piątek, 6 września 2019

Etap P13B: Jaranówek - Siniarzewo - Dobre





Przekraczam plan. Wczoraj miałem zamiar dojść do Wieńca, dziś do Siniarzewa i poprosić w parafii o nocleg - tymczasem znalazłem się tam już w południe. Było oczywiste, że pójdę dalej, tym bardziej że do Kruszwicy jeszcze podobno co najmniej 31 km.


Budziłem się kilka razy i nie od razu się udawało na nowo zasnąć, ale na dobre obudziłem się o świcie, przy pianiu koguta, ok. pół do szóstej. Potem skądś wziął się mały piesek i z bezpiecznej odległości zaczął zajadle mnie obszczekiwać. Poczułem, że to już dla mnie faktyczna pobudka, ale ze wstaniem się ociągałem. Odpoczywałem dziewięć godzin, ale stwierdzenie, że się wyspałem, byłoby przesadą. Po paru minutach piesek wrócił i znów ujadał przez jakiś czas, a w ślad za nim zjawił się niewysoki młodzieniec rzucający mięsem, zapewne syn gospodarzy - właścicieli domu, do którego należy ta skoszona łączka. Odpowiedziałem mu spokojnie, że za pięć minut mnie tu nie będzie. Nie przestawał krzyczeć, ale w końcu sobie poszedł, podczas gdy ja zbierałem się do wyjścia. Chyba pogadał ze starszymi, i zaraz wrócił, pytając mnie, już per "pan", skąd jestem i dokąd idę. Jak mu powiedziałem, że do Santiago de Compostela, zbaraniał. Przeprosiłem za to, że przeze mnie piesek pobudził gospodarzy. Spakowałem wszystko i ruszyłem. Świetliste zorze zapowiadają, że słońce wzejdzie lada chwila.




Mijam zagrodę z gołębnikiem (zamkniętym), obszczekują mnie dwa psy w niedużym, doszczętnie wydeptanym kojcu. Więzienie dla gołębi, więzienie dla psów-strażników, często jest jeszcze więzienie dla królików (klatki, i to z reguły ciasne), więzienie dla świń, więzienie dla kur... Co za kultura, w której człowiek nie widzi nic zdrożnego nie tylko w zabijaniu i wykorzystywaniu zwierząt, ale i w trzymaniu ich całe życie w ciasnym zamknięciu?
Ranek rześki, zakładam na siebie wszystko, a plecak i tak trochę waży: śpiwór, sandały, okulary, przybory toaletowe, mini-apteczka, reszta prowiantu, płaszcz od deszczu... Zapowiadali trzy dni bez opadów, ale nigdy nie wiadomo... Peleryn-jednorazówek mam dość, a ta solidniejsza to jednak parę deka.


Przed 6:30 już dość duży ruch na tej wiejskiej drodze. Coraz to coś przejeżdża, czasem nawet dwa, trzy samochody naraz.
Niesamowita amplituda temperatur: wczoraj do piątej po południu był upał, a dziś o w pół do siódmej rano - istny ziąb!


Za zabudowaniami przede mną rząd wiatraków. A bliżej nad drogą przelatuje stadko ptaków. W Jaranowie droga dochodzi do ruchliwej szosy. Idę nią i już rozumiem, dlaczego szlak muszelek nie skręcił wraz ze mną w drogę, którą mi wyznaczył Google. Co prawda, są chwile bez aut, ale raczej nieliczne. A część tych pojazdów to TIR-y. Jak znów znajdę szlak, trzeba się go trzymać rękami i nogami!
Śniadanie spożywam w dwóch ratach, pod wiatami przystanków. Solidne, osłonięte także z boków. A te przy szosach - z szybką pozwalającą zobaczyć nadjeżdżający autobus. Od rana jednak okolicę opromienia słońce. O ile raźniej się idzie, nawet z tym wiatrem!
Ogródek, niczym pałacowy - a to sklep-szkółka ogrodnicza

Na stacji "Lotos" w Bądkowie ogrzewam się herbatą. Toaleta czysta jak w zadbanym mieszkaniu. Wychodzę na świat z o wiele lepszym samopoczuciem, choć wciąż chronię się od wiatru ubraniem "na cebulkę".






Bądkowo to całkiem spora osada, jeśli nie miasteczko. Domy o ciekawych kształtach, ładne parkany, zadbane ogródki. Szkoły, liczne sklepy i nawet porządny dworzec autobusowy. Siedziba gminy.
Boczne drzwi do kościoła uchylone. Znowu trafiłem na śpiew z chóru - tutaj czysty - o Najświętszym Sakramencie.


Woda się kończy, kupować nie chcę, a osada też się kończy, więc zadzwoniłem do czyjegoś domu.
  - Ale u nas woda nie jest dobra. Musiałabym zagotować, to by pan długo czekał. Dam panu dwa złote, to pan sobie kupi.
  - To może zapukam do kogoś innego...
  - Co, nie chce pan dwóch złotych?
Czuję lekkie zażenowanie. W zasadzie pielgrzym nie odmawia przyjęcia daru - tym bardziej, kiedy może być pomocny. Opatrzność wie lepiej, czego będę potrzebował. Przyjmuję.
Sołtys następnej wsi - Słupy Małe - pozwolił mi nabrać z kranu na podwórzu.
  - Nadaje się do picia? - upewniam się.
  - Pewnie. To nie Warszawa.
No cóż, kampania reklamowa warszawskich wodociągów nieprędko zneutralizuje krążącą po kraju famę na temat smaku i składu wody w stolicy. Chwilę potem sołtys dogania mnie na przystanku i przynosi jeszcze półtoralitrówkę mineralki. Pyta, czy daleko idę.
  - Do Kruszwicy przez Siniarzewo... w ramach pielgrzymki do Santiago de Compostela.
  - Do Kruszwicy to jeszcze kawałek, a Siniarzewo to zaraz, 12 kilometrów.
Byłem na to przygotowany. Okazało się zresztą, że się mylił. Cel dzisiejszej wędrówki był tuż tuż. Jeszcze tylko Ujma Duża, a za nią - już.  Co ciekawe, wiele posesji w tych stronach nie ma ogrodzeń. Mniej złodziei? Jeśli jednak już ogrodzone, to często jest i pies. Albo cztery.


Trudno się ubrać na tę pogodę: w kurtce za gorąco, bez kurtki chwilami za zimno, nawet w dwóch koszulkach. Najbardziej przydaje się chusta. Mam zmęczone plecy. Plecak nieprzesadnie ciężki, ale może niedospanie daje się we znaki. A poza tym, sama długotrwałość, wielogodzinność tego marszu (dziś już sześć godzin, z krótkimi przerwami), a miejsce nie zachęca do dłuższego popasu. Przy drodze, co kilka drzew - jedno uschnięte.
Już o dwunastej jestem w Siniarzewie, a więc o wiele wcześniej niż zakładałem. W porównaniu z poprzednimi wsiami, Siniarzewo prezentuje się bardzo niepozornie. Może, po prostu, domy są starsze i przez to prostsze; między nimi duże przestrzenie.





Kościół świętego Jakuba: dziwnie wygląda wejście zagrodzone kratą, w dodatku wzmocnioną drucianą siatką, sięgającą do wysokości klamki - ale może to po to, żeby koty i wiewiórki nie wchodziły... Przynajmniej można popatrzeć do środka, bo drewniane wrota otwarte na oścież. Wywieszone i wyłożone w przedsionku materiały zdradzają bliskie związki ze środowiskiem Radia "Maryja" i podsycają syndrom oblężonej twierdzy. Ale także zapraszają na nabożeństwa o uzdrowienie i uwolnienie, a "hasło roku" brzmi: "W mocy Bożego ducha". Dookoła są też dumne znaki Szlaku Jakubowego, ale nie sposób się zorientować, którędy i dokąd on dalej prowadzi. Poza terenem kościelnym - znaków ani widu... Znowu przyjdzie mi kierować się trasą z Google'a.





Furtka z terenu kościelnego prowadzi do rozległego, zapuszczonego parku ze stawem, należącego, jak się zdaje, do szkoły po drugiej jego stronie. W przeciwieństwie do wszystkiego po drodze, tu już pełno opadłych, złocistobrązowych liści - no tak, jestem pod kasztanowcem. W parku spożyłem wczesny obiad, rozebrałem się do letniego stroju. Słońce świeci mocno jak nad morzem albo wysoko w górach!




Kolonia Bodzanowska. Wiatr się wreszcie z grubsza uspokoił i teraz to dopiero jest życie!
Idę przez wieś zupełnie pustą asfaltówką. Całkiem niespodziewanie, odnajduje się znak z muszlą. Szumi wysoka kukurydza.


A to Polska właśnie :(


Morawy, Altana, Krzywosądz, znowu Morawy - teraz nazwy miejscowości zmieniają się bardzo szybko. Cały dzień takie jaskrawe słońce (idę już dziesięć godzin z krótkimi przerwami, więc dla mnie to "cały dzień"). W Krzywosądzu spotykam pielgrzyma rowerowego z tych stron, starszego ode mnie. Twarz spracowana, ale strój kolarza wyczynowego. Opowiedział mi o swoich wyprawach do Częstochowy i Rzymu (musiał zawrócić spod austriackiej granicy z powodu większej awarii roweru) i kłopotach zdrowotnych.
  Jest sympatyczny, to nic, że używa "k. mać" jako przecinka. Kiedy powiedziałem, że idę już od 10 godzin i szukam noclegu, polecił agroturystykę: "W lewo, zaraz za szkołą w prawo, za dwa kilometry, pod lasem, znowu w lewo...". Nie byłem pewien, czy mówi to w dobrej wierze, ale, jak się okazało, wątpiłem niesłusznie; dalej dwie osoby podały podobne wskazówki. No i podzielił się sokiem jabłkowym.
Naprzeciwko kościół otwarty, bo właśnie ksiądz spowiada dyskretnym, prawie niesłyszalnym szeptem. Czeka kolejka penitentów. A teraz dzwonią dzwony.




Jaki fart, a raczej jaka łaska! Gdy dotarłem pod gospodarstwo agroturystyczne w Dobrem, okazało się, że gospodarze dopiero kwadrans temu wrócili po dwumiesięcznej nieobecności - przez lato zarabiali jeżdżąc po bliższej i dalszej okolicy z własnym wesołym miasteczkiem. A ponieważ w domu w tej chwili nie ma miejsca, pan zaoferował mi nocleg gratis w przyczepie kempingowej. Dostałem jeszcze dwa grube koce, gdyby posłanie, jakie jest, plus mój śpiwór nie wystarczały na zimną noc. Tylko dostępu do łazienki nie uzyskałem - sławojka na dworze i woda w miednicy. Grunt, że mam pełną ochronę przed deszczem i wiatrem, a wieczorem herbata przed domem. Na razie jednak zabrali się do oporządzania żywego inwentarza, bardzo nietypowego: Kuce, srokate owce kameruńskie, muflony... Ja poszedłem rozejrzeć się po okolicy. Po szóstej błyskawicznie robi się bardzo zimno.





Siedzieliśmy i gadaliśmy z gospodarzem i jego "więcej niż przyjaciółką" długo w noc, prawie do 22-ej. Gdy ludzie słyszą "pielgrzym", często zaraz wchodzą na tematy duchowe. Słusznie. Takiej rozmowy wielu jest spragnionych, a na płytsze tematy mnie trochę szkoda jest języka strzępić. Co nie znaczy, że szkło było puste.
No więc było o tym, dlaczego ja tak wędruję, o sensie życia, o tym co jest po śmierci, i o tym, czy możemy zmienić świat. Od czasu do czasu słyszałem refren - motto mojego rozmówcy: "...i żyć tak, aby nikomu nie szkodzić".













Brak komentarzy:

Prześlij komentarz