poniedziałek, 13 czerwca 2022

Etap P15C: Ostrów Wlkp. - Górka


Rozdział, w którym kontynuuję delektowanie się Ostrowem, zmienia się pogoda, spotykam pijanego anioła i przekraczam historyczną granicę polsko-śląską.


Jest pochmurno ale ciepło. Na początek dnia ktoś miauczy do mnie z wysokiego słupka parkanu. I wcale nie ucieka, gdy wyciągam rękę by pogłaskać. Zatrzymuje się koło mnie pani w średnim wieku o sympatycznej twarzy. Też chętna do głaskania. Życzymy sobie miłego dnia.


W mieście na razie mało hałasów wzbija się ponad aksamitną ciszę. Witam się z dwoma kościołami i idę na rynek.





Zagrzmiało, zrywa się wiatr. Jeśli by miał spaść deszcz, to gdzie lepiej go przeczekać, niż w altance-cieplarni kawiarni „Italiano Vero”? Jedenaście stolików, lampy, krzesła „od Sasa do Lasa” i widok na cztery przeszklone ściany. Są nawet pledy przewieszone przez oparcia niektórych krzeseł. Kawa też bardzo, bardzo zacna. A tymczasem lunęło. Ludzie na rynku nic sobie nie robią z deszczu, idą jak gdyby nigdy nic.



Tan sam motyw: ostrowski kościół farny i...
krzesło w kawiarnianej altance

Mżawka ustaje. Za ścianą ktoś gra na akordeonie wiązankę melodii: „Gdybym miał gitarę…”, ale także „Bella ciao”. Ktoś chyba z Bałkanów, z 10-letnią może córeczką z mniejszym akordeonem. Mała urozmaica popis ojca dysonansami, ale grunt, że już się uczy.

Jeszcze bliskowschodni fast-food w wykonaniu Hindusów. Nie taki zresztą fast, ale bardzo smaczny. Baklava w rozsądnej cenie, a falafel z frytkami i surówką przyda się na długą drogę.


Na Odolanów, po kawie, bakławie i falafelu, idzie się tak raźno, że wcale nie zraża mnie siąpiący kapuśniaczek ani nawet ruch na szosie. Przez miasto, przedmieścia, w końcu las.


Zwężeniu jezdni (a w związku z tym, ruchowi wahadłowemu) zawdzięczam okresy ciszy na drodze. Wtedy tylko ptaki. Za lasem między polami lipowa aleja. Oddzielna ścieżka dla rowerzystów i/lub pieszych, więc idzie się bezpiecznie.



Statua z r. 1946 z podpisem:
"Bóg zwyciężył.
Oto serce, które tak bardzo umiłowało ludzi"

Gmina Odolanów. Od Tarchał postanowiłem pójść drogami bocznymi przez Baby – odległość mniej więcej ta sama, a liczę na mniejszy ruch drogowy. Znowu zrobiło się słonecznie. Od jakiegoś czasu zerwał się wiatr. O sto czy dwieście metrów ode mnie obracają się dwa wiatraki prądotwórcze, słyszę łopot ich łopat, oprócz szumu w koronach drzew i – po chwili – jazgotu przejeżdżających aut.




Rozległe miasteczko Odolanów. Pizzeria. Nie patrząc na zegarek, zapytałem o kawę z ekspresu. Baristka namyśliła się:

-- Nie serwujemy, ale mogę panu zrobić.

Kawa była i duża, i smaczna. A ja poćwiczyłem niedopijanie do końca. Znów słyszę ptasie głosy, wplecione w pół-zacisze tego osiedla.




Raczyce. Częścią krzyża jest posąg świętego Rocha (podobno) albo raczej św. Jakuba (wg mnie) dłuta okolicznego wędrownego artysty, Pawła Brylińskiego (1814 - 90).


"Jesteśmy na antenie!"
W Uciechowie i za nim droga się wije… Chwilami tracę pewność, ale przecież człowiek pół godziny temu powiedział mi, że to ta droga, a od tamtej pory żadna w lewo nie odbijała. Tylko nie widzę strugi, za którą – wg mapy – miałem skręcić. Za to ta (wciąż asfaltowa) zakręca to w lewo, to w prawo. Cały czas wśród pól.

Zaraz Bartniki, „jak nadziei dobrej znak”. Dalej już prosta droga (choć niezupełnie krótka). I, jak się wkrótce miało okazać, niezupełnie prosta. W Bartnikach spotkałem pijanego anioła. Jak wyglądał, tak wyglądał, ale zagadnął i powiedział, że chce mi dać coś na drogę. Podarował mi wszystkie swoje monety. Przypomniała mi się Bańska Bystrzyca, rok może 2006, gdy też zaczepiło mnie dwoje pijanych (i na oko bezdomnych) nie po to, żeby mnie o coś prosić, ale żeby coś mi dać. A byłem wtedy naprawdę w potrzebie, nie wiedziałem co będę jadł w drodze do polskiej granicy. Pod płotami krzewy kultywowanych odmian dzikich róż. Pachną tak pięknie jak te zwykłe, może jeszcze mocniej. A kwiaty – dorodne jak u tych ogrodowych…


Zaczyna się Dolina Baryczy. Kraina domów z czerwonych cegieł. W okresie świetności pierwszej Rzeczypospolitej tutaj chyba biegła granica z Królestwem Czech – innymi słowy, opuszczam Wielkopolskę, by wejść na historyczny Dolny Śląsk. Wschodzi księżyc w pełni. Pachnie podmokłością. Zbliżam się do Baryczy i okolicznych kanałów (bieg tej rzeki jest wyjątkowo, jak na polskie warunki, nieokreślony). Pachną także lipy i brzozy.


Słońce zaszło nad Baryczą. Przez pewien czas jeszcze słychać, obok niecichnących głosów ptaków, rechot żab. Mijam Wróbliniec. Potem przelatuje ptak-grzmot – prawdopodobnie ostatni dzisiaj głos ptaka – chyba że pokażą się słowiki.

Wróbliniecki kościółek

W końcu las się kończy, jest wieś Górka (na mapie błędnie: Górki), a wkrótce drogowskaz do agroturystyki. Moja gospodyni cierpliwie czekała do pół do jedenastej (w ciemności nie zauważyłem jej szyldu, mimo latarki) i poszedłem dalej do końca ulicy, szybko mijając obejście z kilkoma ujadającymi pieskami. Właściwie, były tylko dwa, ale tak szczekały i się rzucały, że miałem wrażenie, iż co najmniej z pięć.  Jak się okazało, to było właśnie tam. Gospodyni zawołała mnie od furtki:

– To chyba pan?

Wzięła pieski na ręce i poprowadziła do kuchni, gdzie przy wieczornej herbacie nie mogła się nadziwić, że ktoś aż tyle chodzi (ona też lubi wielokilometrowe spacery, z pieskami, ale nie aż tak długie). Okazało się, że jest bardzo religijna i codziennie czyta Pismo Święte, znajduje w nim obietnicę lepszego życia.

– A co pani dziś przeczytała? – pytam.

Okazało się, że (w kilku miejscach) obietnice zmartwychwstania do życia, w którym nie będzie chorób ani starości. Pytała o moje zdanie na temat tego, co się dzieje na świecie. I przypomniała, że według świętego Jana, światem rządzi „niegodziwiec”. To dużo wyjaśnia.

Pokój, jaki dla mnie przygotowała, jest bajkowy. Czuję się prawie jak Królewna Śnieżka wśród krasnoludków.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz