niedziela, 31 marca 2019

Etap P2D: Las Kabacki (Powsin) - Góra Kalwaria

 Na miejscu startu nie doczekałem się Julki (mieliśmy iść razem). Może zaskoczyła ją zmiana czasu na letni. Mnie też, ale moje zegary przestawiły się same, i nawet się nie zorientowałem, tylko jak obudziłem się o szóstej, dziwiłem się, że jeszcze po niebie nie widać, czy jest pochmurno, czy też dzień będzie słoneczny. Wyjaśniło się to w ciągu dwudziestu minut. Słonecznie, i to jak! Temperatura, początkowo bliska zeru, szybko wzrasta. Ptaki śpiewają, jeden przez drugiego, jak szalone - wiosna w pełni.



Drzewa liściaste jeszcze bez liści, ale pączki już w pełni widoczne. Ludzie w parku są, choć mało i jeszcze gwar nie burzy poczucia zaciszności. Z oddali, gdzieś za lasem, dochodzi buczenie samochodów. Na razie idę szlakami leśnymi. Zgubiłem zielony, pewnie był niepozornie zaznaczony skręt, a ja nie rozglądałem się zbyt uważnie. Bez mapy (planu aglomeracji) ani rusz!


Błądząc po ścieżkach rowerowych i innych, dotarłem do płotu Ogrodu Botanicznego, a następnie natknąłem się na wejście do niego od strony lasu. Nie wydam na bilet, żeby mi nie zabrakło na powrót z Góry (może pociągiem), ani na kawę (jeśli będzie gdzie). W lesie spotykam rowerzystów (dwaj o mało mnie nie przejechali, gdy wyskoczyli mi zza pleców akurat wtedy, gdy robiłem krok w bok, usłyszawszy ich szelest), czasem biegaczy. Delikatny zapach bazi. Co któreś drzewo zaznaczone do wycięcia - ponoć chcą przebudować drzewostan, zmienić na bardziej rodzimy. Moja przyjaciółka jednak jest pewna, że decydują względy komercyjne: rezerwat, nie rezerwat - tanie źródło drewna... Fakt, że pozaznaczane np. brzozy. Jak to nie jest gatunek rodzimy, to co nim jest?!

Już po drugiej stronie lasu. Skarpa Powsińska. Z Muchomora skręcam w Prawdziwka. Domy niewysokie, ale z fantazją i szerokim gestem. Tu Warszawa traci swą szlachetną nazwę. Kierszek - róg Lasu Kabackiego. "Lewiatan" i głaz pokryty porostami.


Za torami szlak skręca w szutrową ulicę, luźna zabudowa. Trochę łąki, trochę brzozowych zagajników... Znowu w kluczowym momencie nie znalazłem znaków szlaku, ale mapa nie pozwala błądzić za długo.

W Parku Zdrojowym nad Jeziorną krzycząc uwijają się mewy. A dziewczynka w odblaskowej kamizelce właśnie topi marzannę i woła "Niech żyje wiosna!" Brzmi politycznie, bo obok brodaty pan zbiera podpisy na kandydatów ruchu "Wiosna" właśnie. Mama odpowiada małej coś niewyraźnym głosem. Wiosna idzie, proszę państwa, nie ma na to rady!


Konstancin nie chce ustępować Ciechocinkowi

Samoobsługowa wypożyczalnia. Fajnie, że już coraz więcej miast je ma
(np. Zduńska Wola i chyba jakieś osiedle na Ursynowie)





Konstanciński park zdrojowy ma wygląd bardzo zachodnio-europejski. Drzewa pokaźne i jakby przypadkowo porozrzucane, ale pod nimi niziutko, równiutko ostrzyżona trawa - wręcz zaprasza do piknikowania. Kilka grupek dzieci i młodzieży gra w piłkę. Dwie wypasione kawiarnie serwują apetyczne lody i wszystko inne po wygórowanych cenach. Do tej mniej wygórowanej ustawiła się długa kolejka, ale i ta droższa nie narzeka na brak klienteli, Z parku skręcam w "miasto-ogród" i podziwiam wille wśród rzadkiego ale jednak lasu. Po dłuższej chwili wracam do punktu wyjścia, bo miałem iść w inną stronę, tylko ul. Sienkiewicza zmieniła nazwę na Aleję Miłośników Konstancina.
Tam, gdzie bierze początek szlak żółty, którym postanowiłem iść do G. Kajwalii, napotykam też pierwszą na tej trasie żółtą strzałkę. Prowadzi wzdłuż szosy, więc ja za szlakiem, dalej przez park - po obu stronach reprezentacyjne willo-pałacyki. Ale w końcu szlak zakręca i... dochodzi do tej samej szosy, oraz szlaku jakubowego. Potem skręcamy w mniej uczęszczaną ulicę.
Kościół w Konstancinie-Jeziornej, tuż koło szlaku jakubowego
Pośród wielu spacerujących, co któryś idzie koślawym, drżącym krokiem. Pewnie kuracjusze z jakimiś dolegliwościami neurologicznymi, może np. po wylewach. Cierpienie pośród sielanki. I faktycznie, wkrótce mijam Centrum Rehabilitacji, słynne na daleką okolicę. A nad głową wysokie sosny i niezliczone ptasie głosy.
Jeden z pałacyków




Ulicą Gąsiorowskiego dochodzę w końcu do nowoczesnego osiedla domków jednorodzinnych i szeregowców, też okazałych i niebanalnych, tyle że ciaśniej budowanych. Do niedawna Konstancin-Jeziorna uchodził za najbogatsze przedmieście Warszawy. Może nadal nim jest, nie wiem.
Tu moją uwagę najbardziej zwraca kameralny ganek, kojarzący się z urokliwymi domkami angielskimi
Kwitną forsycje. Znowu zgubiwszy szlak (już dawno), znów przedzieram się ku szosie przez gęsto posadzone krzaczory. Po sforsowaniu ul. Wilanowskiej, na azymut zbliżam się do Rezerwatu Obory.
Przystanek autobusowy Obory-Pałac. Tylko pałacu tu żadnego nie widzę. Rezerwat ma dwie oddalone od siebie części - a ja jedną minąłem, do drugiej nie chce mi się zasuwać, więc idę środkiem, drogą samochodową, na szczęście ruch na niej znikomy. Korzystają z tego kolarze. To ja też mogę.




Wkurzyłem się tym błądzeniem, zgubiłem całą radość pielgrzymowania. Dość! Posilony humusem, postanawiam iść przed siebie - wszystko jedno, którędy - ze spokojem i z uwagą na własne kroki i szczebioty ptaków. I chyba pierwszy raz w tym roku rozbieram się do koszuli. Kolejne wioski - a raczej schludne przedmieścia. W Słomczynie znowu zgubiłem szlak (niebieski, bo żółty, niedawno odnaleziony, zgubił się sam: na kolejnych rozstajach ani widu znaku). Na szczęście, idzie tędy konstancińska linia autobusowa do Góry K., a z opisu szlaku pamiętam, że ma prowadzić właśnie przez te miejscowości, co są na trasie tego autobusu. Czyli mogę iść tą drogą - i dojdę.




Kościół w Słomczynie. Znajomy zapach starych kościołów. W ścianach płyty kamienne ku pamięci zmarłych. Za kościołem znów pojawia się żółty szlak.




Ach, Hiszpania!


Cieciszew - jedna z najstarszych parafii na Mazowszu, a niegdyś też gród (dawny kościół trzysta lat temu zabrała Wisła! Później jej koryto przesunęło się kilka km na wschód). Tablica informuje też o charakterystyce całego dawnego regionu Urzecza, który sięgał aż po Wilanów. Szlak we wsi elegancko znaczony, można iść jak po sznurku (do granic następnej wsi...). W niektórych obejściach swojski, polski bałagan. Ale nie wszędzie. Malownicze domy, już nie takie nowobogacko wystawne. Dobudowywane po kawałku na przestrzeni lat, w miarę potrzeb i możliwości. I malownicze, powysuszane, stareńkie wierzby rosochate, A wszędzie jakieś sadzawki, stawy i starorzecza.




Ogólnie, wieś jednak nad wyraz porządna: wzdłuż szlaku, co kawałek, przymocowane na drzewach grube worki na śmieci. Tylko trawy ktoś tu wypalał.


We wsi Dębówka szlak znowu niepostrzeżenie się oddala. Ale tym razem rozpoznałem to na mapie. Z premedytacją (i z pomocą "instrumentu do podejmowania decyzji") idę inną drogą, trochę krótszą. Za mną tylko ciut ponad pół drogi od Konstancina, a czasu zostało mi,,, z 1/4? 1/3?


Szedłem po starannie skoszonych i zagrabionych trawiastych poboczach i... wąchałem dymy, którymi pachnie polska wieś o tej porze roku (a może o większości pór :( ).
Cień już się wydłuża




W miejscowości Wólka Dworska wychodzę na wał - i oto widzę Wisłę! To widok imponujący. Na przeciwległym brzegu, przed laskiem łęgowym - plaża, miejscami szeroka. A Wisła jest dziś błękitna. Teraz dopiero robi się fajna wędrówka! I nie przeszkadza mi zrywający się wiatr. Słońce jeszcze dość wysoko (co prawda, chwilami kryje się za chmurą), ale robi się chłodniej. Chyba w końcu założę kurtkę (w polarze idę już od godziny czy dwóch).


Jakiś malec, pod okiem ojca lub starszego brata, udatnie ujeżdża quada. Droga autobusowa odchodzi w prawo, ale szlak zdecydowanie dalej prosto, u podnóża wału. A wał coraz niższy. Wspinam się nań i po lewej mam ciąg starorzeczy.

W tym tutaj jest chyba żeremie. Obok widoczne ślady działalności bobrów (mocno nadgryzione, choć jeszcze nie powalone, drzewo).
Na tle słonecznego horyzontu, za jednym z sadów, widzę dwie ciemne sylwetki jakby kościołów. ze strzelistymi wieżami. Dopiero po bliższym przyjrzeniu się widzę, że to dwa okazałe domy - każdy ze strzelistym drzewem obok. Złudzenie niemal doskonałe.
A to romantyczny widok innego z sadów
Ptaki coraz to trochę inne, ale ich śpiewy i świergoty towarzyszą mi dziś przez cały dzień, non-stop. Cały dzień też, choć z przerwami, spotykam czerwono-biało-czerwone naklejki-znaki szlaku "Jerusalem Way". Jak rozumiem, trasa innej pielgrzymki, do drugiego z trzech tradycyjnych międzynarodowych szlaków pątniczych chrześcijaństwa (trzeci wiedzie, jak "wszystkie drogi", do Rzymu).


Już Góra Kalwaria. Szlak nie skręca w stronę stacji (jak miałem nadzieję), tylko nieubłaganie ciągnie się w kierunku rynku. A nawet nie rynku, tylko ulicy "szkolnej" (szkoła za szkołą), w rzeczywistości - Księdza Sajny. Dziwne miasto - w ogóle nie widzę poprzecznych ulic, tylko ta i inna, główna - zbieżne (mam wrażenie, że asymptotycznie). Gdy oczom moim ukazuje się w głębi klasztorny kościół NMP, jego dzwon właśnie wybija siódmą.
Inny kościół (pw. Podwyższenia Krzyża Świętego), wpasowany w rynek




To się nazywa pech! Widziałem odjeżdżający autobus. Dwie minuty wcześniej bym na niego zdążył. Następny (i ostatni) za 55 minut. W takim razie może wrócę dziś pociągiem? Mając koniec języka za przewodnika, ruszam w tamtym kierunku. Owszem, dobrze tłumaczą drogę, ale i uprzedzają, że to daleko. Faktycznie. Przez pół godziny tylko się zbliżyłem do torów, ale stacji nie spostrzegłem i dałem za wygraną. Tymczasem zapadł mrok, rozświetlany światłami bloków, neonów i samochodów, i tylko gdzieniegdzie latarniami. Zawracam w samą porę, żeby spokojnie zdążyć na autobus na pośrednim przystanku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz