wtorek, 15 sierpnia 2017

Etap P20: Koza Wielka - Syców - Bukowie

Poszło się spać o zmierzchu. Przeżyło się noc pod szerokim niebem. O świcie radość. Wstaję przy pianiu kogutów. Spodziewam się, że lada chwila traktory wyjadą na pola, może i na to tutaj. Zapomniałem, że dzisiaj święto.
 
Świt obudził ptaki - i joginów,

lecz smutki świata jeszcze krzepią się snem.

Słońce na palcach rozpoczyna codzienny obchód.

Niech ci dzień dobry będzie!


Idę żwawo. Nocą chłodził mnie wiatr, a teraz wieje jeszcze konkretniej. Kościółek na wzgórku bardzo prosty, basic. Jestem tu dziś chyba pierwszy, ale już zmierza w tę stronę kobieta. Najpierw podlewa kwiatki na jednym z grobów, potem otwiera kościół. A więc kościelna. Pozwala mi zwiedzić. Basic, a jednak ławki obite miękkim, czerwonym pluszem. Tu ludziom pewnie nie straszne długie nabożeństwa! A taras chóru ciekawie zdobiony.
 
 

Kończy się Koza Wielka, zaczyna Syców, województwo dolnośląskie. Jestem wzruszony: doszedłem od Warszawy do Śląska!
 
Wiadukt nad autostradą. Co za dynamizm  po cichej nocy!
Jako pierwsze miasto na Śląsku, Syców prezentuje się bardzo okazale. Tchnie porządkiem, słonecznością i lekkością!




Miejskie bloki nie pozostawiają wątpliwości: to ten Syców. Zdaje się, że jedno z największych miast Śląska północnego.




Jak święto, to święto. Próżno szukać czynnego sklepu, baru czy kawiarni. Jedyne otwarte dziś lokale to dwie lodziarnie i apteka. Na szczęście, zapobiegliwy miś to przewidział i ma na dziś biały ser i kiszone ogórki.


"Mówiono o nim King w mieście świętej wieży..." (T. Love)

W wielkim kościele właśnie trwa świąteczna msza. Trafiam akurat na czytania - o zwycięstwie nad złem i zmartwychwstaniu, zwycięstwie nad śmiercią. I o tym, że w końcu wszyscy będą zbawieni (1 Kor.). Potem zaczyna się kazanie. Głosem dalekim od natchnienia ksiądz usiłuje uzasadnić przyjęte dogmaty. Wychodzę. Na miejsko-kościelnej baszcie-bramie ze zdumieniem spostrzegam  znajomą muszlę i pozdrowienie "Buen Camino".credencial.
Stąd wychodzi Sycowska Droga Św. Jakub. Jej początek elegancko wyznakowany - metalowe tabliczki dobrze widoczne wysoko a latarniach. Potem jednak znaki się urywają i mogę się tylko domyślać, że szlak idzie w głąb willowej dzielnicy, bo z mapki na baszcie wynikało, że wiedzie na północ a potem na zachód. Tak czy owak jednak, nie do Wrocławia, a więc nie pójdę nim tylko trasą wcześniej zaplanowaną (gdy na nią stąd wrócę!). Tymczasem msza się skończyła, idę na plebanię po pieczątkę do pielgrzymiego notesu, zastępującego mi credencial.
 
 


Do miasta wszedłem w dwóch kurtkach, gdy wychodzę - panuje już nieznośny upał. Gdyby tak jakaś stacja benzynowa z kawą i WC... Owszem, jest, ale kilometr czy dwa wstecz. Jakoś wytrzymam. Studiując plan miasta na tablicy i pytając znów o drogę, znajduję wyjście w kierunku Dziadowej Kłody. Droga robi dziwne objazdy, coś odchodzi w bok i w górę. Robię rekonesans, przez lasopark docieram do prostokąta zabudowań na wzniesieniu. W pierwszym domu firanka się rusza, ale nikt nie otwiera Może i lepiej, bo ze środka szczeka na mnie cała sfora psów. W głębi podwórza jednak młoda gospodyni nie tylko dała wody, ale też pozwoliła skorzystać z toalety i wraz z mężem wytłumaczyła drogę, jak mam iść.



Ciągle mnie suszy. Chyba po tych ogórkach kiszonych, co jadłem na śniadanie. Twaróg mi pomoże, ale na razie nie chce mi się jeść. Tylko czy ja dziś dojdę do Bierutowa? W Śliżynie przed sklepem grupa mężczyzn w średnim i starszym wieku. A więc otwarte! Zastanawiam się między kefirem, jogurtem i  maślanką. Tym razem stawiam na maślankę. Sprzedawca trafnie odgaduje motyw Coś, co skutecznie mnie nawilży. mojego wyboru:
  - Bo można jeszcze zamknąć.
No właśnie. Tylko maślanka jest w zakręcanej butelce.
Za Śliżynem, wzdłuż jezdni, o dziwo, ścieżka rowerowo-piesza. Nieczęsty widok na wsi! Tylko na słońcu jest upalnie. W cieniu - przyjemnie ciepło, w sam raz. Powoli zbliżam się do celu.

W Dziadowej Kłodzie czynna pizzeria "Etna". Włoska kuchnia, to i kawa powinna być. Ale nie z ekspresu.
  - Nie opłaca się kupować. Tu, na wsi, ludzie nie są zainteresowani. Kto chce kawy, pije w domu - tłumaczy pani za barem.
Kawa to jednak kawa. I pretekst do długiego odpoczynku w połowie dnia. Sympatyczne barmanki/kelnerki pomagają mi też odczytać mapkę, którą sobie wydrukowałem i objaśniają trasę bardziej szczegółowo. Dziwują się na wieść, że pielgrzymuję do Santiago, serdecznie życzą powodzenia.
  - Niech pan uważa na siebie.
  - Opatrzność uważa - odpowiadam rezolutnie. Powinienem jednak powiedzieć inaczej: "Ja uważam, a Opatrzność czuwa". Przecież właśnie chcę iść uważnie. Każdy kilometr.
Idę prosto w stronę słońca. Gorącego słońca. Jednak z ogniem w sobie (kawa) to nie tylko możliwe, ale wręcz znośne.

W pizzerii nie było nic z tego, co jadam. W kolejnym sklepie kupuję puszkę fasolki i zjadam ją na miejscu, w altance za kontenerami na śnieci, w towarzystwie panów palących papierosy sączących piwko ("Taki upał, że nawet pić się nie chce...") i używających wielu wyrazów z emfatycznym "-rrr-".  Najważniejsze, że w cieniu - odpoczynek też dla nadwerężonych oczu. No i w tym towarzystwie nie krępuję się siedzieć bez koszuli.

Droga główna odbija w prawo (przez Lipce). Mój szlak idzie prosto, polną drogą do Miłowic. Dzięki alei z drzewami, przez chwilę idę w cieniu. Hura!
Droga asfaltowa, a taka spokojna! Prawie nic jedzie, można kroczyć jak po pałacowym chodniku.

Nie wiem, jakie to dwa drzewa, ale mają ducha klonu!

Wśród flory w tej okolicy, obok modrzewi zaczynam zauważać świerki. Dawno nie szło mi się tak dobrze. Mimo upału. Wzgórza z wiatrakami. Mogliby tu jeszcze łapać energię słońca.
Pszeniczno. Kilka z wolna sypiących się domów wielorodzinnych. Post-PGR?
Znalazłem sposób na zoptymalizowanie lekkości chodzenia: wychylam się nieco do przodu i wyobrażam sobie, że z każdym krokiem moje ciało opada w dół a ciężar wsiąka w ziemię, nawet gdy w rzeczywistości   idę nieco pod górę.

Bukowie rozszczebiotane ptakami. Gdy ruszam z miejsca, ptasi sejmik dwuizbowy  (na dwóch drzewach) momentalnie cichnie, jak na komendę. Kiedy przystaję, znowu się odzywa, choć jakby ciut nieśmiało. Teraz "przemawia" zaledwie trzech "mówców" naraz, plus dziki gołąb, kwitujący wszystko swoim "gruchu!"
Słońce już pomarańczowe, mój cień ma 10 metrów. Zaczynam myśleć o noclegu. Najpierw kolacja na przystanku autobusowym (ławeczka!(. Napoczynam biały ser, teraz mogę już też zaryzykować zjedzenie kolejnych słonych ogórków. Widząc jakieś większe zgromadzenie rodzinne, poprosiłem o wodę. Odgadli, żem pielgrzyma.

Niebo nad Bukowiem bezchmurne, więc znowu można pozwolić sobie na nocleg na świeżym powietrzu. Tylko gdzie? Jakaś łączka (z dala od strumyków i komarów), a może teren nieużywanej teraz szkoły? Ale jest monitoring, a z tyłu ktoś zapuszcza motor. Nie będę tu czekał aż się ściemni. Za końcem wsi skręciłem w pole kukurydzy, potem znów w boczną "alejkę". Kukurydza wysoka na chłopa, nikt mnie nie zobaczy z drogi. Tu, na skraju tego zżętego pola. Do snu kołysze mnie odgłos niedalekiej już drogi wojewódzkiej. W sumie jednak jest cicho. I niebo nade mną takie przestronne!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz