Patron strażaków |
Przy drodze m. in. potężne lipy, wysokie wierzby i strzeliste (!) akacje. W miejscowości Kwiatków sadzawka pełna życia – tataraku, rzęsy, rechocących żab lub ropuch, i wodnego ptactwa. Nad sadzawką wierzby, odrastające z grubaśnych, na wpół spróchniałych pni.
Kaplica w dawnym mieście Kwiatkowie / Wiesiołowie. Przed bramą pachną dwie więdnące „choinki” brzozowe – pewnie pogański obyczaj wkomponowany w nabożeństwa majowe.
Przed Lewkowem zatrzymali się przy mnie jadący z przeciwka dwaj młodzi kolarze, super-umięśnieni, w odpowiednich strojach. Jeden wypytał mnie o charakter mojej wędrówki. Odpowiedziałem.
– A ile to będzie w sumie? - zainteresował się.
– Stąd niecałe trzy tysiące kilometrów – oznajmiłem zgodnie z tym, co pisało na słupku w Skalmierzycach.
– Niezła zajawka – w głosie sportowca usłyszałem ton podziwu. Od razu przybyło mi wiary w siebie. Również dlatego, że w jego oczach wyglądałem „jak prawdziwy turysta”, z całym potrzebnym wyposażeniem. A w Lewkowie spotkałem bociana na gnieździe, na słupie przy samej drodze.
Dworek szlachecki w Lewkowie, właściwie pałac, z bardzo rozległym, zadbanym parkiem. Szukam wejścia, które by nie było zamknięte, bo strasznie mnie pili do toalety. W końcu, dzięki spacerowiczkom z pieskami, trafiam na ochronę. Srogi ochroniarz już samą miną daje znać, że nic z tego. Tłumaczy, że ma kategoryczny zakaz wpuszczać kogokolwiek na teren obiektu (znaczy: pałacyku). Pociesza mnie, że zaraz za tym parkiem jest kościół (potęgowany przez megafony głos kapłana dociera aż tutaj), a przy nim są toalety.
Przed wyjściem z parku owiewa mnie cudny zapach róż. Ogród różany, róże różnych rodzajów w pełnym rozkwicie. I ławeczki dla tych, którzy mają czas się nim rozkoszować.
Akurat kończyła się msza, ksiądz faktycznie ma w obejściu WC dla potrzebujących, i to z prysznicem. Teraz mogę myśleć „trochę jakby ściślej”, i spokojnie rozejrzeć się za czynnym sklepem (są „Dino” i „Lewiatan”, ale oba nieczynne) albo za knajpką (zapomnij!), albo po prostu zmierzać dalej do Ostrowa. Szlak niebieski, który towarzyszył mi od Kwiatkowa, skręca w prawo – ach, żebym to miał gwarancję, że wiedzie do Ostrowa! Niestety, drogowskazów PTTK nigdzie tu nie uświadczysz.
O pół do jedenastej już upał. Nad głową latają płatowce na śmigła. O 11:54, za malowniczym zakrętem wchodzę już do Ostrowa Wielkopolskiego. Na początku – niczym most zwodzony – łukowaty wiadukt nad autostradą. Zaraz potem wchodzę w boczną drogę leśną. Są szlabany, więc mogę rozwiesić śpiwór i dać sobie pół godziny odpoczynku, popić wody i zjeść kolejną porcję orzeszków i czekolady. Ledwie ruszam, widzę wielki parking, atmosfera plażowa. Nie mylę się: tereny rekreacyjne Ostrowa nad jakimś rozlewiskiem, chyba sztucznym. Wchodzę na wał-promenadę. I nią będę szedł, bo biegnie wzdłuż szosy.
Zdaje się, że wchodzę do miasta od strony hoteli i apartamentowców. No i sklepy specjalistyczne: jeździecki, rowerowy… Jest i „Żabka”! – pierwszy otwarty dziś sklep. Pierwszy od rana porządny posiłek: zupa kalafiorowa w wersji „chłodnik”, bardzo dobra i chyba lokalna, choć smak ogólnopolski.
Drugie danie trochę później u Wietnamczyka. Poprosiłem bez surówki, i za to dostałem tyle ryżu z warzywami, ile tylko się zmieściło na talerzu. Do tego, bardzo smaczne.
Nocleg załatwiłem sobie przy ul. Królowej Jadwigi, i jakoś ciągnie mnie w tamtym kierunku. Także i tamtejszy kościół NMP Królowej Polski z białego muru szachulcowego ma dla mnie szczególną energię. Później dowiaduję się, że to najstarszy kościół w Ostrowie, pierwotnie ewangelicko=augsburski. A miasto dawniej nazywało się Ostrowo. Nawet dom narożny z tynkiem w kolorze sjeny palonej – jakby do mnie mrugał. Czy to możliwe, że się znamy?
Ta przytłumiona akustyka staromiejskich rynków (której nie mąci nawet gwar dzieci w kawiarnianych ogródkach), i ten letni wiaterek muskający ramiona. Nie muszę się donikąd śpieszyć. A teraz wyleguję się na ławce pod pachnącą lipą, bo to też możliwe na ostrowskim rynku. Nie jest ani za chłodno, ani za gorąco.
Gdy wieczorem przyszedłem na kwaterę, gospodyni dziwnie zestresowana oświadcza, że nie wypierze mi śpiwora, bo nie zdążyłby wyschnąć. Szkoda – jutro będzie nadal śmierdział kotem, a przecież mógłby być potrzebny. Ale przynajmniej ciało i włosy mogę umyć, zrobić sobie ciepłe picie i spać w łóżeczku. El peregrino agradece.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz