Pewnie jest tak, że różne motywy sprawiają, że różne osoby słyszą wołanie Drogi i na nie odpowiadają. Dla mnie Camino jest ucieczką. Ucieczką od wszystkiego, co mnie uwierało w mojej codzienności. Kiedy mam dość oglądania co dzień tych samych krajobrazów, zmagania się z tymi samymi kłopotami, spotykania się z tymi samymi niechcianymi uczuciami, chowania się w tych samych nawykach (może niezdrowych, ale swojsko "bezpiecznych"), cofania się przed tymi samymi przeszkodami - mam ochotę zostawić to wszystko, spakować plecak (i jaka to radość, że już umiem spakować się lekko i praktycznie - od razu czuję, że nad jakimś aspektem rzeczywistości jednak mam kontrolę!) i pójść przed siebie. Z nadzieją, że zostawię za sobą też troski i nawyki zatruwania sobie samemu życia zmartwieniami i krytykanctwem. Że nowe widoki i zapachy oczarują mnie tak bardzo, że znów uda mi się na chwilę skupić na tym co teraz i wpuścić do duszy powiew świeżego powietrza.
Camino jest przypomnieniem, jak ożywcze może być życie, jeśli się go zanadto nie komplikuje. I kiedy się człowiek godzi na niepewność, niewiadomą - bo ona jest wpisana w życie, jak kamienie w tę drogę - i zdobywa się na to minimum odwagi, by wyjść jej naprzeciw, i to minimum wiary, by odpuścić kontrolowanie, zabezpieczanie wszystkiego, co się da i co się nie da.
Camino uczy mnie dużo, o czym już pisałem kilka postów temu. Ale owszem, jest dla mnie formą eskapizmu. Może najzdrowszą (a w każdym razie, jedną z najzdrowszych, które uprawiam - i najbardziej pouczających), ale jednak. Może to lepsze niż wkładać do ust kawałek czekolady za kawałkiem, tak jak inni papierosa za papierosem; lepsze niż tonąć w strumieniu wrażeń wylewającym się gwałtem z telewizora. Na Camino poruszam się w swoim tempie, dusza ma szansę nadążać (jak mawiali ponoć Indianie). Podlewam w sobie ziarna spokoju i przypominam sobie naocznie i namacalnie, że życie jest znacznie większe niż te cztery ściany i jeden ekran, i dwie trasy autobusowe, które najczęściej przemierzam.
Ale tak, jest ucieczką. I kiedy ciułam grosze na kolejną wyprawę, i nie wyobrażam sobie, żebym mógł w tym roku na nią nie pójść - gdzieś w rogu umysłu zapala się lampka ostrzegawcza. Czyż to, co ma mi dawać przeżycie wolności, nie staje się kolejnym dobrowolnie sobie samemu stworzonym zniewoleniem? A co, jak nie uzbieram tych pieniędzy? A co, jak stan zdrowia albo zewnętrzne okoliczności będą sugerować wyraźnie, że to nie jest ten czas? No jak to: tyle czekałem (2 lata bez Hiszpanii) i miałbym znowu sobie odmawiać? A przecież cała sztuka (której nauki zaledwie jedną częścią jest Camino) polega na tym, aby być gotowym na wezwanie. Nie wiadomo, kiedy i nie wiadomo, dokąd. Ale czyż nie to jest właśnie prawdziwa duchowa wolność, kiedy możesz rzucić wszystko (nawet pomysł o pielgrzymce) i pójść tam, dokąd zawieje Duch?
Mam nadzieję, że będzie dla mnie i tym razem łagodny. Że pozwoli mi iść tam, dokąd dziś serce moje ciągnie, a umysł znajduje poczucie bezpieczeństwa w planowaniu. Ale przecież nie wiadomo. Obym pamiętał, że nieraz najcudowniejsze rzeczy dzieją się tam, gdzie wcale się nie planowało pójść.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz