poniedziałek, 14 sierpnia 2017

Etap P19: Kępno - Koza Wielka: 10%



Obudziłem się wcześnie. Pochmurny ranek, bardzo spokojny. Mycie włosów, pożywne śniadanie (znów sałatka i humus z Biedronki) Wszystko gotowe do drogi.
Kiedy kończę herbatę i idę myć zęby, do cichego dotąd hostelu wparowują dwie gospodynie tego przybytku, z jakimś mężczyzną. Ich raptowna energia budzi we mnie przerażenie. Jakieś skojarzenia z dzieciństwa?


 

Ranne powietrze miękkie jak nad morzem. Przez chwilę przebija się słońce. Ulicą, która wydawała się mała i spokojna, suną tiry. Myślałem, że wstałem jako jeden z pierwszych, a tu na ulicy już ruch. Ludzie pracują, robią zakupy, gołębie gruchają.
Pytam o drogę i, skręciwszy przy wodociągach,  na obrzeżu miasta przechodzę przez osiedla schludnych, nowoczesnych domów jednorodzinnych. Tu nawet słupki parkanów wyglądają inaczej!
 
 

Droga wyprowadza na łąkę (ale się tu nie kończy).  Chojęcin. Kapliczka. Jogurt. Krowy, cielaki.  Szelest kukurydzy na wietrze.




Chcę zasięgnąć języka. Miejscowy coś kuje w garażu. Udaje mi się go namówić, żeby wskazał mi drogę do Działosz przez pola a nie szosą. Udaje mi się zapamiętać. Opis jest bardzo precyzyjny, trafiam jak po sznurku.



 
 DlaczegoDziałosze? Bo tu właśnie wypada 1/10 różnicy długości i szerokości geograficznej między Warszawą a Santiago de Compostela. Czyli - jak dawniej sądziłem - 1/10 drogi (w rzeczywistości nieco mniej, o czym piszę w poście "Palcem po mapie").
 

Jak na Camino w Hiszpanii: rano chłodno, przed południem robi się bardzo ciepło, pewnie jeszcze dziś będzie upał. Obłoki zakrywają niebo niemal szczelnie, słońce jednak sobie znanymi sposobami się przebija. Oświetla i przygrzewa. Przez szerokie pola; słychać tylko cichego skowronka i świerszcze, a w oddali traktor.

Nosale. Odpoczynek pod brzózkami a potem nieco z górki - od razu ulga! Niebawem jednak plecak znów ciąży. bo teraz, gdy tak ciepło, niemal wszystkie ubrania niosę w plecaku.
Kierowca pyta mnie o drogę do Grębanina. Mijałem po drodze taki drogowskaz, więc odpowiadam, jak umiem.
Widok szeroki. Na horyzoncie las za jakąś wsią. Wyrównuję krok, sięgam oddechem (w wyobraźni) w głąb ziemi.  Staram się jej oddać cały ciężar. Sama jest ciężka - da radę!

Wchodzę do wsi Mnichowice: karmię się chłodkiem bijącym od budynków. Wącham czerwoną różę, wychylającą się zza niskiego ogrodzenia domu z werandą, tonącego w białych kwiatach. Niespodziana ulga i rozrywka: huśtawki! Przestaję zważać na zalatujący odór padliny. W pięknym domku proszę o wodę i dostaję, prosto z butelki. Uprzejmy właściciel mówi mi też, jak dojść do następnej wsi na mojej trasie. Ale tu gdzieś miał być węzeł szlaków rowerowych. Nie mogę go znaleźć.
 
  
 
Mniej więcej w środku wsi rozłożyste drzewo, głośne od ptaków. A o dom dalej stoi barokowy  kościół o strzelistej bryle, cały otoczony grobami. Szczególnie dużo grobów maleńkich. Ziemia między nimi równiutko wygrabiona. Z niesamowitym hałasem ulicą przejeżdżają maszyny żniwne.

Znak szlaku rowerowego wskazuje... ścieżkę między domami i skrajem czyjegoś ogrodu. Młody mężczyzna, chodzący tam z kosiarką potwierdza, że tędy można. Tak omija się silosy po prawej,, by potem wyjść na szerszą polną drogę. Pył zbożowy uderza w nozdrza, gardło i oczy. Odpoczynek w cieniu drzewa, to i owo na obiad - jest czternasta. Siadam na trawie, parzą mnie pokrzywy... Pokrzywy? Dodam parę listków do sałatki. Plus resztka humusu. Po drodze opchnąłem torebkę orzeszków. Nie głoduję!
Co to za perkusja w oddali? Jakaś specjalna maszyna rolnicza? Wariacje wokół równego rytmu, a brzmienie jak etnicznych bębnów albo kołatek. Drzewo jest p wiele większe niż myślałem. Za gęstwiną gałęzi skrywa się bardzo gruby pień. Prawdziwa ostoja. Jeszcze chwila tai-chi, żeby przedłużyć postój i nabrać więcej sił. I w drogę, słońce czy chmury!

Droga zakręca, zbliża się ukośny szpaler drzew, przecinający pola. Szosa czy rzeczka? Okazuje się, że tylko miedza, może granica pól należących do dwóch wsi (stąd niewidocznych).. Dalej droga porośnięta, świeżo skoszone siano - chłodzi nogi w sandałach, jego zapach orzeźwia. Idę na południe, a mam chyba na południowy zachód. Kiedy dróżka skręca na płd.- wschód, skręcam w miedzę. Azymut może dobry, ale trafiam na głęboki rów z wodą i pokrzywami. Kto drogi skraca...


W końcu wybrnąłem na lokalną drogę asfaltową. Na tablicy Domasłów. Gdzie to jest? Nie doszukałem się czegoś takiego na mapie. Dezorientacji nie rozproszył drogowskaz na Trębaczów - tam miałem iść kawałek, potem skręcić na pn.-zach., i znowu skręcić. A tu z dziwnej strony.. Chyba zniosło mnie daleko na południe! Pytając ludzi, znalazłem sklep. Kefir, groszek, ogórki - pożywna kolacja.


 
 

Wielkopolskie Władysławowo?
Tylko nazwy okolicznych miejscowości nieznajome - z wyjątkiem Sycowa. Ale przecież to nie może być TEN Syców, ten od Twardogóry Sycowskiej - jest o wiele dalej na zachód i północ! Po drodze Miechów - też nie ten spod Kielc. Ciekawostka: w Miechowie są trzy drogi i wszystkie prowadzą do Sycowa. O zmierzchu docieram do wsi Koza Wielka. Tę nazwę pamiętam. A więc zniosło mnie nie na południe, ale na północ!

Pora na nocleg. Niebo bezchmurne, ciepło, mogę się przespać na polu. O, tam jest drzewo, ukryje mnie od widoku z szosy. Na polnej drodze suszy się siano - jeszcze lepiej, będzie miększe legowisko, rano się podgarnie z powrotem.

Moją dewizą będzie: nic nie zakładać z góry. Mieć intencję, być otwartym na inspirację i korzystać z intuicji, dać się prowadzić, ale nie zakładać z góry. Człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi - albo mniej militarnie: Man proposes, God disposes.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz