Jeszcze raz zwiedzam milicką starówkę – w pełnym świetle poranka. Cukiernię Vogta znalazłem tylko dzięki temu, że rzuciła mi się w oczy złociście połyskująca „wycieraczka” na jej progu (okna były zamknięte i oznakowane bardzo dyskretnie). Oprócz typowo cukiernianego asortymentu, są… gołąbki, naleśniki i pierogi ruskie. Miła sklepowa, ceny „dzisiejsze”, smaki „jak dawniej”.
W kawiarni sieci „Familijna” na rynku duży wybór, w tym kawa na ciepło i zimno po 5,50. Gdzie i kiedy ja ostatnio widziałem taką przystępną cenę?! Wnętrze też ładne, muzyks może trochę za mocno „tupiąca”, melodyjne disco. Ale za to przyjemny chłód. No i widoki – z jednej strony na złociste wypieki pod przeszkloną ladą, z drugiej (za oknem) na kościół z muru pruskiego. Nacieszyć się tą chwilą, przed całym dniem wędrówki zapewne w spiekocie!
Idę na wschodni, nowoczesny kraniec Milicza, by zwiedzić miejscowe kuriozum, Muzeum Bombki. Nie po drodze mi było, a bilet nietani, ale warto! Czego tu nie ma: mikołajki, aniołki, jabłuszka, szyszki, sopelki, misie, pieski, domki, lampioniki… Ale najpiękniejsze jednak są, według mnie, duże okrągłe, precyzyjnie malowane, częściowo przezroczyste. Kompozycja opiera się na starannie dobranych kontrastach barw i łagodnych, opływowych liniach rysunku. Plus połyskujące brokatowe iskierki tu i tam. No a przede wszystkim – pomysł! Niby podobne, zimowo-bożonarodzeniowe motywy, a jednak każda inna. Czasami kwiaty lub esy-floresy, czasami wystarczy kilka różnych odcieni bieli i parę kropli innego, kontrastowego dodatku, i już jest przykuwający wzrok obraz.
Przy bufecie-kasie dzielę się wrażeniami i dziwuję się:
– Jak oni nadmuchują takie skomplikowane kształty?
– A są na to specjalne formy żeliwne, tu obok proszę zobaczyć.
– Rzeczywiście, obok jest cała wystawa dwuczęściowych foremek z
drewnianym uchwytem (żeby żeliwo nie parzyło pracownika w ręce),
przypominających obcęgi. Takie one toporne – a takie cacka z nich
wychodzą, i nieraz nawet nie widać śladu spojenia!
Oczarowany (oraz zbudowany ekologicznymi zobowiązaniami muzeum), wychodzę na zewnątrz. Powietrze chłodnawe, ale co za jaskrawe słońce! Teraz trzeba znaleźć szlak niebieski, który doprowadzi mnie do Sułowa. Tymczasem już prawie dwunasta.
Gospodarstwo rybackie „Ostoja” – oaza sielankowego spokoju. Tymczasem w lesie rozbrzmiewają wystrzały. Ktoś nastaje na życie kaczek? Dowiaduję się, że trzymane tu koniki polskie (pochodzące bezpośrednio od tarpanów, dzikich przodków konia domowego) są teraz na pastwisku o 3 kilometry stąd… Ciekawe, czy je spotkam?
Strzały coraz bliżej, za wodą. Mijam je bokiem, w końcu zostają z tyłu. Ptaki śpiewają arie. Jesteś w katedrze natury. Wyobraź sobie, że te głosy to śpiewy sakralne. Idź i słuchaj stosownie do tej świadomości.
Szlak niebieski gubi się i odnajduje – dla mnie to nic nowego. Tym bardziej w dobie grodzenia terenów oznakowanych. Przekształcenia własnościowe powinni robić w porozumieniu z PTTK! (jeśli w ogóle).
Zabrnąłem na przystanek autobusowy w jakiejś Koruszce. Kilka średnio starych domków, więcej posiadłości letniskowych. Szlak jest, niestety, znaczony bardzo rzadko – nawet trudno się domyślić, czy jest się na nim, czy już się go zgubiło. Przynajmniej ogólny kierunek (dzięki mapom) jest oczywisty. Tu spożywam obiad, dwudaniowy: gołąbek z cukierni i sałatka spreparowana z tego, co kupiłem w sklepach po drodze!
We wiacie „Grodzisko” (znaleziono tu resztki grodziska sprzed tysiąca lat) czekała na mnie butelka bezalkoholowego cydru. A mój kapelusz miał przez chwilę towarzystwo.
Szlak skrajem łąki nad Baryczą – najpowolniejszą rzeką w Polsce. Pierwsza w tym roku kąpiel i opalanie się. Rzeczka wąska ale zaskakująco głęboka. Oderwałem się od gruntu, żeby zdobyć kwiatek grążela.
Sułów. Ludzie rozpoznają, że wędruję daleko. Pytają, skąd i dokąd, i nie zadowalają się odpowiedzią, że z Milicza do Rudy Sułowskiej. Godzina 18 – nadal upał.
Na sułowskim rynku w oknie afisz „Noclegi” z aż trzema numerami telefonów. Dzwonię. Niestety, jutro Boże Ciało, długi weekend – wszystko pozajmowane.
- Bardzo chciałabym pomóc… - mówi moja rozmówczyni, zatroskana losem pielgrzyma. - A może u księdza proboszcza pan zapyta, w tym małym kościółku, przy ul. Kościelnej?
Idę. Gdzieś za domami jest pałac Konrada von Burghaus i Marii von Nowack, ale ponoć dojść doń się nie da. Obchodzę kościół. Z głośników dobiega głos księdza, przygotowującego młodzież na uroczystość bierzmowania z udziałem biskupa. Zaglądam przez otwarte drzwi i właśnie w tym momencie ksiądz oświadcza:
– Bądź pozdrowiony, gościu nasz.
Nie jestem pewien, czy mówi do mnie, więc na wszelki wypadek macham ręką w geście pozdrowienia.
Przy ulicy Kościelnej kilka ciekawych domów. Najpiękniejszy okazuje się plebanią. Pieczątkę od proboszcza dostałem, noclegu niestety nie. Dość, że przygarnęli matkę z dziećmi z Ukrainy.
Nie zmartwiłem się za bardzo. Może jeszcze po widnemu dojdę do Rudy Sułowskiej. O tym, że znajduję się między stawami, świadczą tylko rechoty żab i ćwierkanie wodnego ptactwa. Wśród wysokich trzcin ptaków tu co niemiara. Dwa wielkie stada ptaków (niekoniecznie wodnych) wzbijają się w niebo, krążą bądź świergoczą w koronach drzew.
– Coś się znajdzie! – rzuca gospodyni.
Trzymany stale w rezerwie pokoik mikro, ale z łazienką i czajnikiem, czyli wszystko, co potrzeba. Na stole czeka butelka wody mineralnej „Dolina Baryczy”. Całość – jedyne 60 zł. Ani myślę się targować – tu i o tej porze. Pogoda piękna, ale jeżyki nisko latają, więc nie wiadomo, co będzie nad ranem. Zresztą, czas umyć głowę.
Frapująca ozdoba okna w moim sekretnym pokoiku - alegoria wzajemnego wsparcia? |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz