niedziela, 27 września 2015

Etap E14: Hornillos del Camino - Itero de la Vega


Nareszcie udało si€ trafić do schroniska z internetem. Ale najpierw idę nastawić kolację!
Dziś zrobiliśmy sobie dłuższy etap, ok. 26 km. Szlak wkroczył na rozległe płaskowyże Kastylii, choć było i parę forsownych podejść na początku i bliżej koñca. Dzieñ był słoneczny ale wietrzny, wiec upal wcale nie dawał się odczuć.

Żegna nas kogut, bohater Hornillos. Kiedy podczas odwrotu wojsk napoleońskich francuscy maruderzy pokradli i pozabijali miejscowy drób pod nieobecność gospodarzy zgromadzonych w kościele na mszy, a potem wszystkiego się wypierali, pobożne kobiety poskarżyły się świętemu patronowi (Antoniemu), i stał się cud: zapiał jeden z zamordowanych kogutów, ukrytych w bębnie, i tak złodzieje zostali zdemaskowani. Od tamtej pory dzieñ świętego jest uroczyście obchodzony, a pobliskie źródło nosi nazwę Fuente del Gallo.

Mała rzecz a cieszy: na śniadanie-szwedzki stół, które wykupiliśmy w schronisku (chyba za 3€) mogliśmy, oprócz dowolnej ilości tostów z marmoladą i magdalenek, zjeść najprawdziwszych płatków (!) i napić się soku pomarańczowego (nie mówiąc o kawie, choć tej akurat zaczęło brakować, a gospodyni z rana ani widu... Teresa sarka, ja uważam, że trzeba się cieszyć tym co jest, a jest znacznie lepiej niż w innych schroniskach). I jeszcze miałem talerz wczorajszej sałaty... Po kryjomu wzięliśmy sobie jeszcze po ciastku  na drogę i zrobiliśmy sobie po kanapce.
"Dom Dziadka" - agroturystyczny pensjonat w Hornillos tuż po wschodzie słońca

Przymierzyłem i o mało nie wziąłem, ale gniotły mi pięty jeszcze bardziej niż te moje. Ale jakby mnie pięty nie bolały, to chyba byłyby w sam raz! Tyle że wtedy nie myślałbym o drugiej parze obuwia.
Za mną powoli zdobywa wzgórze jakiś donkichot na rowerze. Co jakieś wyższe krzaki albo sterta kamieni, to za nimi ubikacja pielgrzymów. Pewnie w średniowieczu było tak samo, tylko nie mieli papieru toaletowego, więc się tak nie rzucało w oczy.

Ze szczytu wzniesienia niesamowity widok - dookoła płasko, dalej teren się obniża i za horyzontem nic nie widać.
  Lekko mi się dziś idzie: plecak nie ciąży, pewnie po tym solidnym śniadanku stał się lżejszy ;) Jeszcze gdyby nie te pięty... Łał, jaka szeroka równina się tu rozpościera! Na miedzach nasypy kamieni, a tak tylko pola, pola i płasko jak okiem sięgnąć, prawie-równia i pustkowie: żadnego drzewa, gdzieniegdzie kępki krzaków i pojed. drzewa, ale nieliczne. My w Polsce mamy szczęście, że gleby mało kamieniste - nie darmo Polska była spichrzem Europy. Tutaj niektóre pola wyglądają, jakby kamienie były na nich głównym (i bardzo obfitym) plonem.

Refugio San Bol. Po długim marszu przez pustkowie, wyłania się niczym oaza grupka wysokich drzew, a obok przycupnięty nieduży domek z wielkim napisem "San Bol". Chcieliśmy tu wczoraj nocować, ale zadzwoniliśmy koło południa i już nie było miejsc. No cóż, ponoć maja tylko 12 łóżek.

Wspinamy się kawałek, i zaraz robi się równo. Krajobraz już typowo hiszpañski: wzgórza i płaskowzgórza, zaorane pola albo step. Mocne słoñce i błękitne niebo, z rana tylko zamglone przy ziemi i zaobłoczone.

Mijamy kolejne rzędy turbin wiatrowych. Wyprzedzają nas pojedynczy pielgrzymi obu płci, ale nie mamy co się spieszyć. T. potrzebuje iść wolniej, a mnie w to graj: im wolniej idę, tym bardziej cieszy mnie krajobraz, którego mogę dotykać stopami, oczami, całym swoim polem energetycznym.
Z przeciwka nadjeżdża jeździec na quadzie - na stojąco, jak dawni wojownicy w rydwanach; w kasku i masce na twarzy, niczym bohater "Gwiezdnych Wojen".

Hontanas. Na drogowskazie "Hontanas 0,5 km" jakiś dowcipniś dopisał jedynkę, że niby 10,5. Ale faktycznie, jak okiem sięgnąć pusta równina, miasteczka nie widać. Dopiero wprawne oko zauważy, że teren nagle się obniża i wyłania się dolinka, a w niej miasteczko, czy raczej wieś. U wejścia do wsi kaplica św. Brygidy Szwedzkiej. Ktøra błogosławi pielgrzymom i życzy wesołego Camino. I źródło z dobrą wodą, czuję jej energię.

W Hontanas - jak informują ulotki - są dwa nowe schroniska, założone przez człowieka, który sam przeszedł Camino 3 razy, a więc najlepiej wie, czego pielgrzymowi potrzeba. Dużo pryszniców, indywidualne oświetlenie łóżek w wieloosobowej sali, sklepik z żywnością, i oczywiście (podobnie jak w Hornillos) paella dla tych, którzy zdecydują się na wspólną kolację. Hospitaleros - i ci, którzy zakładają albergues - to też musi być ciekawy gatunek ludzi.


A na końcu wsi jest nawet basen. W środku nikogo. Bądź co bądź, jest jeszcze wcześnie, a do tego chłodno, bardzo chłodno jak na Hiszpanię we wrześniu.






Za Hontanas zachowany wysoki fragment dużej budowli, chyba kościoła - wygląda, jakby zachował się tylko jego narożnik, a reszta zniknęła bez śladu. Nic, nawet kamieni. W szczerym polu, i to na zboczu.

Szlak idzie polna droga, równolegle do topolowej alei, która podążyła część pielgrzymów. Po kilku kilometrach napotykamy ruiny wielkiego, okazałego kościoła. Tu był XV-wieczny klasztor San Antón. Niedawno ktoś założył w nim albergue, niezwykle klimatyczne, bez ciepłej wody i elektryczności. Większość gmachu nie ma dachu, ale niewielka część przegrodzili na sypialnie i kuchnie, gdzie witają nas po angielsku nadzwyczaj serdeczne hospitaleras. Na tym, co teraz jest dziedzińcem, a kiedyś wnętrzem kościoła, spożywamy nasz lunch: gazpacho z kartonika, kanapki, ciastka, orzeszki... Robimy zdjęcia grupie rowerzystów, a oni nam.


Schronisko

Castrojeriz. Gród założyli tu już Rzymianie (Castrum Caesaris), obecnie na szczycie wzgórza, a właściwie jego wsch. części, są ruiny zamku (z 3 epok: rzymskiej, Wizygotów i rekonkwisty, az do XVI w.), a miasteczko okrąża wzgórze półkolem, z 2 czy 3 kościołami. Przy pierwszym z nich jest "Szkoła Pielgrzymów" czyli centrum multimedialne nt. Camino.

Zamek z bliska

Kościół M.B. od Jabłonki
Ulica, jak całe miasteczko, okrąża górę zamkową.
 Czasami domu już nie ma, ale fasada jest!


I także w Castrojeriz... największy cud dnia: Casa del Silencio czyli Dom Ciszy. Otwarty dla wszystkich, z zastrzeżeniem: szanować ciszę, nie używać komórek, nie fotografować (nie wszyscy zwiedzający przestrzegają). W środku wystawa fotograficzna zainspirowana spotkaniem 2 ludzi: 40-letniego fotografa i 53-letniego "wiecznego pielgrzyma" (może to on jest gospodarzem tego domu?) - zdjęcia i cytaty przywołują duchowość poza religiami, otwarta na ludzi wszystkich religii i bezreligijnych. Prawdziwa ekumeniczna świątynia; wydzielone mini-patio ze źródełkiem jako przestrzeñ do medytacji, na piętrze chyba pokoik do modlitwy, w przedpokoju herbata (ekologiczna, wędzona!), pięknie malowane filiżanki ze spodkami i termos z gorącą woda, słój z herbatnikami i spodeczek z kawałkami czekolady fairtrade z Ekwadoru. Napis: "Proszę, częstuj się". W kuchni eko-środek czyszczący, segregacja śmieci. I wszędzie pełna samoobsługa, włącznie z pocztówkami do wzięcia i szkatułką na wolne datki. Nigdzie nie widać gospodarzy, choć Teresa mówi, ze 3 razy widziała mężczyznę, co na takiego wyglądał. - A mnie się nie ukazał - mówię, a jej się włos jeży:
 - Weź, bo mam ochotę zaraz stąd pójść!... - Ale nie poszła, zdrzemnęła się przy herbatce, którą piliśmy w "saloniku". Cały dom urządzony tak, aby zapraszać do skupienia i wytchnienia. Pełno pięknych drobiazgów, często z odzysku, z dawnych epok. I książek o różnych obliczach duchowości.

Za miasteczkiem przekraczamy rzekę... Odrę:

A potem szlak się wznosi ku pasmu wzgórz:
 
 
Przełęcz Alto de Mostelares. Trudno uwierzyć znakowi przy drodze, którą idziemy, mówiącemu, że wzniesienie ma najwyżej 12%. Wydaje się, że znacznie bardziej stromo. W zboczu migoczą oślepiające gwiazdki. To słońce odbija się, niczym w lustrach, w odsłoniętych wielkich kawałkach kwarcu albo innego półprzezroczystego kryształu. A już na górze, na drewnianej wiacie inskrypcje różnej treści - poetyckie, polityczne, miłosne i przyziemne - gości z różnych krajów. Dopisuję głośne przed laty hasło "Tu byłem - Józef Tkaczuk". Niech tradycji stanie się zadość!


Tysiąc słońc na zboczu
Lustrzane kamienie w zbliżeniu
 
Za przełęczą droga opada w dół (z początku stromo, wybetonowany szlak pieszo-rowerowy, T. wpada na pomysł: ćwiczymy schodzenie tyłem - rzeczywiście: odjazd! Przypomina mi się kawał o tym, jak wilk i orzeł się "luzowali")
 i otwiera się (znowu) niesamowity widok: kilometry, dziesiątki kilometrów pustych, prawie suchych (semi-arid) równin. Tamtędy wije się nasz szlak. Prześciga nas młoda Francuzka, wędrująca z koleżanka (10 min w tyle) i z namiotem (liberté!), potem to my zostawiamy ją z tyłu. Ominęliśmy bokiem Itero del Castillo i rozglądamy się, czy nie błądzimy. Ale wreszcie jest "Pustelnia św. Mikołaja", gdzie Włosi prowadza malutkie schronisko i właśnie siadają do kolacji na oczach przechodniów, a zaraz za nim ogromny, uwypuklony do góry most nad rozlewistą rzeką Pisuergą. Za mostem kamienny drogowskaz informuje, że zaczyna się prowincja Palencia.


Zaraz za mostem skręcamy w prawo. Zatrzymuje się starsza kobieta samochodem i chce dać nam ulotkę schroniska "La Mochila" (bo we wsi są dwa). Ale my już wcześniej (telefonicznie) właśnie tam zrobiliśmy rezerwację!
Schronisko nie mieści się w kościele. To tylko reklama.
Idziemy prosto, aż we wsi musimy zapytać o drogę.
 
A oto schronisko. Z kobietą współgospodarzy młody kucharz, na którego woła "Dziecko!". Jest bardzo uczynny. Niby kuchnia dla pielgrzymów już zamknięta, ale pozwala wejść do prywatnej i zrobić wszystko, co potrzeba. Trochę miałem kłopotu z tymi ogromnymi palnikami, na szczęście przypalony rondel udało się doszorować... a potem, do późnej nocy, siedzę przy komputerze z internetem i nadrabiam zaległości. Nikt mnie nie przegania.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz