakularnymi krajobrazami. Dopóki tu nie przyszedłem pieszo, nie miałem o tym pojęcia! Nic bardziej mylącego niż niepozorna nazwa „Kotlina Czeska”. 

Tyle wrażeń, choć to dopiero dwa dni wędrówki i w ogóle jeszcze nie wyszedłem poza granice administracyjne Pragi! Ale o tym pod koniec dnia...


Noc nad Wełtawą - nieustanny szum szosy nade mną kołysał mnie do snu, tyle że... chyba nie spałem. Pewno nie pomogła w tym kawa o dziewiętnastej, a może i kształt oraz szerokość (wąskość) tej ławki, na której położyłem karimatę. A może jednak spałem? Czy to możliwe, że przeszło osiem godzin tylko myślałem i myślałem, i nie przysnąłem ani na chwilę? Przecież coś mi się w pewnym momencie śniło. Ale czasami śni się bez zaśnięcia - wystarczy przymknąć oczy i dać się ponieść myślom.

Jeszcze wyżej – ponad szosą i Wełtawą – jest wiadukt kolejowy, po którym raz albo dwa na godzinę przemykał z zaskakującą prędkością pociąg towarowy albo sama lokomotywa. Przez całą też noc zdarzało się, że przemykał ktoś na rowerze, a parę razy nawet piesi.

Po wpół do piątej zaczął się świt i przez chwilę poczułem tę wstępującą energię. Teraz słońce odbija swój blask w rzece i za chwilę wynurzy się zza drzew na prawym jej brzegu, i znów ją trochę czuję.

Długo i bezskutecznie szukam okularów od słońca. Zgubiłem? Ale czym są okulary czy pęknięty suwak w kieszeni spodni wobec takiego cudu: zdecydowanie widzę dziś lewym okiem wyraźniej niż wczoraj, a tym bardziej niż przedwczoraj! To, że mnie to oko nie boli – ani zęby, ani kręgosłup – to też cud. Źródełko spełnia moje prośby, nawet te, które umysłowi wydają się zgoła nieprawdopodobne, o ile nie niemożliwe.

Kanalizacja miasta stołecznego Pragi


Ptaszki dyskretnie poćwierkują, słońce pomalutku zwiększa grzanie, ludzi na rowerach jest dużo – bez korka, ale co chwila ktoś mnie mija. Jest też młoda kobieta z wózkiem – jedzie na rolkach! Pożyteczne z przyjemnym. 
Raz po raz jakaś wypożyczalnia kajaków czy coś w tym stylu. A potem strefa magazynów i warsztatów, ze znajomym odgłosem obrabiarek. A tu nad rzeką… kozy. A teraz - tereny paintballowe.





Rowerówka oddala się od rzeki. Po drugiej stronie szosy od dawna ciągnęła się zalesiona wysoka skarpa czy raczej pasmo wzgórz. Autostrada pnie się tam malowniczym wiaduktem, jak w Alpach albo Galicji. Szlak zrobił kolano wzdłuż szosy, obok miejsca odkryć archeologicznych – i wraca nad rzekę.


Pod wiaduktem autostrady szlak się rozwidla: prosto Zbraslav (ale aż 3 km, wydaje mi się, że powinno być bliżej), w prawo i na kładkę podczepioną pod mostem – też Zbraslav. Zbaraniałem. A zdawało mi się, że Zbraslav i tamtejszy klasztor/kościół św. Jakuba są na tym, lewym brzegu Wełtawy. Pytana pani tłumaczyła coś długo i mówiła o lavce (to chyba znaczy: kładka). Potwierdza to kolejny zasięgnięty język – starszy kierowca, który właśnie się tu zatrzymał. Wszedłem na kładkę.

Dobrze tak iść lub rowerzyć, hałaśliwe pojazdy mając nad sobą a nie za plecami. Z kładeczki zaś kręta dróżka sprowadza prosto tam, gdzie trzeba. Niedługo docieram do dzielnicy


Zbraslav
. To, co z daleka wyglądało jak klasztor, okazało się pałacem, i to w prywatnych rękach. Napis głosi: „Kto wchodzi, czyni to na własne ryzyko”. Później się dowiedziałem, że jedno i drugie – prawda: klasztor, skasowany i zrujnowany, został przez pewnego przemysłowca odbudowany jako pałac. Kościół do dziś raz czy dwa w tygodniu otwiera wrota dla wiernych. Gdybym tu dotarł wczoraj…

Od klasztoru-pałacu w stronę rynku ciągną się zabytkowe czworaki, odnowione i poprzerabiane na restauracje itp. Na rynku wychodzi mi naprzeciw cukiernia. Właścicielka tak zajęta rozmową przez telefon, że z trudem udaje mi się złożyć zamówienie:

 – Kawę mrożoną z lodami! - a co mi tam? Zaoszczędziłem na noclegu. A kawa na ciepło tylko 10 koron tańsza. Pogoda jak najbardziej usprawiedliwia taki wybór. Lody okazały się przesłodzone, sklepowa wręcz przeciwnie, ale kawa OK, bardzo OK.

Pomnik na rynku, poświęcony bohaterom I wojny światowej:
 "Z waszej śmierci nasza wolność"
Brama od strony rynku była na szczęście otwarta na oścież, mogłem rzucić okiem na klasztorno-pałacowy park z prastarymi drzewami, na zabudowania pałacowe i kościół.

Odkryłem jednak czerwony szlak, którym mam iść przez większość tej wędrówki, niestety od razu wiedzie pod górę. Może by jeszcze zaopatrzyć się w nealko i może jaki jogurt? A poza tym, przydałaby się pieczątka i orientacja w okolicy (czyli internet) – jedno i drugie znalazłem w bibliotece. Miałem szczęście, że w bibliotece sjesta już się skończyła. Przy okazji zorientowałem się, że rzeka, nad którą przeszedłem, to nie Wełtawa tylko jej największy dopływ – Berounka. To w górę jej biegu będę iść przez kolejny tydzień. A póki co, zaczynają się góry, lecz wciąż jestem w granicach Pragi. Wyjdę z niej dopiero za Radotinem, późno po południu.


Posilony owocami, pokrzepiony wodą i piwem, mogę atakować ten szczyt! 
Na Karlovym Stanku oprócz krzyża i „świątynki” jest cmentarz. Osobliwie wyglądają tablice nagrobne bez krzyży.



W dół. Osiedle domków jednorodzinnych – nadal Zbraslav. Szlak doskonale wyznakowany, trudno się zgubić. Droga w stronę Radotína rozgrzana słonecznym żarem. Pachnie zżęte zboże. Wietrzyk i niewielkie cienie drzew łagodzą ów żar. Prawie cicho. W dali szosa i jakieś maszyny, ale blisko słychać gruchanie gołębi i szczebiot innych ptaszków. Sielanka jak w „Pieśni świętojańskiej o sobótce” Kochanowskiego.

Wreszcie wspaniały, nowoczesny most (ale nie samochodowy!) na wspaniałej rzece Berounce – mimo kamienistych „plaż”, ludzie się kąpią.


W kościele świętych Piotra i Pawła młody ksiądz proboszcz dał mi pieczątkę i butelkę wody oraz pobłogosławił mnie na drogę krzyżykiem na czole. Ale potem zgubiłem szlak. Poprosiłem o Boże prowadzenie i dopiero wtedy spostrzegłem plan dzielnicy przy ulicy, z zaznaczonym czerwonym szlakiem (z którym pokrywa się szlak jakubowy). Po drodze była cukiernia i poczułem, że mam wstąpić. Wziąłem moje ulubione czeskie ciastko – punčak 
(przypomina nasze ciastko tortowe, ale nasączone ponczem). Kolory nienaturalnie jaskrawe, ale smak przedni! Urzekła mnie sprzedawczyni – miała w sobie coś ciepłego i autentycznego. A koło stolika były ciekawe książki, dla dzieci i nie tylko.


Jakie urocze miasteczko dzielnica! A szlak jest poprowadzony fajnymi przesmykami i kameralnym przejściem pod torami. Ulicą Na Výšince ostro do góry. Niestety, zaczęło grzmieć. Nic dziwnego, jest bardzo parno… Tylko gdzie ja będę nocował? Ale oto pewnie już troszczy się Opatrzność. Ksiądz nie potrafił w tej sprawie nic powiedzieć.

Tabliczka, że zaczyna się Czeski Kras. A szlak skręca z ulicy w leśną ścieżkę, jeszcze ostrzej pod górę. Grzmoty głównie przede mną!

W lesie dogonił mnie brodaty pan i rozpoznał we mnie pielgrzyma. Ucięliśmy miłą pogawędkę – znał tę Drogę, może nawet sam nią szedł? Niestety, nie zaproponował noclegu, choć niedwuznacznie dałem do zrozumienia, że będę go potrzebował, i to niedaleko stąd. Ale za to zauważył, co ja przeoczyłem, gdzie szlak skręca w bok. Może gdybym był zapytał o jego doświadczenia, zaproponowałby mi gościnę? Trudno, już po ptakach. Ale oto docieram do szczytu wzniesienia, a grzmoty jakby się oddaliły.

O, ile tu jeżyn! Niektóre w sam raz dojrzałe, i jakie aromatyczne! I nagle nadciąga szum, chyba deszczu. Całe szczęście, że akurat napotkałem to zadaszenie, ławki i stół pod daszkiem. Pewno jedno na kilometr albo więcej. Jeśli szum nie minie, dalej pójdę w pelerynie. A może lepiej zanocować tu, na tej ławce albo na tym stole? I tak miejsce wygodniejsze niż wczorajsza ławka. Ale do zmierzchu jeszcze, jeszcze. Nie ma co się spieszyć i przesądzać. Na razie robię krótki odpoczynek i czekam, aż się pogoda wyklaruje. Znowu grzmi – tym razem w tyle, za mną. Dach mam, jeżyny mam, leśne powietrze – czego chcieć więcej?

Za kilka minut rozpętało się istne szaleństwo: nie tylko grzmoty wróciły. Lunęło, a przy tym zerwał się tak silny wiatr, że po chwili stół, ławki i wszystko na nich oraz pod nimi było kompletnie mokre – dach pomaga o tyle, że kiedy sypnęło gradem – kulki wielkości czereśni, nie przesadzam – moja głowa była na ogół chroniona przed pociskami.

Takiej nawałnicy chyba nie przeżyłem nigdy. Co za szczęście, że właśnie znalazłem się przy tym deszczochronie!

Ten popis nieokiełznanej siły natury trwał niezbyt długo – tyle, żeby koszulka mi przemokła, zanim zdążyłem odpowiednio ustawić płaszcz na plecaku, by je oba założyć na siebie. Plecak, na szczęście, przezornie zasłoniłem już na początku deszczu. A zarazem na tyle długo, bym w tej przemoczonej koszulce zdążył – mimo płaszcza – zmarznąć. Gdy deszcz zelżał, a wiatr się uspokoił, wygramoliłem się z płaszcza, zmieniłem mokrą koszulkę na suchy polar, znów wdziałem płaszcz z plecakiem i wyszedłem, Kilka metrów dalej była tablica. Ta kulminacja terenu nazywa się Klapice (nomen-omen) i mój czerwony szlak przecina się ze ścieżką krajoznawczą. Oceniłem podane odległości i stwierdziłem, że w tej sytuacji nie ma co iść dalej naprzód – zawrócę do Radotina ale nie stromym szlakiem, który na pewno zmienił się w pochyłą ślizgawkę, tylko okrężną ścieżką przyrodniczą.

Dobry wybór: cały czas łagodnie w dół, w końcu nawet utwardzoną drogą. Wiedziałem, że wyjdę na północną część dzielnicy. Krajobraz… górski: mojej drodze towarzyszy rwący potok – nie byłem pewien: stały czy okresowy, właśnie utworzony? – woda koloru gliny.

W końcu cywilizacja. Ulicą w stronę centrum Radotina (równo, za to daleko). Za płotem z domu wychodzi półnagi gruby mężczyzna w średnim wieku.

Dobrý večer – rzucam. Odpowiedź jest przyjazna, więc kuję żelazo i mówię, że szukam noclegu. Zafrasował się i widziałem, że przez chwilę rozważa, czy nie wpuścić mnie do siebie, ale z domu wyłoniła się żona i wybiła mu to z głowy. Postanowił jednak pomóc. Ukrainiec, już chyba długo tutaj, bo zagadywał mnie cały czas po czesku. Zaprowadził mnie do „Srebrnego Dworu”, który wcześniej mijałem – myślałem, że to tylko punkt selektywnej zbiórki odpadów (nieczynny o tej porze). Okazało się, że również ubytovnazamieszkała w całości przez Cyganów. Właściciela nie ma na miejscu, namówieni przez Ukraińca młodzi Romowie pewnie nawet by mnie przyjęli, ale zaprowadzili mnie do matrony, która tam rządzi, a ta kategorycznie odmówiła.

Na shle – rzuciła mi oschle, a zabrzmiało to jak „Wynocha!”. Widać nie miejsce dla mnie…

Dogonił mnie szczupły i niewysoki młody mężczyzna i słabą angielszczyzną zaproponował, że znajdzie mi „hotel”. Przyłączył się do nas chłopiec może 12-letni, który wcześniej prowadził mnie przed oblicze matrony. Wyjaśniłem, że trochę rozumiem po czesku. Młodzieniec obiecał, że znajdzie mi nocleg, tylko prosi, żebym za tę przysługę kupił mu „cigary”.

A ile one kosztują? – spytałem rzeczowo. Napisał mi liczbę „150”, czyli ok. 30 zł. Nie ma sprawy, kupię ci.

Zaczęła się odyseja… Od miejsca do miejsca, od jednych znajomych na ulicy do drugich, od baru do baru. Wszędzie powtarzało się to samo: pytał, wskazywali jakieś miejsce, gnaliśmy tam, okazywało się, że fałszywa informacja albo że miejsce istniało, ale już nie funkcjonuje. Chłopaki pędzili co sił w nogach (pewnie, żeby jak najszybciej załatwić sprawę zgodnie z obietnicą), ja za nimi podążałem w swoim tempie – szybkim ale bez przesady. Po drodze wstąpiliśmy do samu, gdzie wybrał „cigara” czyli fajki „Camele”. Dorzucił wafla dla chłopca. Uprzejmie zapłaciłem – kartą, żeby nie pokazywać, że mam przy sobie schowane większe banknoty.

Epopeja ta trwała do wpół do dziewiątej, kiedy mój przewodnik zrezygnowany stwierdził, że pozostaje mi tylko wrócić pociągiem do centrum Pragi. Dałem się jeszcze naciągnąć na coś do picia za niewiele ponad 1 euro. Niech wyjdzie z twarzą, że coś ma za to całe ganianie.

Z zadowoleniem stwierdziłem, że jesteśmy już po drugiej stronie torów, całkiem blisko kościoła. Miałem bowiem plan: jeśli ich wysiłki spełzną na niczym (spełzły – jakoś wcale się nie zdziwiłem, ani nie zmartwiłem), podziękuję za starania, pożegnam się i stanę przed plebanią, prosząc księdza, żeby mimo wszystko przyjął mnie na nocleg. Opatrzność mi sprzyjała. Stanąłem przed furtką, gdy w domu jeszcze paliło się światło, przedstawiłem skróconą relację z perypetii ostatnich godzin i usilnie poprosiłem o nocleg, zaznaczając, że mam spacak (śpiwór).

Proboszcz nie odmówił. Pozwolił wziąć prysznic, wręczył ręcznik i zaoferował, że mi wypierze, co tylko zechcę.

Nie, dziękuję, bo będzie mokre…

Nie będzie, włożę do suszarki. – Podałem tylko to, co pilnie wymagało wyprania: koszulkę i majtki.

Jeden warunek: musimy wyjść do 6.45, bo wtedy idzie na mszę (szczęśliwie, nie ma daleko). Jeszcze dostałem herbatę ziołową („na noc”), ser i wędlinę (chleba akurat zabrakło). I jeszcze ksiądz zapytał, czy rano chcę kawy, i o której.

Odszedłszy stąd po południu, żałowałem, że gdy zapytał, czego potrzebuję oprócz pieczątki, wymieniłem tylko wodę do picia, a nie wspomniałem o prysznicu (nie mówiąc już o noclegu). No i wróciłem, i dostałem to wszystko. Coś mi to przypomina… A tak, Maryno sprzed 2 czy 3 lat! Dokładnie tak samo: mogłem poprosić o więcej; nie poprosiłem; pożałowałem; byłem zmuszony się wrócić (wtedy przez zabłąd, teraz przez pogodę). Nigdy nie lekceważmy mocy natury oraz własnych zaniedbanych życzeń.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz