piątek, 25 sierpnia 2023

Etap C21: Čivice - Třemošna

O czwartej nad ranem na przystanek przyszła kobieta. Myślałem, że bezdomna albo uciekinierka – ofiara przemocy domowej, która nie ma gdzie się podziać. A tu podjechał autobus do Pilzna, wsiadła… Może do jakiej pracy na bardzo poranną zmianę? Albo w daleką podróż?

Noc w zapachu schnącego listowia. Myślałem, że leszczyna, a to dębina. Zadaszenie się bardzo przydało, bo w nocy popadało. Niedużo, ale rano ulica mokra. I ćwierkają ptaki, pieje kogut, słońce wzeszło. O siódmej gotów do drogi. Dziś mam zamiar iść przez wsie, dosyć górskich szlaków! Tylko prysznic by się przydał.

Mijam okazały, piętrowy budynek biblioteki publicznej w stanie disrepair i bez jakichkolwiek godzin otwarcia. Droga na Kačerov wysadzana gruszami. Czerwieniejące owoce, jeszcze twarde.


Ka
čerov - wieś bez gospody ani sklepu (niestety), choć z pałacem (własność prywatna, na fot. powyżej). Po dokonaniu minimum porannych ablucji i pokonaniu pierwszej słabości ruszam w wielokilometrową drogę z Kaczerowa na południowy zachód. Szosa mało uczęszczana, przyjemnie w dół między gęstwiną drzew. Moim pokarmem dziś rodzynki.

Most przez rzeczkę Třemošnę. Jeszcze dziś nieraz będziemy się spotykać, a teraz w prawo, choć drogowskaz do Pilzna (19 km) pokazuje w lewo.


Po prawej płynie rzeczona rzeczułka, po lewej strome zbocze wzgórza, na szczycie wzgórza właśnie pada sosna. Po niej druga, trzecia… Wycinka, czy właśnie jestem świadkiem powstawania wiatrołomów? Koło dziesiątej już zaczyna się upał, choć rano zapowiadał się chłodniejszy dzień.


W Chotinej jest sklep, prawie przy samym skrzyżowaniu, ale bardzo słabo zaopatrzony (poza mięsiwem i lodami). Trochę jednak wzbogaciłem swój prowiant i nawet dane mi było obmyć ręce i jabłko, a sklepowa w drodze wyjątku przyjęła ode mnie ów felerny banknot 100-koronowy (krótkie srebrne paski, a teraz obowiązują cztery długie). Teraz to ona będzie musiała wymienić go w banku. Więc dobrej woli trochę jest (ale już o toalecie nie mogło być mowy, a ośmieliłem się zapytać).

Za mostem szlak żółty skręca w lewo. Na wpół słoneczna, na poły zacieniona dróżka biegnąca nad Trzemoszną. Wietrzyk, upał, ptaków nie słychać. Dróżka szlakowa schodzi nad rzeczkę – teraz oddziela nas tylko bujna łączka, a przy drodze jabłonie.



Przecinam wieś Hromnice. Tu na pewno jest gospoda, tylko w którą stronę, żeby za dużo nie zbaczać? Zachodzę w otwarte obejście. Ludzi nie widać. Jest za to termometr: 28,5˚ C. Nikt nie idzie. Zatrzymuję rowerzystkę. Najpierw wskazuje kierunek, z którego przyszedłem. Lokal się ponoć nazywa „U Hřišti”. Nic takiego nie widziałem. Potem pokazuje, że szosą do góry jeden kilometr. Jeden w górę, potem jeden w dół… - czy aż tak chce mi się kawy, żeby nadkładać dwa kilometry? Ne, díky! Więc znów żółtym szlakiem w poprzek wsi. W wielu miejscach wydaje się, jakby rzeka płynęła do góry.


Tymczasem zachmurzyło się, trochę powiało, pogrzmiało. Pogoda niepewna. Jakby co, tu jest skromny deszczochron, ale w tej chwili nie pada. Idę dalej, postój robiłem niedawno. No i właśnie zaczyna padać, i to rzęsiście. Cofam się więc, siedzę sobie na stole deszczochronu. Słucham deszczu i ogarnia mnie senność. Jednak przydałaby się ta kawa! A tu łąka już w słońcu. Będzie tęcza?

Szybko przestało padać. Wyciągnąłem płaszcz od deszczu i poszedłem. Zgubiłem żółty szlak. Tak, ta droga podejrzanie pięła się w górę i oddalała od rzeczki! Znalazłem, znowu zgubiłem. Idę do miasta Třemošna szosą. Ruch mały, zalatuje zapachem świerków, znów się przebija słońce, choć parę razy jeszcze straszyło deszczem, tak że okryłem plecak, a sam idę półnago, bo wciąż bardzo ciepło i wilgotno.



T
řemošn
a. Kawa w restauracji-bistro. Niedrogo! Biblioteka nieczynna (przebudowa), cukiernia nieczynna, za to są dwa punkty z kebabem naprzeciwko siebie. Uliczny stragan – wyłącznie z boczkiem i kiełbasami… Parę bloków. Kościoła podobno w ogóle nie ma. Pewnie Trzemoszna zyskała status miasta w okresie powojennym, "komunistycznym".



Powiedziano mi o jednym pensjonacie „Bowling” czyli wielkiej kręgielni – podobno oferują tam noclegi. Znalazłem. Dwaj panowie w recepcji zaśpiewali cenę 1100 koron czeskich za pokój 1-osobowy. Jak za hotel. Ale co mi tam! Przez poprzednie dwie noce zaoszczędziłem. Ale sami poradzili mi, żebym sprawdził drugi penzión, wytłumaczyli gdzie to mniej więcej. Znalazłem go nie bez trudu i sprawdziłem. Drzwi zamknięte, do menedżera można tylko telefonować. Ten jakimś niemrawym głosem poinformował mnie, że nie ma miejsc. Gdy wróciłem po niespełna godzinie do „Bowlingu”, okazało się, że tam też miejsca już nie ma. Może po prostu nie chcieli mieć ubrudzonego piechura. A może działalność noclegowa to u nich tylko przykrywka dla… ?

Tak czy owak, wypadło szukać noclegu w pobliskim Pilźnie. Pieszo dotarłbym tam późno w nocy. Wolałem skorzystać z autobusu, a jutro wrócić do Trzemosznej, by po Bożemu dojść do Pilzna pieszo.




W Pilźnie zresztą też nie było łatwo. Ale kto pyta, nie błądzi – zapytałem w małym sklepie spożywczym. Pani sklepowa wytłumaczyła mi, że trzeba wsiąść w tramwaj nr 2, pojechać sześć przystanków w stronę „miasta”. Poczułem, że lepiej pojadę siedem albo osiem. Opatrzność czuwa: przysyła mi „kanara”, który czegoś się mnie czepiał, choć miałem bilet, wg mnie prawidłowo kupiony. Może się czepiał, bo widział, że chcę kupić bilet jednej dziewczynie, której automat w tramwaju nie zadziałał (dziewczyna zresztą odmówiła, pewnie tylko udawała, że chce kupić). Dłuższy czas się kłóciliśmy, chciał, żebym wysiadł, ja – że niby dlaczego? Przecież mam bilet, jeszcze ważny! Ale tramwaj nie ruszał, więc w końcu wysiadłem. I bardzo dobrze. Kanar dał mi spokój, jak dowiedział się, że ja z Polski, a za to miejscowi wiedzieli o ubytovnie czyli podrzędnym, niedrogim jak na Czechy hostelu.

Nie potrafili powiedzieć mi, gdzie to dokładnie, ale w końcu tam trafiłem. Ceny zaledwie 180-200 Kč. Ale portier powiedział mi, że nie ma miejsc. Chyba, że zapłacę 300 Kč. I tak to ułamek tego, co śpiewają w pensjonatach, więc czemu nie? Tylko musiałem odbyć wyprawę w okolice dworca głównego kolejowego do bankomatu, i przy okazji dowiedziałem się, że jest na tej samej ulicy kantor oferujący za złotówki dobrą cenę: 5 koron za złotówkę (to najwyższy kurs jaki w RCz spotkałem – a może korona w międzyczasie poleciała na łeb na szyję w stosunku do złotego?) Dobra nasza, bo chętnie wymienię stówę.

Pilzno raz po raz napotykam „cienie miasta”: ludzie powłóczący nogami, pochylający głowę z zagubieniem i niesamowitym zmęczeniem życiem na twarzach – to oczywiście mniejszość, ale rzuca się w oczy.

Dotarłem do pokoju (dzielonego z kimś, ale za osobnymi drzwiami). O 22-ej jeszcze oprócz własnej toalety (pierwszy od trzech dni prysznic!) zrobiłem przepierkę – żeby mieć cokolwiek czystego. No i ładuję baterie telefonu i aparatu, susząc głowę.


 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz