wtorek, 29 września 2015

Etap E16: Villarmentero de Campos - Calzadilla de Cueza

 
Tierra de Campos. Długa trasa wśród pól, bez wzgórz (i kilometrami bez zabudowań!). Krajobraz zupełnie polski - i roślinność naturalna, i uprawy - temperatura też umiarkowana. Po prostu jak Polska, powiedzmy w sierpniu!




Pierwsza miejscowość, przez którą dziś przechodzimy - typowo po hiszpańsku: ze dwie ulice, stu kilkudziesięciu mieszkańców i tysiąc lat historii. Wyludnione wsie spotykamy co krok. To fenomen ostatnich 50, a nawet 30 lat.
Kolegiata w Villalcázar de Sirga. W średniowieczu słynęła z cudów, opiewanych m.in. przez słynnego króla-pieśniarza, Alfonsa X Mądrego. Jako miejsce po templariuszach, jest pewnie ciekawy, ale zamknięty.
Pod nim znów spotykamy Sol, jakby pogrążoną w kontemplacji.
 
Gospoda im. Templariuszy v/v kościoła

Zaskakująca reklama karczmy przy placu kościelnym
Stare więdnie i usycha, ale nowe wschodzi i już rozkwita...
Po kolejnych kilku km wędrówki...
Carrión de los Condes wita
Miasteczko wydaje się spore (ze zdziwieniem już w domu dowiaduję się, że liczy niewiele ponad 2 tysiące mieszkańców; obstawiałbym co najmniej 10 razy tyle). I to się chce sfotografować, i tamto...
Osiedle dla zwykłych ludzi

Jeszcze jeden pomnik pielgrzyma - a jednak ma coś niepowtarzalnego!
 Pięć kościołów, w tym dwa romańskie, dwa zabytkowe klasztory - w tym San Zoilo z malowniczym krużgankiem w stylu plateresco.
 
Romański kościół pw. Dziewicy Zwycięskiej:
Św. Michał jak Shiva tańczący na ciele wroga (pewnie demona w ludzkiej postaci)
i Chrystus w postaci pielgrzyma
 
Drugi romański kościół, świętego Jakuba, stoi ot tak, przy ulicy - a w jego portyku:
Bohater ewangelii w otoczeniu autorów

 
 Pocieszny detal z fasady klasztoru San Zoilo:
 

Pielgrzym składa hołd Świętej Rodzinie
Są sklepy, jak w dużym mieście. Kupuję maść do nóg, a w końcu i buty - lekkie i wygodne, ale przemakalne i drogie, jednak T. namawia i zgadza się pożyczyć specjalnie na nie, sprzedawczyni namawia i zgadza się obniżyć cenę z 69 do 65€. Będzie dobra odmiana dla moich obolałych pięt na poranki i na chłodny pewnie Londyn.
 
Znowu słoneczniki. Tu jeszcze nie zastosowano usychacza.
 Zaopatrzyłem się w energetyczny prowiant na drogę (orzeszki, gorzka czekolada, jakieś herbatniki) - ale woda mi się kończy - a przed nami 17 km bez sklepów, w ogóle bez wiosek! A słońce prześwieca... Trzeba coś przedsięwziąć. Okazja nadarza się przy dawnym opactwie Benevivere. Dziś porzucone, ale znaki życia i zamieszkania jednak są. Nie w samym klasztorze, ale w zabudowaniach sąsiednich: tu jakaś maszyna rolnicza, tam dwa samochody i wąż ogrodowy, przystrzyżony trawnik... Obchodzę budynek, po schodach na górę, dzwonek do drzwi, szczekanie małego pieska... i po chwili wracam do T. triumfalnie z butelką i termosem wody. Wiedziałem, że ktokolwiek tu mieszka, nie odmówią. Być może ktoś kupił albo wydzierżawił to opactwo, choć na moje oko - squat!
 
 W międzyczasie pojawiła się Sol - i znikła w drugim skrzydle zabudowań. Więc my - w swoją drogę, prosto do przodu, śladem królewskiej drogi francuskiej (prowadzącej, jak informują napisy na kamieniach, aż od Bordeaux). Teraz w przyzwoitej odległości od autostrady, choć wciąż mniej więcej równolegle do niej. Pogoda sprzyja: słońce tylko prześwieca przez chmury, jest ciepło ale nie gorąco.
 
Szczerze mówiąc, dla mnie to najnudniejszy etap. Nie dość, że monotonia, to jeszcze zero egzotyki. Ową monotonię urozmaicają tylko dwa skromne skrzyżowania z innymi drogami, tak samo nieuczęszczanymi ale przystosowanymi do ruchu kołowego. No i jedno takie miejsce odpoczynku:
 
 
 Ciekawy budulec:
To, i owszem, wygląda egzotycznie. U nas dopiero ludzie przypominają sobie, że można budować z gliny ze słomą. Tyle, że cuchnie. Za tą wiatą mnóstwo pielgrzymów musiało załatwiać swoje potrzeby - no cóż, w okolicy kilometrami żadnej innej osłony przed wzrokiem postronnych.
 
W połowie drogi przez pola krajobraz się jednak zmienia. Zamiast pól "polskiego" typu - pole kamieni:
 
Z przewodnika wynika, że gdzieś tutaj wypada

POŁOWA NASZEJ TRASY!
Od St. Jean do tego miejsca jest tyle samo km co stąd do Santiago de Compostela.
 
No i wreszcie nasz cel na dziś: Calzadilla de (la) Cueza. Im mniejsza wieś, tym dłuższa nazwa ;)
 W Calzadilli dwa albergue obok siebie (w tej samej cenie!) - nie trzeba chodzić daleko, żeby porównać i wybrać. Z basenu nie mamy ochoty korzystać, a obecność skromnej kuchni przemawia za schroniskiem komunalnym.
W albergue hospitalera służy nam jak może - nawet dostarcza, na życzenie (ale za darmo) czystą pościel... Rozgaszczamy się, a potem w kuchniojadalni i na patio zapoznajemy się z innymi gośćmi. Prym wiedzie rozmowny (by nie rzec: hałaśliwy) brodaty młody Włoch, który przygotowuje ogromnego skręta z marihuaną (albo raczej tzw. skunem) - ale, zgodnie ze zwyczajem, nie wypala go sam tylko zaprasza wszystkich chętnych. Pretekst do integracji międzynarodowego towarzystwa.
 
Następnego dnia będziemy spotykać go często - wydaje głośne okrzyki, widać że od rana pod wpływem trawki i "w swoim świecie"... No nie, żywą reklamą ziela - "lekarstwa narodów" to on nie jest!
 
Do naszego schroniska trafia też Sol. Znów ucinamy pogawędkę, tym razem dłuższą. Opowiada o swoim życiu w Europie (początkowo we Włoszech), o trzech latach w Piekle .... bo tak się nazywała (ponoć trafnie!) knajpa w Anglii, w której pracowała - ale i o rzeczach bardziej pozytywnych, o tym jak przeżywa Camino, o miejscach mocy (jak choćby miasto Brighton) i niezwykłych spotkaniach (po energii poznajesz, czy cię z kimś coś łączy - nieraz już po paru minutach czujesz, jakbyście znali się od lat!) co i rusz to całkiem nowy rozdział. Swoje przygody upamiętnia w wierszach i w dzienniku. A nas znowu częstuje naparem z dzikiego bzu (elderberry).
 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz