sobota, 24 czerwca 2017

Etap P9B: Płock - Lasotki

Drugie śniadanie (może raczej obiad?) na tarasie widokowym na Wisłę. Podchodzi do mnie wysoka kobieta w raczej starszym wieku:
 
  - Przepraszam, czy mogę pana o coś poprosić? Dwa złote, a będzie pan miał szczęście po Cygance.
  - Dwa złote mogę dać - odparłem - ale wróżenia sobie nie życzę.
  - Ja nawet nie wspominałam o wróżeniu.

Czyż można się oprzeć? Za jedyne 2 zł szczęście "po Cygance"? Nie widzę dobrze, czy Cyganka, ale szczęście to szczęście!

 
Pogoda nie jest taka piękna jak tydzień temu, kiedy planowałem się tu wybrać, a zbieg różnych przyczyn  skłonił mnie do przełożenia wyprawy, ale dobrze że jakaś jest. Nie pada i nawet jest całkiem ciepło, gdy wsiadam do autobusu. Może nawet idealna pogoda na długodystansowe wędrowanie, choć świat w tej pochmurności prezentuje się mniej malowniczo. I tak jednak widzę, że okolice Płocka i Dobrzynia są przepiękne!

Wzrok w trochę lepszym stanie niż miesiąc temu, może nie będę bazgrać.
W Płocku niespodziewanie zimniej wieje, a z początku nawet kropi.  Płocczanie jednak nie są ciepłolubni i wszyscy chodzą cieniutko ubrani, jak na lato - choć pogoda się zrobiła mało letnia. Później zresztą się ustatkowała i nie wyciągałem ani razu mojej żółtej peleryny.
 
Od dworca do katedry muszę przejść w poprzek całe miasto, ładne zresztą. Płock widzę jako miasto zadbane, schludne i pełne zieleni. Idąc prosto, ytafdłem gdzie indziej niż się spodziewałem. Przeszedłem więc Grodzką w kierunku przeciwnym do zamierzonego - od Starego Rynku do Tumskiej.


Katedra już nie w remoncie, a na sąsiednim zamku książąt mazowieckich jakaś średniowieczna biesiada, ludzie w strojach z epoki. Damy, rycerze... Jeden z animuszem rozprawia przez komórkę. Gra muzyka (zdaje się, celtycka, jak zwykle na takich imprezach), spiker gromkim głosem prowadzi konkurs strzelania z łuku.

 
 
 
 



Rozglądam się za czymś w rodzaju plebanii. Wypatrzyłem budynek kurii diecezjalnej, a w nim muzeum, gdzie mogę dostać pieczątkę. Okolicznościową, z wystawy "Chrystus w sztuce". Usadowiłem się podziwiać i spożywać, a opodal rycerze groźnie do siebie krzyczą, potem naparzają się mieczami, ale nie za długo. Chyba brakuje im już sił. Pewnie turniej trwa od świtu. Albo jeden z walczących odpadł "w przedbiegach". Dookoła półkolem widzowie. Najmłodsi uważnie śledzą ruchy i słowa wojów.  Starsi nic sobie nie robią z rzucanych gromko, dramatycznych deklaracji ("Trzy czuby zdejmę z głów!").

Pogoda nie może się zdecydować, w którą stronę ma się zmienić: przejaśnić się czy zacząć padać? Zakosami schodów schodzę niżej nad Wisłę - tamtędy przebiega szlak. Drogą ale ja idę równolegle, pięknym  zieleńcem między rzeką a skarpą.- ciągnie się chyba parę kilometrów, mijając po drodze spore jezioro albo zalew. W przerwach między kępami wysokich trzcin - wędkarze. Wiatr chłodny, ale powietrze ciepłe. W końcu i moja dróżka, i szlak wychodzą na szosę (ul. Szpitalna) - dość rychliwą, na szczęście jest chodnik z różowawej cegły.

Nowo kupione adidasy to nie był dobry pomysł. Zwykle kupuję buty od razu tak dobrane, że nie trzeba ich "rozchadzać". Tym razem jest inaczej. Ale co robić, jak te z Carrión de los Condes się już przetarły, a pogoda niepewna? Na szczęście, w plecaku mam sandały, a nie jest zimno. Za jakiś czas zmienię obuwie.

 Ogromny szpital wojewódzki z daleka przypomina dom wczasowy z przyległą halą widowiskową.

Jakież dorodne maki wyglądają na chodnik, i ile ich! Ul. Traktowa jest mniej ruchliwa i wyraźnie słychać przyrodę - świerszcze, ptaki...Towarzyszący mi czerwony szlak znienacka skręca w wąską polną dróżkę. Ja za nim, bo strzałki i muszelki znikły. Jak dobrze móc znowu iść w koszulce bez rękawów! Camino wśród pól i ogródków działkowych - cóż piękniejszego! Poprosiłem działkowiczkę o wodę. Dostałem bez trudu, nawet zostałem wpuszczony za furtkę i na chwilę przysiadłem na szerokiej huśtawce tych państwa.  

 
Oto jest i wielki las (pamiętam z mapy) i pierwsza od kilometrów żółta strzałka. Robię przystanek na stosie ściętego drzewa, posilam się. A wkrótce potem, za szosą, trafiam na parking leśny - jakaś tłumna, hałaśliwa impreza.

Ludzie z piwem cierpliwie stoją w grubej na dwie, trzy osoby kolejce po grochówkę. Jak za dawnych czasów, kiedy wojsko bratało się z ludem, raz po raz wspierając logistycznie (jeśli nie organizując samo) jakiś festyn. są jednak urządzenia do zabawy dla dzieci, a nawet placyk nisko skoszonej murawy, służący za boisko amatorom piłki nożnej. Pokropuje, ale nie mam gdzie usiąść pod wielkim namiotem: gdzie nie zapytam, widząc puste miejsce, słyszę: "Zajęte". Nakładam więc kaptur i idę dalej. Nie lunęło (poza tą chwilą, kiedy się zatrzymałem pod gęstą koroną jakiegoś drzewa, by zmienić obuwie i postudiować mapę). O dziwo, w sandałach idzie się lżej a nie ciężej (choć większe buty trafiły do plecaka).

 
Las pachnie. Nie grzybami (dopiero początek lata) lecz świeżymi olejkami eterycznymi. A może spadzią? I ten dyskretny szept wiatru w koronach... Szlak w końcu schodzi z drogi i zaczyna kluczyć. Ależ ten las jest żywy, wręcz rozwibrowany! I są tu takie ptaki, jakich w innych lasach nie słyszałem. O, jaki ciekawy deszczoschron! Tymczasem się ściemnia. Szlak nadal widać, ale coraz mniej czerwony, a bardziej jakby czarny. W pewnym momencie przebłyskuje srebrna tafla. W pierwszej chwili, zdumiony, sądzę, że dotarłem nad Wisłę. Ale nie, to woda stojąca, w dużym stopniu pokryta kożuchem czegoś w rodzaju rzęsy. Rzeźba terenu się urozmaica, wąwozy niemal jak w górach W dół, pewnie ku dolinie Skrwy.

Zmierzchało, gdy doszedłem do Cierszewa, gdzie pierwotnie zakładałem koniec etapu. A ptaki wciąż śpiewały! Jakoś udało mi się trafić na właściwą drogę do Lasotek, gdzie zarezerwowałem nocleg. Tam jednak musiałem rozpytać wśród rozszczekanych psów. Życzliwe kobiety skierowały mnie, gdzie trzeba. Kawał drogi do "asfaltu" i kawał drogi dalej, nim wszedłem w otwartą na oścież bramę. Witają mnie dwa psy, głośno anonsujące moje przybycie. Za to gospodarze są nieco zbici z tropu. Przyszedł tu wcześniej inny mężczyzna z plecakiem (z pobliskiego wesela), myśleli, że on to ja, i dali mu przygotowany dla mnie pokój. Ale wspólnymi rodzinnymi siłami udało się wybrnąć z sytuacji. Trafiam do pokoju "dla gości" w części prywatnej. Na życzenie mam wszystkie podstawowe wygody (w czym wydatnie pomaga rodzicom ich kilkuletni zaledwie synek), nawet kartkę, na której będę pisać jutro, bo mi się notes skończył.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz