poniedziałek, 28 września 2015

Etap E15: Itero de la Vega - Villarmentero de Campos

Frómista
Wyruszamy dość późno, ok. pół do dziewiątej. Piękne, lekko różowawe poranne słońce. Na horyzoncie po lewej wzgórze pełne wiatraków. Na horyzoncie przed nami - wzgórze bez wiatraków. Niebo prawie bezchmurne. Rześko. Jak miło mieć na sobie całe ubranie → plecak lekki.

Najdłuższy jak do tej pory odcinek bez żadnych miejscowości: przeszło 10 km wśród pól. Z lewej strony zbliża się ciąg płaskowzgórz, na ich zboczach co i rusz miasteczko albo wieś. Ale to wszystko w sporej odległości od naszego szlaku. Po prawej, w jeszcze większej oddali, dwa łańcuchy górskie, które już zoczyliśmy wczoraj. Te drugie to chyba Picos de Europa - najwyższe góry północnej Hiszpanii, oddzielające Kastylię od Kantabrii i Asturii.
Zaczynają się psychodeliczne klimaty
 
W końcu za pustkowiem wynurza się kilka zabytkowych budyneczków o różnym przeznaczeniu
(od sakralnego po gospodarcze).


Za nimi miasteczko Boadilla del Camino zaczyna się od "strefy odpoczynku" dla pielgrzymów z kamiennymi stołami i od albergue bez okien. Później przekonujemy się, że okna w tej okolicy nie uchodzą za niezbędne wyposażenie schronisk...

Psychodeliczne klimaty pojawiają się znowu w dekoracji kolejnego schroniska, przy placu kościelnym:
 Tu artysta miał wizję całego przekroju pielgrzymów tak, jak ich Bóg stworzył...

Ogród po drugiej stronie dróżki zdobią ciekawe formy naturalne - mogą się kojarzyć z Entami - wędrującymi drzewami od Tolkiena.

 
Psychodelia nie zaczęła się w XX wieku
 Najciekawszy zaś zabytek Boadilli stanowi rollo - kamienny słup, który w dawnych wiekach symbolizował otrzymany od króla przywilej względnej niezależności miasta, a także pełnił funkcję pręgierza.
Na rogu spotykamy miejscowego, który z własnej inicjatywy objaśnia nam znaczenie trzech rodzajów takich stawianych w miastach słupów - rollos, cruceros (oznaczających, że miasto stanowi azyl, gdzie, podobnie jak w kościele, władza zewnętrzna nie może pojmać ściganego; konieczne są negocjacje za pośrednictwem władz miasta) i umieszczanych zwykle za miastem picotas (przy których wykonywano wyroki śmierci).
 
Za Boadillą szlak prowadzi wzdłuż Canal de Castilla - ważnej arterii nawadniającej okoliczne pola. Właśnie zaczęła się Tierra de Campos - kraina pól uprawnych.
Canal prowadzi nas aż do miasta Frómista, które złożyło mu hołd pamiątkowymi tablicami i kamienną księgą. Kanał jest porównany do Camino. To ostatnie karmi nas chlebem niebieskim, tamten dostarcza chleba doczesnego.

Frómista. Po godzinach wędrowania przez puste pola, wydaje się w pierwszej chwili metropolią: dworzec kolejowy, kilka kościołów, bankomat, sklep samoobsługowy sieci "Dia"... Tyle, że metropolia kończy się dwie czy trzy ulice dalej. Zawracamy i skręcamy w boczną ulicę, bo coś przeoczyliśmy:
 
 Kościół romański - podobno jeden z najwybitniejszych przykładów takiej architektury w Europie. Harmonia kształtów. Na placu przed kościołem, o parę kroków od wypasionych restauracji, spożywamy w słońcu nasz lunch - owoce, świeży chleb, oliwki, pomidory...
 
Tysiącletni piaskowiec coraz bardziej ażurowy...

Przeprawa przez autostradę, a dalej szlak wzdłuż drogi, ale znaczony bardzo wyraźnie, a droga nieuczęszczana. Żar się leje z nieba - jak miło nie nosić na sobie dużo ubrania, czuć jak skóra oddycha powietrzem i słońcem!
...Tylko raz po raz trzeba odpocząć, korzystając z miejsc do tego jakby stworzonych!
Dziś idziemy dużo po równinie (pola, rzędy zadrzewień - zwł. topole i platany).
Población de Campos. Wieś skromna, ale można wypatrzeć coś ciekawego.

Jak choćby gliniano-słomiany tynk na drewnianych ścianach...
Woda!

 
W okolicy Revengi de Campos nawet strach na wróble ma postać pielgrzyma:
Nas jednak nie straszy i częstujemy się kilkoma migdałami prosto spod drzewa. Łupinki zdradzają, że nie my pierwsi...


 Villarmentero de Campos. Słońce jeszcze wysoko, gdy trafiamy do schroniska "Świt" o niepowtarzalnym, hipisowskim klimacie. Gęsi gęgają, kury gdaczą, w głębi stadko owiec, dwa psy biegają i wypraszają od pielgrzymów poczęstunek. Na podwórku tipi oraz szereg drewnianych mini-domków w kształcie wigwamów. W środku towarzystwo jak zwykle międzynarodowe. Hospitaleras - na oko hipiski z północy Europy, nawet nie władają hiszpańskim, ale komu to przeszkadza?
 

Przy schronisku (niezależnie od kuchniojadalni dla pielgrzymów) jest bar, pełen pielgrzymo-turystów, localsów i pielgrzymo-włóczęgów. Jeden taki wagabunda prosi, żeby mu się wpisać na malowniczej lasce. Teresa myślała, że to pasterz od tych owiec w głębi. Nawet zaprasza na wino, ale nie chcę wykorzystywać sytuacji... Nie siadamy w barze. Robimy pranie, spacer po okolicy (przy okazji rozglądamy się za czynnym sklepem. Nie ma) a potem pomału wyciągamy, co nam zostało z jedzenia.

Każdy stołuje się sam, ale wieczorem ludzie zbierają się razem i śpiewają - prym wiedzie Irlandczyk o mocnym głosie. Akompaniuje mu (kiedy może) gitarzysta, który wcześniej dawał wspaniałe (choć "od niechcenia" grane) solowe popisy. Namawiają szczupłego Koreańczyka w średnim wieku, żeby zaśpiewał coś swojego. Amerykanka polskiego pochodzenia, z którą wdaliśmy się w pogawędkę, informuje nas, że ten pan wybrał się na
pielgrzymkę, bo jest śmiertelnie chory. Dalibóg, nie wygląda, jakby stał nad grobem, choć wychudzony, owszem. Oby znalazł to, czego szuka, a nawet więcej... Para Niemców śpiewa, niezbyt zgranie, wielozwrotkową pieśń, z której wszyscy rozumieją tylko powtarzające się "Danke". Pobożna piosenka dziękczynna. Nas też proszą, więc startujemy z jednym z biesiadnych szlagierów. Furory nie robimy, ale przynajmniej się nie śmieją. Na koniec podziwiam tańczącą walca Argentynkę imieniem Sol (skrót od Soledad), która później częstuje mnie naparem z owoców czarnego bzu - zanoszę też T., bo ostatnio łapał ją kaszel. Sol ma charyzmę - wystarczy jej serdeczny uśmiech, i pragnę być przy niej choć przez chwilę, gadając o czymkolwiek. Idzie we własnym rytmie - raz czterdzieści kilometrów w ciągu jednego dnia, innym razem tylko kilkanaście.
Spichlerz czy kaplica?
 Koło dziesiątej całe rozochocone towarzystwo się ucisza, niemal jak na komendę (wystarczyło jedno napomnienie młodej hospitalery - pół godziny wcześniej!). Ta dyscyplina mnie nieodmiennie zaskakuje, praktycznie w każdym schronisku: wieczorem cisza nocna zapada równie szybko jak zachód słońca, a rano, o ile dwadzieścia po szóstej jeszcze mało kto wygrzebuje się ze śpiwora, to potem idzie błyskawicznie: pół godziny i nikogo (poza nami) nie ma! Kiedy oni zdążają się umyć, spakować i coś zjeść?! No tak, ale solidne śniadanie jak my jada tu mało kto. Większość dostosowuje się do hiszpańskich zwyczajów: filiżanka kawy, dwie tostady z marmoladą i cześć!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz