Za dwadzieścia szósta podniosłem się i zbieram do drogi. Przede mną długi dzień. Chwila tańcogimnastyki i wracam ku szosie. Za kurhanem świętego Józefa postanowiłem się cieplej ubrać, korzystając ze schronienia obszernej wiaty przystankowej. I właśnie wtedy dopiero zaczęło kropić.
Kurhan Świętego Józefa |
Sadzawka |
Pokropiło, za chwilę przestało. Na śniadanie za wcześnie, idę dalej. Czternastowieczny, w większości kamienny kościół św. Józefa w Kargowie. Znowu zaczyna kropić, więc chronię się pod kolejną wiatą przystankową i tu zjem śniadanie. Dochodzi siódma.
Pnącze o upojnym zapachu |
Szedłem wg intuicji i rozumowania, i wylądowałem na drodze, która wygląda zrazu bardzo dobrze, a po pewnym czasie… zanika. Nic nowego!
Trawersem między drzewami dotarłem na polanę i jednak na nasz szlak. Potem już drogami przez wsie, a znaki znów często i gęsto. Na skrzyżowaniu zza zakrętu wyjeżdża staruszka na rowerze i mówi do mnie:
– Źle idę, nie?
Mimo, że sam niedawno błądziłem, postanawiam pobawić się w eksperta:
– A dokąd…?
Babcia miała jednak na myśli inne „źle”:
– A… tak się przejechać, skarbie!
Po sklepie w Strzałkowie tylko wspomnienie i zabity dechami budynek. Jest za to „Inkubator Przetwórstwa Rolnego”. Dalej naprzód, zresztą ktoś mi powiedział, że tam za kilometr będzie inny sklep (mam nadzieję, że czynny).
W okolicy miejscowości Koci Zamek gościnna młoda kobieta, którą poprosiłem o wodę, a ona zaproponowała coś więcej. Masażystka, pełna werwy, poznałem też jej córeczki i ich maleńkie kociaki, znalezione niedawno na śmietniku w pudełku po butach – skąd ktoś wiedział, że zostaną tam znalezione i trafią w dobre ręce? Dziewczynki swobodne, szczęśliwe, w tym domu nie brakuje miłości. Ich mama poczęstowała mnie obfitą porcją bigosu i kilkoma szklankami herbaty, pozwoliła też umyć nogi (po zdjęciu przemoczonych sandałów poczułem, jak bardzo tego potrzebują!) i przychyliła się do mojej prośby o długopis:
– W domu pełnym dzieci na pewno się znajdzie niejeden!
Faktycznie, znalazła kilka, wybrałem sobie dwa (na wszelki wypadek). Pogawędziliśmy chyba z półtorej godziny, było o czym pogadać. W międzyczasie córeczki zorganizowały ad hoc minirewię mody, jednak przeznaczoną tylko dla oczu rodzicielki.
Spotkałem na polskich drogach jakubowych już niejedną życzliwą, pomocną i otwartą osobę, ale tak miłej jak pani Iza to chyba jeszcze nie! W dalszą drogę ruszam nakarmiony, napojony, zaopatrzony w wodę, ogórki na następną mizerię i materiały piśmiennicze, i całe szczęście: w Nowej Wsi za skrzyżowaniem jest sklep, lecz, niestety, trafiłem na sjestę: czynne 7-13 i 17-24. Niby fajnie, że tak długo, ale… Dobrze, że jestem najedzony i mam pełną butelkę wody. Tymczasem zrobiło się zupełnie pogodnie i ciepło. Nadmiar gorąca zabiera orzeźwiający wietrzyk.
Na granicy Nowej Wsi i Błońca dezorientacja: którędy właściwie wiedzie szlak? Gdzie kończy się jedna wieś a zaczyna druga? I dlaczego ani widu zielonego szlaku, który mam na mapie? Sady brzoskwiniowe i małe pieski, ostrzegające każdego, kto chciałby z nich coś uszczknąć. W końcu jednak podniosłem dwie brzoskwinki, które same spadły na ziemię. Są bardziej dojrzałe niż te, które widuję w sklepach. Gdzie trafiają te dorodne, dojrzałe owoce, skoro w sprzedaży są przeważnie twardsze i nieraz mniejsze, a jeśli już duże, to z importu?
Aż trzy razy przychodzi mi mijać szczególnie zajadłe psy. Robię to, bo każda droga, którą wg mapy mógłby iść szlak, prowadzi do czyjegoś gospodarstwa albo zawraca, skąd przyszedłem. W końcu pytam właśnie tam, skąd wybiegały najgroźniejsze małe pieski (tym razem, szczęśliwie, są gdzieś schowane). Wychodzi młoda kobieta z niemowlęciem i objaśnia, że trzeba śmiało iść przez sad sąsiada, a potem na ukos przez jego zagon truskawek, i niedaleko już zacznie się droga. Poprowadzili szlak przez czyjąś posesję, czy zaorano grunt publiczny? Whatever, w Anglii by nie było problemu (słynne right of passage)… A tu przynajmniej kto pyta, nie błądzi, a ludzie w okolicy życzliwi. I jacyś tacy… z zaufaniem do życia i wiarą w dobre intencje innych.
I oto Szczaworyż. W przedsionku kościoła spotkana pani (kościelna?) informuje mnie, że ksiądz wyjechał, ale lada chwila wróci. Tymczasem idę więc poszukać sklepu. W sklepie (pierwszy dzisiaj!) niespodzianka: napój jabłkowo-miętowy o oryginalnej nazwie „Frument”, wylansowanej kiedyś przez Tymbark. Produkowany w pobliskim Zborowie. Odkupili nazwę i recepturę? Smak w każdym razie pierwszorzędny!
Wracam pod kościół, zapukać na plebanię. Jeśli ksiądz wrócił, zapytam o nocleg. Jestem na nogach (z przerwami) już od 11 godzin. Jeśli nie – powędruję dalej, wszak dopiero koło piątej.
Ksiądz był i się zgodził bez problemu. Wszędzie, gdzie szliśmy, towarzyszył nam duży, rudy, kudłaty, zadbany i ułożony pies. Tylko do kościoła nie wchodził, stał na progu otwartych drzwi. Za chwilę była msza, proboszcz zaprosił mnie i zrobił ze mnie lektora – moje pierwsze czytanie w kościele. Z proroka Jeremiasza.
Potem ksiądz osobiście zrobił obiadokolację dla mnie i dla wnuka księżego brata - studenta informatyki, który tu dla zarobku maluje poręcz (dużą i skomplikowaną). Siedział z nami spięty, ale gdy ksiądz wyjechał na chwilę do Buska Zdroju, dał się wciągnąć w rozmowę (ja i zagajanie! Tym razem poszło całkiem całkiem). Było sycąco i smakowicie.
Po kolacji ksiądz zwierzył mi się z trudów życia proboszcza, w którym oprócz posługi typowo kapłańskiej trzeba zajmować się logistyką i żebrać o pieniądze na remont zabytkowego bądź co bądź kościoła, dzwonnicy i ogrodzenia, a do tego znosić ludzi, którzy czegoś od niego chcą, a nie grają fair – np. młoda dziewczyna żąda żeby pozwolić jej zostać matką chrzestną, choć od bierzmowania nie pojawiła się w kościele, i już raz czy dwa nie dotrzymała słowa w istotnej sprawie; pijaczek, który chce piwo albo na piwo i dotąd wierci dziurę w brzuchu, aż mu ksiądz da. Ten przynajmniej obiecuje odpracować, i nieraz faktycznie to zrobił.
Ksiądz skarży się na zanik powołań (w Polsce?!) i ogólny upadek autorytetów – z tego akurat ja się cieszę, ale nie wiedziałem, jak to taktownie przekazać. Dawniej wystarczyło, że ktoś miał władzę (świecką albo duchowną) i ludzie go słuchali ślepo. Teraz częściej myślą sami za siebie, a na rzeczywisty autorytet trzeba sobie zasłużyć. Autorytety autorytetami, ale ludzie mogliby się trochę lepiej odnosić do funkcjonariuszy, widzieć człowieka a nie tylko jego mundur czy sutannę. Marzy mi się, żeby adwersarze umieli i chcieli wysłuchać się wzajemnie i zrozumieć, a potem przebaczyć i wspólnie szukać konstruktywnych rozwiązań.
Nocleg w przestronnej sali gościnno-stołówkowej. Białe ściany (może nie białe, ale jasne) i drewno świerkowe – toć to mój styl! I te duże okna!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz